Interes nauki czy nasz własny?

O polityce naukowej z punktu widzenia organizacji pozarządowych

Bartosz Ryż

Wydaje się, że w ramach medialnej dyskusji, toczącej się aktualnie na temat polskiej nauki (jej celów, struktury i – przede wszystkim – sposobów jej uprawiania), nadrzędnymi tematami są: 1) parametryzacja dokonań poszczególnych jednostek naukowych i dorobku każdego naukowca z osobna; 2) system grantowy jako naczelna zasada dystrybucji środków finansowych; 3) szczególna rola humanistyki w nauce i (szerzej) kulturze, która powinna determinować określone, inne niż dla nauk ścisłych, sposoby jej oceniania (a zatem również finansowania). Do wszystkich tych kwestii chciałbym w jakimś stopniu się odnieść, ale jedynie przy okazji wskazania innych problemów, które z mojego punktu widzenia są kluczowe. A spoglądam na naukę jako osoba, która bezpośrednio uczestniczyła w życiu naukowym w roli naukowca, uczestniczy w życiu naukowym w roli reprezentanta podmiotu aspirującego do pozycji jednego z beneficjentów reform w nauce oraz która obserwuje struktury nauki z roli menedżera zarządzającego zespołem w dużej korporacji.

Praca, pracownik i pracodawca, czyli o zarządzaniu nauką

Nikogo nie powinno dziwić, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jako organ zarządzający całym systemem nauki polskiej, wprowadza parametryczne systemy ocen. Jeśli czegoś nie można mierzyć, nie można również tym zarządzać – mówi znane powiedzenie analityków i trzeba się z tym zgodzić, co dobrze działające przedsiębiorstwa zrozumiały już dawno. No bo w jaki sposób można mówić, że osiągnęliśmy sukces, jeśli nie porównamy tymi samymi metodami stanu aktualnego ze stanem z przeszłości? Każdy dobry pracodawca żąda od swoich pracowników, by rozliczali się z nim z efektów swojej pracy. Tymczasem naukowcy co i rusz narzekają, że każe się im sporządzać sprawozdania ze swojej działalności albo publikować kilka artykułów rocznie. A przecież ich praca składa się nie tylko z części dydaktycznej, lecz także ze stricte naukowej. Notabene, roczny wymiar zajęć dydaktycznych dla pracowników naukowo-dydaktycznych, na podstawie art. 130 ust. 2 ustawy z dnia 27 lipca 2005 r. Prawo o szkolnictwie wyższym, to od 180 do 240 godzin obliczeniowych rocznie (gdzie godzina obliczeniowa odpowiada 45 minutom dydaktycznym). Jest to zatem mniej więcej półtora miesiąca pracy na pełen etat w każdym innym przedsiębiorstwie. To ciągle stwarza wiele możliwości. Jakich? – nagminny wieloetatyzm pracowników nauki, o czym szerzej piszę w dalszej części tekstu.

Jak inaczej niż poprzez mierzalne metody można ocenić, czy ktoś zatrudniony na tak samodzielnym stanowisku wywiązuje się ze swoich pracowniczych obowiązków? Pośród krytyk aktualnie obowiązującego systemu brak alternatywnych odpowiedzi, zamiast tego podnoszone są argumenty populistyczne, jak na przykład ten, że w dzisiejszych realiach Kant nie napisałby Krytyki czystego rozumu (tekst Andrzeja Ledera w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej, 6-7 czerwca 2015). Przykre, że wiele głosów środowiska naukowego tak bezpardonowo dba nie o interes nauki, lecz o swoje przywileje – w tym wypadku przywileje te polegają przede wszystkim na braku obowiązków.

Jako humanista z przykrością muszę stwierdzić, że szczególnie silne głosy sprzeciwiające się jakimkolwiek próbom oceny, porównania dorobku czy bieżącej sprawozdawczości z zakresu przeprowadzonych badań płyną właśnie ze środowiska humanistycznego. Szczególnie często podnoszonym argumentem jest to, że prace choćby literaturoznawców dotyczą tak specyficznie polskiej problematyki, że publikowanie ich w jakimkolwiek renomowanym, anglojęzycznym czasopiśmie mija się z celem, nie mówiąc już o tym, że tego typu badań i tak nikt tam nie zechce opublikować. Tak jest w istocie i nie ma się co łudzić, że badania kadencji w Mickiewiczowskim trzynastozgłoskowcu spotkają się z zainteresowaniem międzynarodowych gremiów, choć, z punktu widzenia nauki (a nawet szerzej – kultury) polskiej wnoszą w nią jakiś wkład. Problem jest jednak taki, że jeśli ktoś świadomie wybiera tak marginalny w kontekście światowych badań obszar swoich studiów, powinien sobie zdawać sprawę, że sam sytuuje się gdzieś na obrzeżach świata nauki i jego wpływ na trendy naukowe jest praktycznie żaden. Powinien też zaakceptować wszystkie tego konsekwencje. I to – żeby było jasne – jest sytuacja zupełnie naturalna, nie każdy może być liderem, każdy zespół (w tym naukowców) potrzebuje wielości ról, by osiągnąć sukces. Ale też jeśli sami zdecydowaliśmy się pozostać poza głównym nurtem, nie powinniśmy oczekiwać takich samych benefitów, jak osoby z „pierwszego szeregu”. Ego niektórych humanistów, indywidualistów z natury, nie chce chyba tego zaakceptować.

I twierdzę tak, pomimo że sam jestem autorem pracy doktorskiej z zakresu literaturoznawstwa osadzonej w polskim kontekście bez szans na międzynarodowy rozgłos. Znam natomiast wielu humanistów, którzy – reinterpretując polską tradycję w odświeżający sposób – świetnie wpisują się w najbardziej aktualne współcześnie dyskusje i z powodzeniem uczestniczą w życiu swojej dziedziny naukowej, publikując w renomowanych pismach i jeżdżąc na prestiżowe konferencje, bez kompleksów „lokalnego obciążenia”.

Trzydzieści trzy ciała doradcze ministerstwa (różne komitety, zespoły, komisje i rady) doskonale pokazują, że nowych zadań i wyzwań nie wprzęga się w istniejący system, tylko tworzy specjalnie dla nich nowe struktury, co jest jawnym przykładem problemów z zarządzaniem. Jest rzeczą chwalebną, że MNiSW chętnie angażuje do dyskusji różne środowiska, w tym także w dużym stopniu młodych uczonych, ale dla niewielkich, niezależnych podmiotów (jak Fundacja Projekt Nauka) często najważniejsze nie jest kształtowanie przyszłości nauki polskiej i uczestniczenie w nieustannej debacie na ten temat, ale czytelne reguły tu i teraz, i sprawnie działający partner w postaci odpowiedniej komórki ministerialnej. Tego niestety brakuje.

Etaty dla najlepszych, czyli science fiction

Brak zarządzania widoczny jest jeszcze bardziej przy okazji uczelnianych konkursów na wolne stanowiska pracy, których fikcyjność dla nikogo ze środowiska nie jest tajemnicą. Kuriozalność sytuacji przejawia się już w samych ogłoszeniach konkursowych i sformułowanych w nich kryteriach, które tak są uściślone, by nie pozostawić wątpliwości co do wyboru wcześniej już wybranego kandydata (np. w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego był rozpisany konkurs na adiunkta, a jednym z warunków aplikacyjnych było doświadczenie w prowadzeniu zajęć z life coachingu!). Jeśli uczelnie faktycznie wiedzą, kto jest najlepszym kandydatem na dane stanowisko jeszcze przed ogłoszeniem konkursu, cała idea otwartych konkursów staje się fikcją, którą w dodatku MNiSW toleruje.

Relacje pracownika z pracodawcą buduje się już od momentu przyjmowania nowej osoby do pracy, czyli – w przypadku uczelni – od momentu ogłoszenia konkursu na stanowisko. A w związku z tym, że konkursy wyglądają tak, jak wyglądają, już na samym początku pracownik dostaje wyraźny sygnał, że nie obowiązują go reguły wolnorynkowej konkurencji i nie ma się co dziwić, że później trudno mu przyjąć niektóre standardy. Zgubnym skutkiem trwania przy fikcji konkursów na stanowiska akademickie jest nie tylko zniechęcanie najzdolniejszych do uczestniczenia w systemie. To, że uczelnie rozpisują konkursy pod konkretnego kandydata, tłumi już na starcie jakąkolwiek mobilność środowiska naukowego, która ponoć – znów według deklaracji MNiSW – jest niezwykle ważna. Trudno bowiem sobie wyobrazić, by naukowcy ochoczo zgłaszali się do konkursów organizowanych przez inne niż ich macierzyste uczelnie, jeśli doskonale zdają sobie sprawę, że zwycięzca konkursu już wcześniej został wybrany.

To oczywiście problem, który dotyczy przede wszystkim młodej kadry, próbującej dopiero znaleźć sobie swoje miejsce. I choć to właśnie młodzi naukowcy są przede wszystkim na ustach ministerialnych urzędników deklarujących powstawanie kolejnych rozwiązań mających na celu wspieranie nowych kadr, to niestety deklaracje te rozmijają się w dużej mierze z rzeczywistością. Młodym uczonym, którzy coraz częściej (i chyba przesadnie) zwą się prekariuszami, nie chodzi o kolejne stypendium czy program dotacyjny, lecz o przejrzyste reguły, w których mogliby uczciwie konkurować ze sobą oraz swoimi starszymi koleżankami i kolegami. Znakomitym przykładem, który pokazuje, że już na starcie taka konkurencja jest niemożliwa, są różnego rodzaju – świadomie je tak nazwę – „programy osłonowe” dla starszych nauczycieli akademickich. Nowelizacja Prawa o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw (Dz.U. nr 84, poz. 455) z 18 marca 2011 roku mówi, że osoby zatrudnione na stanowiskach asystenta czy adiunkta muszą w ciągu ośmiu lat zdobyć kolejny stopień naukowy (doktora lub habilitację). Nowelizacja ta miała pomóc pozbyć się uczelniom najsłabszych i wprowadzić w to miejsce młode, rokujące kadry. Na oścież zostawiono jednak otwartą furtkę, nagminnie teraz wykorzystywaną: osoby, które nie spełnią tego obowiązku, zwalnia się ze stanowiska adiunkta (asystenta) i zatrudnia jako starszego wykładowcę (wykładowcę). A starsi wykładowcy i wykładowcy są zwolnieni z prowadzenia prac naukowo-badawczych, cały swój czas pracy poświęcają dydaktyce oraz związanym z tym sprawom organizacyjnym. Ich już, zgodnie z ustawą, obowiązek zdobycia kolejnego stopnia nie dotyczy. Oczywiście żeby zmienić w ten sposób stanowisko, wymagana jest procedura konkursowa, ale to przecież żaden kłopot – o czym już było.

Pozornie rozwiązanym problemem (lub przynajmniej takim, który się rozwiązuje) jest wieloetatowość pracowników uczelni. Temat głośny też przy okazji ostatniej kampanii prezydenckiej, kiedy to wszyscy mogli odnieść wrażenie, że czasy, gdy śmiało można było „ciągnąć” trzy etaty, minęły, ponieważ każdy dodatkowy jest analizowany i poddawany indywidualnej decyzji władz uczelni. Nic jednak bardziej mylnego – wieloetatyzm jest wciąż powszechną praktyką, zmienił jedynie swoje oblicze. Narodowe Centrum Nauki w 2013 roku zakwalifikowało do finansowania 2433 wnioski. Statystyki, które podaje NCN, nie ujawniają, ile z tych wniosków powstaje roboczogodzin. Biorąc jednak pod uwagę, że część mniejszych projektów jest realizowana w niepełnym wymiarze etatu, część z kolei to projekty zespołowe z kilkoma etatami, śmiało można przyjąć, że projekty NCN tworzą dodatkowe kilka tysięcy etatów. Idąc tym tropem dalej: ponad 99% grantów z NCN otrzymują uczelnie, jednostki naukowe PAN i instytuty badawcze; niecały 1% otrzymują podmioty tzw. inne (szpitale, fundacje, stowarzyszenia, przedsiębiorstwa). Zapewne zatem ogromna większość naukowców, którzy otrzymali finansowanie z NCN na swoje badania, miała już wcześniej etat w swojej macierzystej jednostce (Tu warto zauważyć, że NCN powoli zaczyna zmieniać tę sytuację, być może inspirując się w jakimś stopniu zasadami obowiązującymi w unijnym programie HORYZONT 2020: „Rada NCN stoi na stanowisku, że sytuacja, w której system grantowy stanowi uzupełnienie płac na uczelniach, jest trudna do zaakceptowania”). Czy w MNiSW ktoś w ogóle ma ogląd tej całości? A przedstawiam tu tylko dane z NCN. Do tego należy dodać drugą agencję wykonawczą ministra, która dysponuje środkami na projekty badawcze i jest znacznie większa – Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Tutaj jednak do jakichś bardziej szczegółowych statystyk można dotrzeć jedynie przez raporty… NIK.

30, 20, znów 30, czyli o dotacjach celowanych

Skoro jest tak źle, dlaczego jest tak dobrze? – mógłby ktoś zapytać. Wprawdzie próżno szukać polskich uczelni w czołówce światowych rankingów, ale też kto z podatników w takie rankingi się wczytuje? To, co gołym okiem widać, to kolejne nowoczesne gmachy, budynki bibliotek (niekiedy cyfrowych, ale metrażem nieustępujące tym tradycyjnym) czy całe kampusy studenckie, w niczym nieodbiegające od zachodnich standardów. Modernizacyjny krok z ostatnich lat jest jednym z bardziej spektakularnych, jaki w ogóle dokonał się w Polsce. I to pomimo znikomego PKB przeznaczanego na szkolnictwo wyższe, malejącej ostatnio liczby studentów, od której zależy przecież w dużej mierze finansowanie, i w końcu pomimo coraz większego odsetka środków przeznaczanych na konkretne badania, zamiast sztywnego finansowania statutowego.

Ostatniej kwestii chcę się przyjrzeć nieco bliżej, znowu przede wszystkim dlatego, że jako obywatel mam w tym zakresie dostęp do nieco bardziej szczegółowych danych. Ze Sprawozdania z realizacji zadań i budżetu w 2013 r. w zakresie NAUKI oraz realizacji budżetu w części 28 – NAUKA możemy się dowiedzieć, jak wyglądała struktura wydatków MNiSW na naukę. Z 6,7 mld zł wydanych na ten cel dwie duże instytucje, o których była już mowa, otrzymały w sumie ponad 4 mld (0,87 mld NCN i 3,15 mld NCBR). Z kolei działalność statutowa jednostek naukowych to nieco ponad 2 mld zł. Czyli tylko 30% całości środków zostało przeznaczone na wsparcie statutowe jednostek, 60% środków zostało przeznaczone na instytucje dystrybuujące środki na konkretne badania, pozostałe 10% to inne wydatki (programy ministerialne, inwestycje, obsługa ministerstwa itp.).

Jest jednak pewien niuans, który to obliczenie niweczy. Otóż w każdym typie konkursów istnieje pozycja „koszty pośrednie” (dla NCN) lub „koszty ogólne” (dla NCBR). Co kryje się w tych kosztach? Są to de facto koszty funkcjonowania jednostki, NCN wymienia przykłady: 1) wynagrodzenia dla personelu administracyjnego i finansowego; 2) koszty remontów pomieszczeń i remontowania, konserwacji i serwisowania urządzeń; 3) koszty utrzymania czystości pomieszczeń i dozoru; 4) opłaty za korzystanie z pomieszczeń, podatki od nieruchomości i opłaty za media; 5) opłaty manipulacyjne, administracyjne i bankowe.

W 2016 roku całkowity budżet NCN wzrośnie o 110 mln zł, czyli o nieco ponad 10%. Tak duży wzrost nakładów jest zapewne odpowiedzią na ogromny przyrost zainteresowanych realizacją grantów, który przyczynił się w ostatnich latach do spadku tzw. wskaźnika sukcesów z ok. 25% do 16% w roku 2014. Jaki jest pomysł na zagospodarowanie tych 110 mln? Powrót do dawnego poziomu finansowania kosztów pośrednich na poziomie 30% (obniżonego nie tak dawno do 20%). 30% z 981 mln zł, które w sumie NCN planuje przeznaczyć na dotacje celowane w 2016 roku, to 294 mln zł. A mówię tu tylko o NCN, tematu drugiego, znacznie większego donatora, czyli NCBR, w ogóle nie poruszam. Czy tych środków nie powinno się księgować jak koszty poniesione z tytułu wsparcia statutowego?

Podsumowanie, czyli tam nauka, gdzie naukowcy

Fundacje, stowarzyszenia czy firmy mogą brać udział w większości konkursów ogłaszanych przez największych donatorów w Polsce. Jednocześnie na podstawie statystyk NCN za rok 2014 spośród 1804 wniosków zakwalifikowanych do finansowania 1789 dotyczy uczelni, jednostek naukowych PAN i instytutów badawczych. 15 zakwalifikowanych (0,8%) to wnioski podmiotów z puli „innych” (szpitale, stowarzyszenia, firmy, fundacje).

Zakładam, że wszyscy, którzy próbują uczestniczyć w systemie grantowym, myślą o swojej karierze (naukowej). A jeśli ktoś młody i ambitny chce robić karierę w jakiejkolwiek branży, to po prostu nie śpi, tylko haruje i czeka z nadzieją, aż zostanie zauważony. To, że system ma luki, zawsze działa w dwie strony i prócz frustracji daje też przywileje, z których środowisko naukowe powinno zdawać sobie sprawę. Krytykując, nie bądźmy hipokrytami i nie mówmy, że chodzi o interes nauki tam, gdzie chodzi o nasz własny interes. Jeśli młody naukowiec, pomimo braku transparentności w konkursach czy dewastujących konkurencję programów „osłonowych” dla starszych pracowników, może dzięki grantom uprawiać naukę na najwyższym poziomie, to nie jest tak źle. Znikoma obecność „innych” podmiotów wśród beneficjentów programów grantowych w części wynika z takiej a nie innej polityki naukowej. Ale po części też z decyzji właśnie młodych w nauce, dla których to ciepła woda w kranie uniwersytetu jest wciąż mimo wszystko najbardziej pożądana.

Dr Bartosz Ryż, ur. 1981, literaturoznawca, od kilku lat pracuje jako menedżer zaangażowany w działalność Fundacji Projekt Nauka.