Szkoła matematyczna

Leszek Szaruga

Mariusz Urbanek napisał znakomity reportaż historyczny poświęcony lwowskiej szkole matematycznej Genialni , którego głównymi bohaterami stali się Stefan Banach, Hugo Steinhaus, Stanisław Ulam (po latach współtwórca amerykańskiej bomby wodorowej) i Stanisław Mazur. Można się oczywiście spierać o to, czy to tylko szkoła lwowska, czy raczej lwowsko-warszawska i czy to szkoła wyłącznie matematyczna, czy raczej matematyczno-logiczna, gdyż nie sposób pominąć choćby takich postaci, jak Alfred Tarski czy Leon Chwistek. Co do tego ostatniego, przeczytałem gdzieś w artykule na temat jego prac z teorii sztuki i koncepcji wielości rzeczywistości, że jest on „trudny”, gdyż to matematyk. Cóż, aż tak trudny nie był, by nie mógł z nim, całkiem sensownie, choć doktrynersko, polemizować Witkacy, ale ten z kolei też miał pewną wprawę w teoretyzowaniu filozoficznym, czego świadectwem praca Pojęcia i twierdzenia wynikające z pojęcia Istnienia . Obaj panowie byli przy tym, jak wiadomo, wybitnymi malarzami i pisarzami, zaś Chwistka koncepcja wielości rzeczywistości w sztuce po dzień dzisiejszy ma moc inspirującą.

Zastanawia mnie natomiast przekonanie – wśród naszych humanistów dość powszechne – o tym, że myśl matematyczna jest „trudna”. Trudnościami tego rodzaju straszone są dzieci jeszcze zanim pójdą do szkoły, jakby matematyka stanowiła szczególnie skomplikowaną wiedzę tajemną, wymagającą specjalnych, zwykłemu człowiekowi niedanych zdolności. Zaś jeśli takie jest przekonanie powszechne, wówczas zadziwiającym się zdaje istnienie takiego fenomenu, jakim była lwowsko-warszawska szkoła matematyczno-logiczna. W zasadzie coś takiego nie powinno się nam było wydarzyć. A nie tylko się wydarzyło: takiego skupienia, zagęszczenia matematycznego namysłu najprawdopodobniej nie było w historii od czasów Pitagorasa i jego szkoły, a skuteczność siłą rzeczy musiała być większa choćby z tego względu, że – mówiąc żartem, choć jest to żart poważny – Pitagoras nie znał zera. I tak na przykład przypadli sobie do gustu Stanisław Mazur oraz Stanisław Ulam. „Przesiadywali całymi godzinami w kawiarniach – pisze Urbanek – w Romie, potem także w Szkockiej. Mazur kreślił na marmurowym blacie stolika symbol w rodzaju y=f(x) i obaj wpatrywali się w napis jak zafascynowani. «Symbole – niczym kryształowa kula – pomagały nam w skupieniu uwagi» – wspominał Ulam. Wiele lat później, już podczas pracy nad bombą atomową, organizował podobne posiedzenia z Corneliusem J. Everettem, z tym że nie odbywały się one w kawiarni”.

Nie bez znaczenia jest też fakt, że to właśnie z tego kręgu wyrosło dzieło Alfreda Tarskiego, który ponad 2000 lat po Arystotelesie sformułował nową definicję prawdy, tyle że nie dla języka naturalnego, lecz dla języków sformalizowanych. Czy taka definicja może być spożytkowana w realnych sporach dotyczących rzeczywistości? Zapewne, choć też pytanie to można skwitować przytaczanym w książce Urbanka dowcipem o złośliwościach, jakie prawili fizycy matematykom, powiadając, że „jeśli ktoś udziela na pytanie odpowiedzi bardzo precyzyjnej, ale kompletnie nieużytecznej, musi być matematykiem”. Z drugiej jednak strony warto przypomnieć to, co Stanisław Lem – w końcu też lwowianin, o czym przekonać się może każdy czytelnik jego powieści Wysoki Zamek (nawiasem mówiąc, czytałem kiedyś – przepraszam autora za lukę w pamięci – szkic rekonstruujący plan Lwowa w jednym z Lemowskich utworów fantastycznonaukowych) – pisze o matematyce w swej Summa technologiae , że jest to mianowicie krawiec szyjący okrycia na wszelkie możliwe i niemożliwe do wyobrażenia formy. Od czasu do czasu okazuje się, że te formy niemożliwe nagle się objawiają i wówczas owe okrycia znajdują zastosowanie. Tak się stało z równaniami różniczkowymi, które znalazły nagle zastosowanie w fizyce kwantowej.

Jeden z bohaterów opowieści Urbanka, Hugo Steinhaus, trudnił się nie tylko rozwiązywaniem zadań matematycznych, lecz także układał całkiem zgrabne aforyzmy. Był też wyjątkowo uwrażliwiony na błędy językowe, o czym się miałem przyjemność przekonać osobiście. W dzieciństwie zdarzyło mi się otóż towarzyszyć w Zakopanem memu ojcu, dotkniętemu przez swoisty kompleks matematyczny, w trakcie jego rozmowy z profesorem. Wiedziałem, że ten pan jest wybitnym uczonym, a dla takich postaci zawsze czułem respekt. Steinhaus natomiast miał umiejętność nawiązywania kontaktu z dziećmi i gdy spytał mnie, gdzie mieszkam, odpowiedziałem dumnie, że w Warszawie. A dokładnie? – dopytał. Na ulicy Świerczewskiego (dla niezorientowanych: dawniej Leszno, dziś Solidarności) – odparłem. Na co usłyszałem: – Biedne dziecko, mieszkasz n a ulicy! Od tego czasu wiem na zawsze, że mieszkać można bądź na ulicy, lecz wtedy jest się bezdomnym, bądź przy ulicy. Niby nic, a przecież jednak coś.

A książkę Urbanka polecam nawet tym, którzy o matematyce nie mają najmniejszego pojęcia, gdyż napisana jest językiem przejrzystym, nie naszpikowanym wzorami, za to stanowi fascynującą opowieść o pasjonatach oraz ich często trudnych losach, przy okazji też i o ówczesnym Lwowie.