Ślub

Marek Misiak

Moje znajome się skarżą, że ich ukochani po wielu już latach bycia razem wciąż nie zaproponowali małżeństwa. Jako mężczyznom nie można im najczęściej nic zarzucić – szczerość i siła ich miłości nie budzą wątpliwości, są opiekuńczy, a relacja wciąż się pogłębia. I tylko to jedno małe „ale” – nie oświadczają się… Zapytani wprost – albo zmieniają temat, albo mówią, że nie są jeszcze gotowi. Mówi się, że wynika to z coraz wolniejszego dojrzewania psychicznego mężczyzn i – w konsekwencji – z lęku przed jakimikolwiek zobowiązaniami na całe życie. Mówi się, że mężczyźni coraz częściej nie wstydzą się tego, że chcą przez całe życie pozostać wiecznymi chłopcami. Być może w wielu przypadkach tak jest, jednak ujmowanie w ten sposób całego problemu wydaje mi się sporym uproszczeniem. Przyczyn jest więcej.

– Moim zdaniem wielu mężczyzn zwleka z innych powodów – mówi Bernadetta, absolwentka anglistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. – Najczęściej jest to brak dobrej pracy, brak mieszkania i perspektyw na jedno i drugie. Dlatego odkładają ślub na czas, kiedy sytuacja im się poprawi i będą w stanie rodzinę (nawet dwuosobową) wyżywić. Cóż…, z jednej strony ich rozumiem, bo po pierwsze męska duma, a po drugie męska natura żywiciela rodziny biorą górę. Ale z drugiej strony, w takiej sytuacji wiele też zależy od dziewczyny. Od tego, jakie ma oczekiwania. Bo jeśli nie są wygórowane, jeśli nie przeszkadza jej, że np. zamiast prywatnych apartamentów wynajmowaliby przez pewien czas mieszkanie, to nie ma co zwlekać.

O takich samych powodach mówią socjologowie, wyjaśniając przyczyny niskiej dzietności wśród młodych Polaków. Łatwo utyskiwać na egoizm młodych, którzy nie chcą się żenić ani tym bardziej mieć dzieci, gdyż chcą się bawić i inwestować wyłącznie we własny rozwój. Tymczasem odkładanie decyzji o ślubie i dzieciach wynika często nie z unikania odpowiedzialności, ale z jej nadmiaru. Chcemy mieć nasze życie pod pełną kontrolą, więc jeśli nie mamy pewności co do przyszłości, nie podejmujemy zobowiązań. Z jednej strony rozumiem, z drugiej – znam ludzi, którzy nigdy nie czują się dość bezpieczni. Zawsze może być jakieś „a jeśli za rok…”. Mało kto ma pewność, że przez najbliższe 20 lat będzie zarabiał miesiąc w miesiąc minimum pięć tysięcy złotych na rękę. Już chyba tylko w Japonii można się zatrudnić w wieku 25 lat w potężnej korporacji i mieć podstawy do pewności, że przez najbliższe 40 lat będzie się pracować w tej samej firmie. W którymś momencie trzeba po prostu zaufać i „wypłynąć na głębię”.

Test na dopasowanie

– Z oświadczynami zwlekają przede wszystkim ci faceci, którzy mieszkają już ze swoimi dziewczynami – mówi Bernadetta. – Nie ma się co oszukiwać: skoro mieszkają, to i współżyją. A to jest przecież bardzo komfortowa dla mężczyzny sytuacja. Ma wszystko, co chce, w zasięgu ręki, więc do ożenku mu się nie spieszy. A jak się rozmyśli, to formalnie nic go nie trzyma i może w każdej chwili zrezygnować ze związku.

Wypowiedź tym ciekawsza, że idzie dokładnie pod prąd poglądom bardzo ostatnio popularnym w naszym społeczeństwie. Mówi się bowiem, że pary powinny mieszkać ze sobą już przed ślubem, aby sprawdzić, czy aby na pewno do siebie pasują. Wtedy szansa na udane małżeństwo miałaby być większa. Bernadetta pokazuje, że może to być strzał w stopę – do małżeństwa może wtedy nigdy nie dojść i para będzie wiecznie tkwić w zawieszeniu.

Mój dobry znajomy jakiś czas temu oświadczył się swojej dziewczynie. Został przyjęty i od tego momentu uśmiech w kształcie wielkiego banana nie schodzi mu z twarzy. Wkrótce jednak przekonał się na własnej skórze, że myślenie o małżeństwie i rodzinie zmienia się mocno we współczesnej Polsce. Wieść o tym, że się oświadczył, szybko rozniosła się po firmie, w której pracuje. Wkrótce jeden ze współpracowników zagadnął go podczas lunchu o datę planowanego ślubu. Znajomy wymienił przybliżony termin. I wtedy kolega z pracy bardziej stwierdził niż zapytał: „A wy mieszkacie razem?”. Znajomy odparł spokojnie: „Nie, nie mieszkamy”. Mocno zdziwiony kolega spytał dlaczego. Wówczas mój znajomy odpowiedział, że zabrania im tego religia. Kolega z pracy zareagował wtedy dwojako. Najpierw wyraził zdziwienie, że katolicyzm zakazuje mieszkania ze sobą kobiety i mężczyzny przed ślubem. Następnie zaś z troską doradził mojemu znajomemu, aby rozważył jednak wspólne zamieszkanie ze swoją wybranką. Motywował to koniecznością sprawdzenia, czy kandydaci do małżeństwa rzeczywiście do siebie pasują.

Znajomy spotkał się ze mną ewidentnie poruszony. Jego podejście – dla niego oczywiste – zostało potraktowane jako niezrozumiałe i egzotyczne. Rozmawiając z nim, zdałem sobie sprawę, że przypomina to sytuację z propozycją płacenia przez dziewczynę „w naturze” za miejsce w kawalerce, o czym pisałem kilka miesięcy temu. Zdajemy sobie sprawę, że w Polsce obyczaje uległy mocnemu rozluźnieniu, nie żyjemy przecież w jakimś własnym, hermetycznym świecie. Czytamy o tym w gazetach, widzimy na filmach, znamy wyniki sondaży. Czym innym jest jednak czytać o czymś w gazecie i wzdychać nad upadkiem świata, czym innym zaś doświadczać przemian obyczajowych na własnej skórze.

Dla mnie podejście zakładające konieczność „sprawdzenia się” jest fałszywe w samym założeniu. O jakie bowiem „sprawdzenie się” miałoby chodzić? Erotyczne? Jeśli tak, to pokutuje tu wciąż mit „drugiej połówki”, tyle że w spłaszczonej, czysto seksualnej wersji. Jakby mężczyzna i kobieta nie byli w stanie zgrać się ze sobą w tej (czy jakiejkolwiek innej) sferze i mogli tylko liczyć na to, że są do siebie „dopasowani”. Ponadto takie testowanie wynikać może z iluzorycznego przekonania, że mogę mieć całe swoje życie pod kontrolą i w jakiś sposób „zagwarantować” sobie, że wybranek lub wybranka mnie nie rozczaruje. Ale związek powinien się opierać na zaufaniu, a w takim podejściu pozostaje nań mało miejsca. To trochę jak z wiarą w Boga – nie dostaniemy gwarancji, trzeba po prostu zaufać i rzucić się na głęboką wodę. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której najbliższa kobieta ma mi „udowodnić”, że nadaje się na partnerkę (a ja na partnera). Ufam, że tak jest, a jeśli się okaże, że jednak nie, to zrobimy wszystko, żeby nad sobą popracować i to zmienić. Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro wierzę w nierozerwalność małżeństwa, to po ślubie będzie już po herbacie. Według mnie jest odwrotnie – to właśnie jest najlepszy moment, bo odbywa się to w atmosferze pełnego bezpieczeństwa i zaufania. Jesteśmy razem i nic tego nie zmieni. Nawet jeśli się okaże, że w sferze intymnej mocno się różnimy, nie będzie opcji, że ta druga strona stwierdzi po jakimś czasie: „Wiesz co, jednak nie pasujemy do siebie”. To jeden z najdelikatniejszych elementów osobowości człowieka. Nie widzę możliwości poddawania ukochanej kobiety jakimkolwiek „testom” w tej sferze. Natomiast jeśli „sprawdzanie się” miałoby obejmować codziennie życie – dbanie o dom itp. – to wiara w konieczność tego rodzaju testów oznacza jednocześnie niewiarę w możliwość pracy nad sobą, uczenia się nowych umiejętności i nabywania nowych nawyków.

Inne spojrzenie

Warto wspomnieć też o tym, że nie wszystkie panie narzekają na chłopaków zwlekających z oświadczynami lub w ogóle się nie oświadczających. Kilka moich znajomych narzekało na mężczyzn, którzy oświadczyny traktują zbyt lekko i decydują się na taki krok bez świadomości, co on tak naprawdę oznacza. Po prostu ulegają nastrojowi chwili i klękają przed ukochaną z pierścionkiem. Ona się zgadza… po czym nic z tego dalej nie wynika. Żadnej mowy o ślubie, żadnej choćby przybliżonej daty. Znam panów, dla których narzeczeństwo nie jest dwu-trzyletnim okresem poprzedzającym małżeństwo, lecz celem samym w sobie. Uważają, że taka sytuacja jest idealna – to takie oficjalne bycie razem, ale bez żadnej papierologii, bez kosztów wesela itd. Niektórzy przebąkują, że ślub kiedyś nastąpi, ale sama decyzja o oświadczynach była dla nich tak przełomowa, że wyczerpali limit życiowych decyzji na kilka lat.

Można by zadać sobie pytanie: o co właściwie chodzi? Skoro kobieta i mężczyzna są razem, kochają się, jest im dobrze – to po co iść w koszty i papiery? Nie wystarczy po prostu zamieszkać razem, ewentualnie po jakimś czasie zawrzeć u notariusza zwykłą umowę cywilnoprawną, która rozwiąże np. kwestie dziedziczenia? Co tak w zasadzie zmieni ślub? Zmieni – i to dużo.

– Mam koleżankę, która przez kilka lat mieszkała ze swoim chłopakiem – opowiada Bernadetta. – Potem wzięli ślub cywilny i byłam niesamowicie zaskoczona, jak opowiadała, że zupełnie inaczej czuje się po ślubie, że nieprawda, że nic się nie zmienia, bo ona teraz zupełnie inaczej patrzy na swojego męża, że zwyczajnie rzeczywistość nabiera zupełnie innych barw. Patrzysz na tę osobę i myślisz: „To mój mąż. Kocham go. I wiem, że będę mu towarzyszyć do końca życia, w zdrowiu czy w chorobie, w doli czy w niedoli”. I jest to fantastyczna perspektywa – uśmiecha się Bernadetta.

Smutny jest brak szczerości w związkach, jeśli chodzi o plany małżeńskie. Wielu panów nie uznaje po prostu za stosowne poinformować swojej wybranki, że nie zamierzają się z nią żenić, że jest im dobrze tak, jak jest. Chcieliby zjeść ciastko i mieć ciastko. Wiedzą, że gdy oznajmią, że ślubu nie będzie, ukochana może odejść. Ale przecież nie można się tak zwodzić w nieskończoność – frustracja będzie narastać. Niektórzy panowie są jak Oskar, bohater Blaszanego bębenka Volkera Schlöndorffa, który pewnego dnia postanowił, że przestanie rosnąć. Ale zarówno życie, jak i związki mają swoją dynamikę i nie da się pozostawać wciąż na tym samym etapie, bo związek stanie się wewnętrznie martwy. Inni mężczyźni chcą w przyszłości poślubić swoją partnerkę, ale nie mówią jej o tym, dlaczego oświadczyny jeszcze nie nastąpiły, a ona miota się w domysłach. A wystarczyłoby po prostu powiedzieć, czemu i jak długo należałoby poczekać. Chowanie głowy w piasek nie jest męskie. 