Antynaukowość

Marek Misiak

Jakiś czas temu toczyłem z kilkoma osobami za pośrednictwem internetu żarliwy spór na temat teorii ewolucji i możliwości jej pogodzenia z katolicyzmem. Choć Kościół już 66 lat temu (w encyklice Humani generis Piusa XII) uznał oficjalnie, że stosunek do teorii ewolucji nie jest sprawą istotną dla zbawienia, ze zdziwieniem odkryłem, że w Polsce anno Domini 2016 żyje wielu ludzi, którzy są w stanie z podziwu godną nonszalancją odrzucić właściwie całą współczesną naukę jako taką, nie zdając sobie zapewne sprawy, z jakimi konsekwencjami się to wiąże.

Jestem gotów bronić tezy, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat (a w Polsce w ciągu ostatnich kilku) obserwujemy narastający trend do odrzucania przez osoby związane z jakąkolwiek religią możliwości, że wiara i nauka mogą nie być ze sobą sprzeczne. Nie jest to żaden zorganizowany ruch intelektualny (a nie daj Boże spisek) i jego przyczyny pozostają dla mnie niejasne. Nieoczekiwanie jednak w swoim otoczeniu napotykam coraz częściej ludzi odwołujących się do tez kreacjonizmu – i to nie w formie Inteligentnego Projektu, ale kreacjonizmu czystego, tj. zakładającego, że wszechświat nie może mieć więcej niż 6000 lat (a konkretnie 6020, gdyż został stworzony w 4004 roku p.n.e.). Jeszcze 10 lat temu osoba głosząca takie tezy byłaby postrzegana jako ekstremista, dziś szybko spotyka się ze wsparciem co najmniej kilku innych osób. Co jednak najtrudniejsze dla kogoś usiłującego bronić autorytetu nauki, większość pozostałych dyskutantów nie tyle ją odrzuca, co poważnie wątpi w to, czy ustalenia naukowe to coś więcej niż „tylko teorie”. A raz zasiane ziarno wątpliwości utrudnia porozumienie znacznie bardziej niż radykalnie odmienne, ale ugruntowane poglądy, gdyż unieważnia dużą część argumentacji.

Co ważne, chcę tu rozgraniczyć dwa pojęcia. Czym innym jest krytycyzm – niezbędny nie tylko w uprawianiu nauki, lecz także w każdym racjonalnym myśleniu – a czym innym chorobliwa podejrzliwość. Niektórzy moi rozmówcy zdają się nieświadomie powracać do argumentacji w rodzaju „uwierzę tylko w to, co mogę zobaczyć lub czego mogę dotknąć” (brzmiałoby to jak jakiś zwulgaryzowany materializm, gdyby nie to, że są to w większości osoby głęboko wierzące). Prowadzi to do wyrażania opinii, że nie ma żadnych dowodów na istnienie np. innych układów planetarnych, kwarków, bozonu Higgsa – ponieważ mój rozmówca za dowód uważa jedynie dowód czysto materialny (jak np. dowodem na istnienie szympansów są żywe okazy tych małp). W takich sytuacjach zaczynam rozumieć, skąd bierze się popularność tzw. Nowego Ateizmu, propagowanego m.in. przez Richarda Dawkinsa, Daniela Dennetta i Sama Harrisa: jeżeli coraz większa jest szansa, że na swojej drodze napotkamy osobę deklarującą się jako wierząca, a jednocześnie głoszącą tego rodzaju sądy, to łatwo możemy przyznać rację wymienionym myślicielom, że każda religia jest fundamentalnie sprzeczna z racjonalnym myśleniem.

Co więcej, w różnego rodzaju sporach powoływanie się na autorytet nauki, na renomowane naukowe czasopisma jako źródła staje się jednym ze słabszych sposobów dowodzenia. Jakiekolwiek nazwiska się przywoła, jakąkolwiek instytucję badawczą się wskaże jako źródło swojej wiedzy szybko pojawi się ktoś otwarcie sugerujący, że przecież dany człowiek/instytucja jest częścią jakiegoś lobby lub działa w swoim lub czyimś interesie, ale na pewno jego/jej celem nie jest bezinteresowne dążenie ku poznaniu. Takie podejście niszczy z czasem w ogóle możliwość potraktowania osiągnięć nauki jako pewnego wolumenu wiedzy wspólnej, do którego możemy się odwoływać w razie wątpliwości. Każda strona w jakimś sporze ma „swoich” ekspertów i „swoje” instytucje i cokolwiek wytworzą osoby spoza tego kręgu, będzie z definicji traktowane jako owoc zatrutego drzewa. Rzecz jasna współczesna nauka jest uwikłana w różnorodne związki z władzą, biznesem itp., ale traktowanie z tego powodu wszystkich danych naukowych jako z definicji niewiarygodnych pozostawia nas z niczym. Oczywiście prywatne opinie i przekonania nie muszą wcale bazować na wiedzy naukowej – i niemożliwe, aby zawsze bazowały – ale przekonanie, że wiedza i irracjonalne „głębokie i szczere przekonania” są równoważne, może co najwyżej spowodować, że podejmując istotne decyzje (również na szczeblu państwowym), ludzie będą się kierować myśleniem życzeniowym. Takiej sytuacji nie można wszakże odmówić komfortowości – fakty już nas wtedy nie ograniczają, a rzeczywistość zdaje się magicznie wręcz dostosowywać do naszych oczekiwań.

Stan ignorancji

Przyczynkiem do zrozumienia genezy tych zjawisk jest moim zdaniem na wpół żartobliwe pojęcie „agnotologii” (agnothology), sformułowane po raz pierwszy w 1995 roku przez prof. Roberta N. Proctora, profesora Uniwersytetu Stanforda, specjalizującego się w historii nauki i technologii. Powstało ono na bazie słowa z neoklasycznej greki – agnosis – oznaczającego brak wiedzy, niewiedzę (derywatem od tego samego słowa jest termin agnozja – dosłownie: nieświadomość, nieznajomość – oznaczający stan zaburzonej zdolności rozpoznania znanych elementów otoczenia, przy braku zaburzenia części odbiorczej). W ujęciu Proctora oznacza to stan ignorancji lub wątpienia wywołany przez kontakt z treściami rozpowszechnianymi w mediach. W innym ujęciu agnotologia to sytuacja, w której nadmiar często sprzecznych ze sobą treści naukowych, popularnonaukowych i paranaukowych powoduje, że odbiorca w trakcie prób rozwiania swoich wątpliwości tylko głębiej się w nich pogrąża. Z czasem inni myśliciele i publicyści zaczęli zwracać uwagę, że ani ogromny przyrost wiedzy, ani jej niespotykana przedtem łatwa dostępność za pomocą internetu nie powoduje wcale, że stajemy się przez to (jako ludzkość) lepiej wykształceni lub że lepiej cokolwiek rozumiemy. Ogrom informacji, do których kompetentnego selekcjonowania wielu ludzi nie jest przygotowanych, sprzyja raczej kolekcjonowaniu przez poszczególne osoby dowodów anegdotycznych potwierdzających ich przekonania i/lub świadomym korzystaniu tylko z tych źródeł, które potwierdzają już istniejący w ich umyśle obraz świata (a zatem klasyczny przykład błędu potwierdzenia). A ponieważ tezy naukowe i paranaukowe funkcjonują współcześnie – zarówno w profesjonalnych mediach, jak i w cyberprzestrzeni jako takiej – na równych prawach, wielu odbiorców może być przekonanych, że ma do czynienia ze sporami dwóch równorzędnych obozów (np. astronomów i astrologów).

Prof. Londa Schiebinger, również historyk nauki na tej samej uczelni, a prywatnie żona prof. Proctora, rozwinęła jego półżartobliwą tezę już całkowicie na serio, wskazując na polityczne (i szerzej: kulturowe) implikacje opisywanego zjawiska. Współcześnie nauka traci w oczach wielu, również wykształconych, członków naszego społeczeństwa swoją autonomię i zmuszana jest do służebności wobec idei religijnych lub politycznych. Co ważne, ani religia, ani polityka nie są przecież z nauką sprzeczne. Ale ludziom, z którymi się stykam, nie chodzi o szukanie punktów wspólnych czy wykazywanie niesprzeczności, bo to wymagałoby głębszego wejścia w naukę, a tego nie chcą. Jeśli wiedza nie dostarcza im amunicji do ideologicznych sporów, tym gorzej dla wiedzy. „Ignorancja nie jest jedynie zwykłym brakiem wiedzy, ale efektem politycznej i kulturowej walki” – napisała prof. Schiebinger w jednym ze swych artykułów.

W obliczu wspomnianego wyżej nadmiaru informacji coraz więcej osób poszukuje już nie prawdy, ale spójnej tożsamości, której nauka ma służyć, dostarczając rezultatów badań umacniających tę tożsamość. To właśnie jest np. źródłem dyskredytowania (w wielu krajach, nie tylko w Polsce) historyków i prowadzonych przez nich badań, które nie są zgodne z narracją lansowaną przez aktualnie rządzących. Prawda historyczna jako taka staje się tu nieważna, istotna jest taka prawda, która będzie wzmacniać dumę narodową i jednoczyć naród wokół siebie. Prawda, która zmusza do ponownego przemyślenia swojej, wcale nie czarno-białej, historii, jest niepotrzebna i szkodliwa. Podobne tendencje można zaobserwować w podejściu niektórych rządów czy partii politycznych do kwestii globalnego ocieplenia – naukowcy mają nie docierać do prawdy, ale dostarczać argumentów za lub przeciw. Jeśli nie są w stanie sformułować ostrego sądu (globalne ocieplenie to mit vs. globalne ocieplenie to oczywistość, wokół której jest od dawna naukowy konsensus), są nieprzydatni.

Soda na raka

Dobrym przykładem takich zjawisk może być postrzeganie przez (moim zdaniem) rosnącą liczbę osób naukowej, tradycyjnej medycyny jako jednego z równorzędnych typów medycyny, obok różnych rodzajów medycyny alternatywnej w rodzaju medycyny Wschodu czy ziołolecznictwa. Nie chodzi o to, że medycyna alternatywna jest z definicji zawsze nieskuteczną (lub wręcz szkodliwą) szarlatanerią, ale utrzymywanie, że może być ona podstawą leczenia przy poważnych chorobach jest szkodliwe i niemoralne. Najwięcej szkody wyrządzają tu te działy medycyny alternatywnej, które nazwałbym paramedycyną – usiłujące podszywać się pod prawdziwą medycynę i czasem lansowane przez pojedynczych lekarzy, naukowców lub małe ich grupy. Są to np. badanie żywej kropli krwi czy traktowanie raka jako grzyba, którego można leczyć… sodą lub ruch antyszczepionkowy (zapoczątkowany – przypomnijmy – przez angielskiego lekarza, dr Andrew Wakefielda). W mojej całkowicie prywatnej opinii odrzucanie nauki (lub przynajmniej mocno krytyczny do niej stosunek) motywowane religijnie szczególnie często wiąże się z przyjmowaniem z nieomal, nomen omen, religijną wiarą tez homeopatii lub ruchu antyszczepionkowego czy poglądów o możliwości leczenia raka sodą. W rezultacie w opinii niektórych osób niewierzących wiara w Boga i pseudomedycyna stają się czymś równorzędnie irracjonalnym.

Chcę tu powrócić do tezy, którą zasygnalizowałem na początku tekstu: odrzucanie nowożytnej nauki i jej autorytetu wiąże się z poważnymi konsekwencjami. Mam wrażenie, że to właśnie te konsekwencje obserwuję wśród wielu osób z mojego otoczenia (zarówno wierzących, jak i niewierzących) – zaczynają wierzyć w irracjonalne i często dawno skompromitowane teorie (bywa, że są to wręcz fringe theories) i nie sposób wyprowadzić ich z błędu, gdyż kiedy argumentacja odwołująca się do przeprowadzonych na renomowanych uczelniach badań naukowych jest z definicji pozbawiona sensu, nie pozostaje już żadna racjonalna metoda perswazji. Zawsze zadaję sobie wtedy pytanie: skoro nie ufają większości środowiska naukowego, to skąd ślepe wręcz zaufanie do pojedynczych, nikomu nieznanych ludzi? Nauka nierzadko się myliła, ale ma zdolności samonaprawcze, potrafi przyznawać się bo błędów i prostować je. Dąży do prawdy, choć całkowite poznanie jest, jak horyzont, linią urojoną, do której nigdy nie dojdziemy. Rzekome wobec niej alternatywy cechuje zaś brak samokrytycyzmu, który być może dla niektórych ludzi jest bardziej komfortowy, bo pozwala uwierzyć, że posiadło się prawdę raz na zawsze. 