Formacja humanistów

Marek Misiak

Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z pewnym absolwentem filologii polskiej, który obecnie pracuje jako dziennikarz. Ukończył on studia dzienne z bardzo dobrymi notami i nie bez powodu cieszy się opinią osoby mądrej i cechującej się szerokimi horyzontami myślowymi. Rozmowa zeszła na wybory lekturowe – w którymś momencie spytałem go, czy czytał ostatnio jakieś interesujące powieści. Ku mojemu zdziwieniu usłyszałem: „Nie, generalnie nie czytam beletrystyki. Studia skutecznie mnie do tego zniechęciły. A nawet jeśli czytuję powieści, to coś popularnego – trzeba być bliżej życia”.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie chodzi o to, że jest to podejście błędne – każdy ma prawo do swoich sądów, a literatura wcale nie jest najważniejszą sprawą w życiu człowieka (jest dla mnie ważna, ale trzeba mieć właściwą hierarchię wartości). Nigdy natomiast nie zetknąłem się z takim spojrzeniem na literaturę piękną ze strony polonisty. Zastanowiło mnie, jaki problem tkwił w procesie kształcenia na studiach mojego rozmówcy, że został on skutecznie zrażony do czytania ambitniejszych utworów fabularnych. Jednocześnie ze zgrozą pomyślałem: Ryba psuje się od głowy. Już nawet na studia polonistyczne dotarła ta obsesja „życiowości” i „przydatności”, z którą od lat zmagają się nauczyciele języka polskiego w gimnazjach i liceach, próbujący zainteresować uczniów literaturą piękną i słyszący w odpowiedzi: „A do czego mi to się w życiu przyda?”.

Jak już kiedyś pisałem na łamach „FA”, jakiekolwiek studia powinny – oprócz wiedzy – dawać absolwentom świadomość dwóch rzeczy: jakie jest miejsce zgłębianej przez niego/nią dziedziny nauki wśród innych nauk oraz jakie obowiązki intelektualne stawia przed nimi posiadanie wyższego wykształcenia w ogóle i wykształcenia z danej dziedziny w szczególności. W przypadku studiów humanistycznych ważna staje się świadomość, że humanista to nie tylko typ wykształcenia, lecz także – z braku lepszego określenia – stan umysłu. Humanista nie może nie czytać ambitnej literatury, ale nie dlatego, że mu nie wypada, tylko dlatego, że brak takiego pragnienia w jakiś sposób unieważnia sens studiowania danego obszaru ludzkiej wiedzy. Jeżeli takie podejście nie wynika z żadnych osobistych urazów, to znaczy, że uczelnia przez pięć lat studiów nie zdołała danej osobie przekazać, iż literatura (i wysoka kultura w ogóle) to ważny obszar ludzkiego dorobku intelektualnego, a zapoznawanie się z nią pozwala człowiekowi rozwijać się intelektualnie i duchowo.

Matrix i pułapka „życiowości”

W wypowiedzi mojego rozmówcy zwraca też uwagę specyficzne rozumienie „życiowości” i „bycia bliżej życia” jako czegoś tożsamego z przeciętnością i doświadczeniem „zwykłego, szarego człowieka”, ujmowanym w możliwie prosty sposób. Uświadomiłem sobie, że z takim podejściem spotkałem się już u studentów i absolwentów wyższych uczelni wielokrotnie – w różny sposób dawali mi oni do zrozumienia, że to, co jest im przekazywane na studiach, to rodzaj Matriksa, alternatywnego świata niewiele mającego wspólnego z „prawdziwym życiem”. Jeśli wielu studentów ma takie podejście, to radość z powszechności edukacji akademickiej wśród młodych Polaków jest mocno przedwczesna. Oznacza bowiem, że w ślad za nabywanymi na studiach kompetencjami zawodowymi nie idzie żadna przemiana osobowości i nie tworzy się w ten sposób inteligencja jako grupa społeczna, a jedynie „specjaliści” i „profesjonaliści” – elita społeczna w znaczeniu statusu materialnego, ale nie w sensie intelektualnym czy, uchowaj Boże, duchowym. Najgorzej zaś, gdy tego rodzaju komunikaty formułują studenci lub absolwenci kierunków humanistycznych, bo wówczas studia humanistyczne faktycznie stają się stratą czasu. Szans na rynku pracy w jakiś drastyczny sposób nie zwiększają, a jeśli nie powodują również rozwoju intelektualnego, to ich sens jest praktycznie żaden.

Gdy ktoś formułuje zarzut (lub po prostu stwierdzenie), że przekazywane na studiach humanistycznych treści są „nieżyciowe”, wypadałoby zdefiniować, na czym właściwie „życiowość” miałaby polegać. Jeśli ma to być właśnie postrzeganie rzeczywistości i refleksja na jej temat przez „statystycznego, szarego człowieka”, to widzę tu trzy pułapki. Po pierwsze – skąd przekonanie, że statystyczny człowiek faktycznie postrzega rzeczywistość w praktycznie bezrefleksyjny sposób i pragnie głównie rozrywki po ciężkiej pracy? Czy nie jest to przypadkiem obraźliwe wobec „zwykłych ludzi”? Być może jest to tylko konstrukt intelektualny danej osoby lub wynik jednostkowych, bynajmniej niereprezentatywnych doświadczeń i wyobrażeń? Po drugie – czemu owa „życiowość” wykładanych na uczelni treści miałaby służyć? Lepszej komunikacji z ogółem obywateli? W jakim celu? Jeśli ktoś za wszelką cenę musi czuć przynależność do jakiejś zbiorowości, to niech to będzie zbiorowość ludzi mądrych, a nie jakaś bliżej niezdefiniowana szara masa. Takie definiowanie „życiowości” sugeruje, że szersze horyzonty czy aspiracje intelektualne to wada lub przynajmniej nikomu niepotrzebny balast. Po trzecie – tak rozumiana „życiowość” stanowi na dobrą sprawę zanegowanie idei uniwersytetu jako takiej, jako miejsca uprawiania nauki i poszukiwania wiedzy, a nie tylko jako wyższej szkoły zawodowej. W dalszej kolejności zaś neguje to znaczenie nauk humanistycznych jako takich, gdyż faktycznie ich wdrożeniowość jest na ogół dość niewielka (co nie znaczy, że żadna).

Resentymenty i stan umysłu

Najbardziej przygnębia mnie to, że takie myślenie na ogół ubierane jest w szatki racjonalności, podczas gdy z prawdziwą racjonalnością nie ma nic wspólnego. Racjonalność polega m.in. na umiejętności przewidywania długofalowych konsekwencji pewnych działań. A taką konsekwencją będzie zanik w społeczeństwie umiejętności krytycznego czytania i przyswajania treści inną drogą, a w konsekwencji – krytycznego myślenia. Rezultatem zaś najbardziej długofalowym będzie utrata przez większość społeczeństwa kontaktu ze swoimi potrzebami duchowymi, utrata umiejętności nazywania i zaspokajania tych potrzeb oraz zauważenia ich znaczenia w konstrukcji ludzkiej psychiki. Skutkiem tego jest zaś zagubienie i wyraźne trudności w osiągnięciu samoświadomości, integracji osobowości i dojrzałości, bo nie da się osiągnąć żadnej z tych rzeczy zaprzeczając, że człowiek posiada również sferę duchową. Nie mówię tu bynajmniej o religii, poruszamy się wyłącznie na poziomie czysto świeckim. Jednym z ważniejszych przejawów sfery duchowej u człowieka jest wrażliwość na piękno i zdolność do przeżyć estetycznych. Jeśli ktoś ukończył studia humanistyczne, a jednocześnie gardzi ambitną sztuką, to co się stało z jego wrażliwością na piękno?

Tego rodzaju nastawienie bywa u absolwentów studiów humanistycznych, moim zdaniem, skutkiem swego rodzaju resentymentu. Niektórzy już w trakcie studiów, a czasem dopiero po ich ukończeniu, zdają sobie sprawę, jak słaba jest ich pozycja na rynku pracy. Rezultatem jest gwałtowny nawrót do „życiowego myślenia” – świadomie używam tu cudzysłowu, bo to „życiowość” dość wąsko rozumiana. Choć trudno odmówić im słuszności – mają prawo być zawiedzeni – z głębiej rozumianą prawdą o życiu takie spojrzenie nie ma nic wspólnego. Studia – jakiekolwiek, nie tylko humanistyczne – to nie tylko szanse na rynku pracy. To sposób patrzenia na rzeczywistość, stan umysłu. To, że sam nie jestem rozchwytywany na rynku pracy, nie znaczy, że moje studia nie miały sensu. A nawet jeśli przyjmiemy, że niektóre osoby faktycznie straciły czas, studiując np. polonistykę, nie znaczy to, że cała ambitna literatura jest pozbawiona wartości. Oznacza to tylko, że jej znajomość nie zapewni (prawie) nikomu pracy, ale to po prostu dwa różne porządki. Sam nabywam przeróżne umiejętności niemające nic wspólnego z humanistyką, aby zarobić na życie, bo takie są realia rynku pracy. Ale rynek pracy nie jest wyznacznikiem ostatecznego horyzontu wartości, celów i sensów.

Skutkiem odbycia studiów humanistycznych powinno być nie tylko wchłonięcie określonego wolumenu wiedzy, lecz także swego rodzaju formacja intelektualna – świadomie używam tu słowa raczej z porządku wiary niż nauki. Formacja w różnych kościołach i innych społecznościach religijnych polega m.in. na przyjmowaniu określonego systemu wartości. Nie wpajaniu, a właśnie przyjmowaniu za swój w trybie wolnym i na swój własny sposób. Absolwent polonistyki, historii czy filozofii powinien już do końca życia zdawać sobie sprawę ze znaczenia humanistyki, nawet jeśli pod względem fachowym od momentu otrzymania dyplomu nie będzie miał już z nią nic wspólnego. Powinien doceniać sztukę i myśl humanistyczną, nawet jeśli nie będzie miał czasu na jakikolwiek istotniejszy kontakt z nią. Dobrym świadectwem były dla mnie słowa jednego z moich znajomych, romanisty, który siedem lat temu został ojcem. Stwierdził on, że gdy córka była mała, przez pierwszych kilka lat jej życia praktycznie nie miał czasu, aby czytać literaturę francuską – praca i opieka nad dzieckiem pozostawiały niewiele czasu nawet na sen, a co dopiero na studiowanie np. poezji Baudelaire’a. Ale to nie znaczyło, że nagle uznał tę literaturę za coś nieżyciowego i bez znaczenia.

Nie chodzi mi bynajmniej o to, aby wyrabiać w studentach kierunków humanistycznych poczucie elitarności. Jeśli ktoś używa jakiejś wiedzy, aby wywyższać się ponad innych, pokazuje, że nigdy nie był jej godzien. Po ukończeniu studiów powinni oni natomiast zdawać sobie sprawę, że otworzyły im one drzwi do rozumienia człowieka i otaczającego świata w inny sposób, odpowiedni dla danej dziedziny wiedzy. Nie lepszy i jednocześnie nie całkowicie abstrakcyjny, ale dający się połączyć z „życiowością”, wzbogacający czysto praktyczne funkcjonowanie. Wtedy będą mieli świadomość, że te pięć lat będzie owocować przez resztę życia, a więc nawet jeśli utrzymanie się na rynku pracy wymagało zdobycia nowych, zupełnie innych kompetencji, lata studiów nie były czasem straconym. Formacja humanistów to zatem nie tworzenie wyalienowanej ze społeczeństwa kasty, lecz umożliwianie im pełnego wykorzystania pięciu lat młodości, a równocześnie – w sposób niepowiązany z PKB – wzbogacanie całego społeczeństwa. 