Nieefektywność efektów

Marcin Chałupka

Do poniższych refleksji zainspirował mnie cytat: „Opisanie na papierze zakładanych efektów nie przekłada się jednak na podwyższenie jakości studiów” – uważa prof. Waldemar Tłokiński (Mniej biurokracji na uczelniach , DGP, 3.02.2016, s. B.11). Mam wrażenie, że tak myśli znaczna większość kadry akademickiej, nawet jeśli tego wprost nie wyraża. Podstawą szerokiej krytyki reformy KRK, w szczególności opisywania efektów kształcenia od rozporządzenia, poprzez programy, aż po sylabusy było… poczucie bezsensu wykonywanej pracy. W jego tle bowiem funkcjonowało przekonanie, że nie ma to większego wpływu na realne działania dydaktyczne uczelni. To poczucie bezsensu po stronie studenta jest jeszcze głębsze, sięga praktycznie najwyższego stopnia – studenta w ogóle opis efektów nie obchodzi. Ilu studentów podczas dni otwartych czy rekrutacji pyta o listę efektów kształcenia? Przyczyna jest prosta: w powszechnym przekonaniu studentów i kadry akademickiej efekty kształcenia nie stanowią elementu relacji cywilnoprawnej student – uczelnia, nie stanowią definicji zobowiązania uczelni.

Efekty jako zobowiązanie

Tuż po wdrożeniu „reformy efektowej” pojawiały się komentarze, iż efekty kształcenia – mimo swej eurobiurokratycznej nowomowy – mogą mieć konkretny wymiar z punktu widzenia studenta. „Zdefiniowanie przez jednostkę efektów kształcenia stanowi zatem w istocie nie tyle założenie czy zamierzenie – jak mógłby sugerować termin «zakładane efekty kształcenia» – lecz egzekwowalne zobowiązanie” – napisał na s. 46 prof. Andrzej Kraśniewski w mającej ministerialne imprimatur publikacji Jak przygotowywać programy kształcenia zgodnie z wymaganiami wynikającymi z Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego? „Określenie przewidywanych efektów kształcenia (...) może spowodować roszczenia słuchaczy (...) tych studiów w indywidualnych przypadkach nieosiągnięcia tych efektów” – wskazywano na s. 40 w publikacji Prawo o szkolnictwie wyższym. Ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym – komentarz do nowelizacji autorstwa Huberta Izdebskiego i Jana Michała Zielińskiego. Na „kartę modułu jako pewien rodzaj umowy pomiędzy nauczycielem a studentami” wskazywali członkowie Zespołu Ekspertów Bolońskich w slajdzie 5 prezentacji Dobre i złe praktyki wdrażania krajowych ram kwalifikacji na uczelniach .

Być może więc z tym kompletnym brakiem cywilnoprawnego znaczenia efektów przesadzamy. Ale jednak przyjęcie, że umowa student – uczelnia może być jedynie umową należytego starania, powoduje, że zawsze, gdy brak szans na efekty, zostaje… skreślenie. Wydanie dyplomu byłoby bowiem poświadczeniem, że wszystkie założone w programie kształcenia efekty osiągnięto.

Dlaczego nie rezultat?

Gdy przewodniczący Parlamentu Studentów RP Piotr Müller zaproponował, by w noweli Prawa o szkolnictwie wyższym z 2014 r. wpisać efekty kształcenia do umów ze studentami, nie było wyraźnego poparcia tej propozycji nawet ze strony samorządów studenckich. W uczelniach i biurze legislacyjnym Sejmu zaistniały wręcz opór lub niezrozumienie. Po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie odpłatności za drugi kierunek, Parlament Studentów RP skupił się znowu na wspieraniu uczelni „w pozyskaniu klienta” fundowanego przez podatnika. Być może tu medialnie i realnie łatwiej było o sukces, niż przy „efektach w umowach”. Ale z pewnością godne uznania było podjęcie w końcu przez PSRP tematu umów, choć wykonanie pokazało słabości tej organizacji. Dziś do pomysłu powraca w tzw. studenckim projekcie nowelizacji. Zbijanie tej propozycji „pałką intelektualną” argumentu, że uczelnia nie może się zobowiązać do nauczenia, jest nietrafne. Po pierwsze, dlaczego nie? Wydając dyplom uczelnia potwierdza przecież, że wszystkie efekty zostały osiągnięte, więc „nauczyła”. Po drugie, wpisanie efektów do umowy (dodanie ich jako załącznika) nie czyni z niej jeszcze umowy rezultatu. Po trzecie, dlaczego odbierać prawo ambitnym i dydaktycznie skutecznym uczelniom, by zyskiwały przewagę konkurencyjną właśnie zobowiązaniem, że „nauczą”.

Każda zmiana zwiększająca konkurencyjność między uczelniami de facto służy poprawie jakości kształcenia znacznie bardziej niż wzmożone wysiłki kontrolerskie MNiSW czy seria wizytacji PKA. Zaś możliwość konkurowania jakością realną uskrzydli dobre uczelnie i świetnych dydaktyków. Dopiero powiązanie umów z efektami pozwoli reformie KRK nadać sens.

Efektowa nowomowa

Dalsze utrzymywanie efektów kształcenia jako przejawu uczelniano-sektorowej nowomowy bez odniesienia do życia realnego, w tym zawodowego, pogłębi niezrozumienie ich potencjalnie faktycznej przydatności. Student, przychodząc na uczelnię, mógłby po pierwsze zapytać: a czego mnie nauczycie? Ale nie pyta, bo wie, że to kluczowe pytanie jest wciąż zbyt nonsensowne w nonsensownie zorganizowanym systemie. Student czuje, że jak dobrze pójdzie, to dostanie dyplom, a jak się przy okazji czegoś nauczy, to fajnie. Dopytywanie, czy nauczycie mnie pisać skargę do sądu administracyjnego albo apelację, albo odpowiedź na decyzję odmawiającą choćby przyznania stypendium socjalnego, mogłaby spowodować reakcję: Panie, do kancelarii na praktyki pan sobie pójdź! Tu jest poważna uczelnia, a nie jakaś… zawodówka. Po studiach u nas będziesz pan „umiał wykorzystać swoją wiedzę prawniczą w życiu codziennym i w dowolnym wykonywanym zawodzie, przygotować podstawowe pisma procesowe oraz wypowiedzi ustne do podstawowych czynności procesowych”. A czy to, o co pan pyta, jest „podstawowym pismem”? Hm, a co pan będziesz robił na aplikacji? Nawet jeśli w jakimś programie napisano: „Absolwent jest przygotowany do podjęcia różnych rodzajów aplikacji koniecznych do wykonywania zawodów prawniczych, a także do pełnienia funkcji we wszystkich instytucjach lub organizacjach publicznych i niepublicznych wymagających posiadania wiedzy prawniczej (…). Absolwent kończący ten kierunek będzie przygotowany do wykonywania wszystkich zawodów prawniczych”, to posiadacz dyplomu nie jest w stanie z tej deklaracji wywieść wniosków, czy to, że będąc takim absolwentem nie dostał się na aplikację, daje mu jakieś roszczenie, czy jednak nie.

Sens w umowach

Bez uczynienia efektów kształcenia częścią egzekwowalnego zobowiązania uczelni nie wyzwolimy konkurowania ich życiowo relewantną treścią. Bez odnoszenia opisu efektów (choćby przedmiotowych) do codziennego życia zawodowego trudno traktować deklaracje o kształceniu praktycznym i przygotowywaniu absolwenta do wymagań rynku pracy jako coś więcej niż sektorowy slogan. Bez tego umowy pozostaną „cyrografem na kwotę”. Wbrew bowiem deklarowanej intencji Parlamentu Studentów RP nowelizacja z 2014 r. nie dość, że nie uwzględniła propozycji wpisania efektów do umów, to jeszcze zawęziła moc regulacyjną umowy do „warunków pobierania opłat” i ich „wysokości”. Tym samym „wyrzucono” z regulacji dotychczasowe sformułowanie „warunki odpłatności”, być może jako prowadzące do szerokiej interpretacji, że umowa powinna określać nie tylko „ile i do kiedy” zapłacić, lecz także „za co”.

W tzw. studenckim projekcie nowelizacji Parlament Studentów RP proponuje, by za całe „za co” działał dopisek, iż umowa określa też „program studiów i opis zakładanych efektów kształcenia”. W uzasadnieniu wskazano: „Zmiana ma na celu wprowadzanie możliwości egzekwowania od uczelni realizacji przedstawionego programu studiów oraz weryfikacji, czy zostały poczynione wystarczające starania w celu osiągnięcia zakładanych efektów kształcenia. Celem zmiany jest również urealnienie opisu zakładanych efektów kształcenia, które w wielu uczelniach są jedynie deklaracjami, które nie znajdują pokrycia w treściach kształcenia”. Zobaczymy, czy spotka się to ze zrozumieniem, a przede wszystkim czy samorządy studenckie okażą dostateczną determinację w forsowaniu tego postulatu.

Klucz w konkurencji

Nawet jeśli, to samo wpisanie do umów odnośnika do załączonego programu studiów i opisu efektów – zwłaszcza poprzedzone zwrotem: ukończenie studiów oznacza osiągnięcie załączonych w opisie efektów zrealizowanych w trybie wskazanym w załączonym programie studiów – nadal rewolucji nie wprowadzi. Projakościowa rewolucja możliwa byłaby dopiero po wprowadzeniu wyłącznie cywilnoprawnej relacji student-uczelnia, zniesieniu dotowania dydaktyki w uczelni na rzecz wspierania (głównie kredytem) studenta i uwolnieniu uczelni od regulacji administracyjnoprawnych przy pozostawieniu odpowiedzialności cywilnej za wykonanie umowy ze studentem. Dopiero wtedy student zaciekawiłby się co zacz te „efekty kształcenia”, czy to, co dostanie w zamian za pieniądze, jakie musi kiedyś zwrócić, pozwolą mu spłacić koszt nauki i się utrzymać. Wtedy zacząłby sam pytać o gwarancje, a uczelnie zaczęłyby „odsiewać” tych kandydatów, wobec których nie ma szans dopełnić umowy, ewentualnie proponowałyby im umowy bez gwarancji skutku „nauczymy”. Póki te mechanizmy są wyłączone, walka o jakość jest sporem o formę. Ale włączenie takich mechanizmów nie zostawi w sektorze kamienia na kamieniu, dlatego „walka o jakość” nadal będzie wdzięcznym tematem kolejnych konferencji, opracowań, nowelizacji i analiz. Póki starczy budżetowego zasilania.

Autor specjalizuje się w prawie i instytucjach szkolnictwa wyższego i awansu naukowego. Więcej na www.chalupka.pl Tekst pisany 22.02.2016 r. bez założenia nieomylności. Decyzje stron postępowań powinny być konsultowane z ich pełnomocnikami.