Rozwibrowani

Ludwik Komorowski

„Tam, gdzie króluje mit, jego depozytariusze mają rozwiązane ręce. Ich decyzje nie wywołają sprzeciwu”.

Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii,
Warszawa 2013, s. 400.

W Warszawie nestor humanistyki ogłosił odkrycie: „Ludzie nie są równi pod względem talentów i nigdy nie będą” (Marcin Król, Precz z edukacyjną równością , „Polityka” 19/2015, s. 20). Zdaniem uczonego, to fałszywy egalitaryzm środowiska (od studentów do profesorów) udaremnia tworzenie w polskich uczelniach ośrodków doskonałości – angażował się, wie. Do wnikliwej analizy wplótł wyznanie, skąd późny pomysł na krytyczną szczerość: „Ponieważ żadnej kariery już nie zrobię…”; tak wprawne pióro mimochodem odsłania sekret środowiska – krytyka udaremnia kariery. Myślą sięga głębiej: „o jakości demokracji świadczy to, czy umie pozwolić istnieć lub stwarzać enklawy nieprzeciętności”. Konkluduje niewesoło: „Nie da się zreformować istniejących uniwersytetów. Jak zawsze i wszędzie, lepiej robić nowe niż naprawiać stare”.

Erupcja pesymizmu doświadczonego reformatora zmusza do namysłu. Jakie szlaki doprowadziły ludzi uniwersytetu do dzisiejszego stanu ducha? Zanim usłyszymy o debatach nad projektami uniwersytetu idealnego, warto sprawdzić, czy aby ewolucyjne mutacje świadomości zbiorowej nie blokują wyobraźni współczesnych. Bo nawet filozof, marząc o enklawach doskonałości, zawahał się przed wskazaniem źródeł systemu pozorowanej równości ludzi i instytucji. Ich odkrycie pozwoliłoby skutecznie odnawiać uczelnie stare; namnażanie nowych już było.

Burza wojenna zniszczyła materialną substancję polskich uniwersytetów, lecz istotniejsza od tej katastrofy jest towarzysząca jej ewolucja w obszarze niematerialnym: reguł postępowania, idei przewodnich, działalności wymuszanej przez aktualny system nakazów i ograniczeń. To efekty zmiennego imaginarium, zbioru wyobrażeń o zadaniach na kolejnych etapach ewolucyjnej drogi w stuleciu dramatycznych przemian (L. Komorowski, Sen o uniwersytecie , FA 6/2015). Zmiany obyczajów widoczne są w pisanych relacjach, gdy zestawiamy je z obserwacją wydarzeń aktualnych, a szczególne ich ślady pozostały na kartach pisanego prawa. Jego kolejne odsłony pozwalają odgadywać zjawiska i procesy – paragrafy prawa są reliktami procesu kształtowania imaginarium na skrzyżowaniu ideologii władzy, dziedziczonych zwyczajów oraz ludzkich trosk i ambicji.

Federacja profesorskich księstw

W pierwszych latach Polski niepodległej (1920) świat akademicki tworzyli profesorowie-nauczyciele: „Do grona nauczycielskiego szkół akademickich należą: po pierwsze – nauczyciele akademiccy, tj. profesorowie (honorowi, zwyczajni, nadzwyczajni) i docenci; po wtóre nauczyciele w ściślejszym znaczeniu, np. lektorzy”. „[Obowiązki profesora:] Prowadzenie badań naukowych i twórcza praca naukowa; wykładanie i prowadzenie ćwiczeń co najmniej w liczbie godzin wskazanej w dekrecie nominacyjnym; kierowanie związanym z katedrą zakładem lub seminarium; egzaminowanie z wykładanego przedmiotu; branie udziału w posiedzeniach rady wydziału (…)”.

Otoczka stanowiska profesorskiego (katedra) to stanowiska asystenta (okresowe) oraz adiunkta (docelowo stałe), nazywano je pomocniczymi, w odróżnieniu od nauczycieli. Ich zadaniem są badania oraz zajęcia ze studentami, lecz to profesor ponosi odpowiedzialność za efekty. Dokonania naukowe (doktorat, nawet habilitacja) nie zmieniały automatycznie statusu pracownika pomocniczego. Habilitacja pozwalała ubiegać się o katedrę, gdziekolwiek się zwolni, a docenta uważano za szczęściarza, jeśli w roli adiunkta mógł oczekiwać na zwolnienie katedry.

Wydział uniwersytecki był federacją profesorskich księstw, formalnie odpowiedzialnych za wyznaczone w nominacjach wycinki nauczania i pozostających faktycznie poza zasięgiem jakiejkolwiek egzekutywy. Dziekan, wybierany spośród wydziałowych profesorów-baronów na roczną kadencję, był raczej administratorem niż szefem zdolnym do panowania nad równymi sobie. Zapewne nie bez powodu przypominano obowiązki złożonej z profesorów rady wydziału (1933): „Rada wydziałowa jest odpowiedzialna za poziom naukowy pracy i za poziom nauczania” i powinna wykazać dbałość „o dobór odpowiednich sił naukowych oraz odpowiednie warunki twórczości naukowej i działalności pedagogicznej”, jak również „o racjonalny układ programu wykładów i ćwiczeń oraz czuwanie nad jego należytym wykonaniem”.

Daleką od ideału sytuację w uczelniach usiłowano naprawiać, ograniczając profesorską swobodę: praca na stanowisku profesora stała się służbą (1928), w której żądano ślubowania na ręce rektora i przestrzegania powagi stanowiska. To symboliczny znak odpowiedzialności nie tylko za swoje nauczanie, lecz także za stan i obraz Alma Mater. Pomocniczym siłom naukowym przypominano miejsce w szyku: winni są profesorowi pomoc w pracy naukowej, pedagogicznej i administracyjnej, to profesor będzie ich oceniał (1932).

Uniwersytetom czasu dwudziestolecia daleko było do oksfordzkiej stabilności i perfekcji, lecz bez wątpienia aspirowały do europejskiego modelu uczelni: źródła wiedzy i kłębowiska idei, nie interesów. Były przystanią dla młodych poszukiwaczy autorytetów – tu znajdowali profesorów przygotowanych do nauczania i doświadczonych w badaniach. Szkoły akademickie były elitarnym miejscem twórczości naukowej, w odróżnieniu od szkół zawodu, gdzie praca badawcza bywała tolerowanym przez pracodawcę hobby. Uniwersytety to nie miejsca stabilnej kariery ani oazy równości. Bywały areną debat (często sporów i kłótni), lecz sens i podział ról w uniwersyteckiej pracy musiały być oczywiste dla społeczności akademickiej: to wiedza była ich znakiem przewodnim, w odróżnieniu od szkół kształcących pod sztandarem zawodowej przydatności.

Kraina równości

Organizatorzy uczelni polskich po roku 1945 odtwarzali je jako kontynuację przerwanych wojną dziejów. Pamiętano: jeszcze w II RP grono uczelni akademickich powiększono m.in. o uczelnie artystyczne i kilka prywatnych szkół handlowych. Stosownie zmodyfikowano próg habilitacyjny, dopuszczając przyznanie docentury w obszarach artystycznych na wniosek kwalifikacyjny rady wydziałowej; rada mogła także wydawać stopnie zawodowe jako stopień niższy. Ukłony względem szkolnictwa zawodowego nie naruszały jednak elitarnej pozycji istniejących akademii, a równoważne im pełne prawa akademickie przyznano tylko warszawskiej SGH. Po wojnie odbudowywano uczelnie w tym samym duchu, rozdzielając zadania szkół wyższych akademickich i zawodowych (1947).

Świat po katastrofie miał być jednak krainą równości. Wkrótce uniwersytety zrównano ze szkołami zawodu: mają kształcić pracowników pod sztandarami doraźnego pożytku zawodowego oraz nauki (1951). Kadra szkoły wyższej to pracownicy nauki, nie nauczyciele: „[to] osoby, które – posiadając odpowiednie kwalifikacje naukowe i moralne – poświęcają się zawodowo pracy naukowej w szkole wyższej, instytucie naukowym lub w innej placówce naukowej i posiadają tytuł samodzielnego lub pomocniczego pracownika nauki”.

Panująca dialektyka uświęciła oczywistą sprzeczność między zadaniami pracowników (nauka) a zadaniami uczelni (kształcenie do zawodów); ta nieusuwalna rozbieżność na pokolenia zaciąży nad sytuacją polskich uczelni. Szkolnictwo wyższe finansuje teraz państwo, więc administracja nowej władzy bezceremonialnie przejmuje ster procesu nauczania jak w pozostałych szkołach, pozbawiając głosu radę wydziału. Pracownikom nauki pozostał „udział w pracy nad kształceniem i wychowaniem kadr inteligencji ludowej zgodnie z programami i planami nauczania”. Pojawiła się nowa kategoria nauczających: nauczyciele przedmiotów pomocniczych i nauczyciele zawodu.

Zniesiono ciężary poddaństwa. Docent (nominat na etacie) jest samodzielnym pracownikiem nauki, o przywileju i obowiązku wykładania nie ma już mowy; asystent i adiunkt nie potrzebują nadzoru w nauczaniu. Profesor, uwolniony od odpowiedzialności, może zająć się pracą badawczą, wykonując dydaktykę wg nadawanych programów. Wybrańców od nauczania uwolniono, by oddawali się nauce w placówkach, których atmosfery nie zakłóci ciżba studentów. Wspólną miarą sukcesu pracowników nauki będą nowe stopnie, których nadawanie usankcjonowano także poza wydziałami uczelni niegdyś akademickich.

Październikowa odwilż przynosi uczelniom odmianę, która równość pracowników nauki utrwala (1958). Członkami rady wydziału stają się wszyscy pracownicy samodzielni (docenci i profesorowie), habilitowani lub nie. Już nie grono wyselekcjonowanych profesorów-mędrców (jak do 1939), lecz wszyscy zrównani w nadanej samodzielności kreują nowych doktorów, docentów (znów wymagana habilitacja) i profesorów (tytuł już dożywotni). Najcenniejsza zdobycz to stabilizacja zatrudnienia. Po terminowym zdobyciu kolejnego stopnia za zasługi w nauce droga do kolejnych awansów jest otwarta; pilni badacze dołączą do rady, równając do profesorów. Żmudne nauczanie powierza się nowym kategoriom nauczycieli: wykładowcy, nauczyciele przedmiotów, zawodów i umiejętności praktycznych (także nauczyciele wf). Nakazowy styl kształcenia zawodowego zostaje utrwalony we wszystkich szkołach wyższych.

Powszechny system stopni naukowych niebawem doczeka się własnej instrukcji obsługi (1965), która stopnie akademickie ostatecznie oddzieli od uniwersyteckiego nauczania; ich nadawanie będzie obrzędem pasowania na zawodowego naukowca, niezależnie od tego, czy zawodem kandydata jest praca badawcza, czy akademickie nauczanie. O tym, że hierarchia akademicka w uczelniach polskich służyła (jak w uczelniach europejskich) promowaniu odpowiednio uczonych nauczycieli, nie pamiętano.

W kolejnych latach pojawiają się zarówno ulotne ślady dawnych zwyczajów, jak czkawka po deformacjach. Wraca docentura bez habilitacji (1968), potem nazwa „nauczyciel akademicki”, zaopatrzona w powszechne pensum godzinowe jak w szkołach (1972). Będzie ona ledwie ozdobą, od kiedy nauczycielem jest zarówno „pracownik naukowo-dydaktyczny”, jak „pracownik naukowy”, od nauczania ustawowo wolny, a nawet pracujący poza uczelnią (1982). Pensum posłuży administracji do rozliczania pracowników, od asystenta do profesora, ostatecznie zrównanych w funkcji nauczycielskiej wobec urzędowej zwierzchności. Polem indywidualnych osiągnięć i terenem budowania osobistego autorytetu jest praca badawcza.

Zatruty owoc

W słownikach odnowy roku 1990 nie zmieściły się antyczne słowa: dochodzenie prawdy, moralne i umysłowe doskonalenie (1920), ani precyzyjne określenie istoty akademickiego kształcenia, jako element przygotowania do zawodów, „których wykonywanie wymaga naukowego opanowania różnych gałęzi wiedzy i samodzielnego sądu o wchodzących w ich zakres zagadnieniach teoretycznych i praktycznych” (FA 9/2015). Zwyciężył mit ustawy październikowej (1958), z której skopiowano zadania uczelni wyższej. Wykładowców (lektorów itp.) awansowano na nauczycieli akademickich; wraz z adiunktami i asystentami mają na równi z profesorami „kształcić studentów oraz innych uczestników studiów i kursów prowadzonych przez uczelnię, uczestniczyć w pracach organizacyjnych uczelni”. To ostatnie zadanie szczególnie wciąga aktywne umysły w okresie budowania nowego ładu; odradzająca się samorządność otwiera alternatywny do nauki obszar budowania pozycji w środowisku. Różnic między studiowaniem a nauką zawodu nie podnoszono (dominował gen równości), więc utrwalono złudzenie uprawiania nauki w zrównanych z uniwersytetami szkołach, choć żeglowanie w naukowe abstrakcje jawnie koliduje z regułami zawodów praktycznych.

Skrystalizowane reguły kariery udaremniły powrót do elitarnego statusu uczelni akademickich, trwa fałszywa równość uczelni w prawach i obowiązkach, a ludzi w drodze na szczyty. Symboliczną miarą dystansu do uczelni czynnych przed 50 laty stał się nowy tytuł profesorski: niegdyś patent najwyższej roli w edukacji, teraz honor za przeszłe zasługi. Życiową misją ludzi w uczelniach nowej epoki, na równi z placówkami badawczymi, jest awans wymagający badań i ich dokumentowania. Moc sprawczą zdobywają argumenty formalne – znak rodzącej się nieufności do opinii i efektów produkowanych przez ludzi samodzielnych w nauce. Sztandarowym zajęciem rad są procedury nadawania stopni i tytułów, stopniowo ograniczane do sprawdzania wskaźników zamiast oceny osiągnięć. Cenione na towarzyskim rynku, zagościły i na salonach, zdobnie uzupełniając nawet tytulaturę oficerów i ekscelencji.

Duch równości radykalnie odmienił rady wydziałowe. Do profesorów (stanowisko) oraz innych habilitowanych dołączono nieomal równą im liczbę nauczycieli, studentów i pracowników. Przy nadmiernej liczbie i rozbieżnym zakresie zainteresowań jej członków, rada stała się areną demokratycznych głosowań, nie merytorycznej debaty. Ucieranie poglądów i przygotowanie decyzji, wymagające mniejszego gremium o charakterze zarazem roboczym i reprezentatywnym, wykonują doraźne zespoły. Niezależnie od nazwy (prezydium, komisja itp.), stosownie dobierane kamaryle są cennym zapleczem dziekana, zadaniem członków rady pozostaje głosować. To historyczne zwycięstwo równości nad kulturą kolegialnej debaty, której symbolem było elitarne zebranie profesorów, niezależnie umocowanych i dźwigających osobistą odpowiedzialność za nauczanie i badania. Zepchniętej do lamusa tradycji europejskiej nie odkurzono.

Importowano kulturę współzawodnictwa, która w atmosferze równości okazała się przeciwskuteczna. Stanowiska wszystkich nauczycieli akademickich należało obsadzać w konkursach otwartych, nawet awans trzeba wywalczyć – pierwszy krok do erozji akademickiej stabilności, którą po niewielu latach utracą nawet profesorowie. Ten owoc równości okazał się zatruty: konkursy pozorne, głosowania rady formalne, przechytrzanie zapisów prawa. Środowisko tradycyjnie obdarzane społeczną estymą serwuje demonstracyjną lekcję obyczajów na powitanie przyszłych nauczycieli akademickich. Siła stanowionego prawa, rozbieżna z wektorem dziedziczonych emocji, pozostaje bezradna.

Elity ducha

Nieustanne modyfikowanie aktualnego prawa (2005) dowodzi, że do stabilizacji reguł środowiska akademickiego droga daleka. Dwa efekty poświadczają kwitnącą w umysłach potęgę równości, teraz w wymiarze europejskim. Pierwszy to otwarcie drogi do szerokiego użycia nazwy „uniwersytet”; sięgnęły po nią bez wahania szkoły kierunkowe, wiele z nich to usamodzielnione w przeszłości uniwersyteckie wydziały. Drugi to studia dwustopniowe, które odmieniły perspektywy życiowe studentów; zamiast rozróżniać, mają kultywować równość absolwentów – pracowników w europejskiej przestrzeni. W jej imię powszechny nakazowy system nauki zawodów uzupełniono twórczo: obok przymusowej gimnastyki – obowiązkowa filozofia. Podstawowy atrybut uniwersyteckiego studiowania – swoboda kształtowania własnego profilu wykształcenia pod kierunkiem kwalifikowanego przewodnika – nie zagościła w uczelniach. Przyczyn, dla których nawet w najświetniejszych szkołach nie aspirowano do przywileju otwartych studiów uniwersyteckich, szukać trzeba w oddziaływaniu trzeciego wektora formującego akademicką panoramę i temperującego ludzkie zamiary – to finanse, warte odrębnej analizy.

Diagnoza mędrca strapionego skutkami kultywowania równości na akademickich wyżynach jest trafna, lecz jego oczekiwania płonne. Uczelnie polskie nie przechowały pamięci edukacyjnej misji szkoły wyższej w jej możliwych odmianach – od formowania umiejętności zawodowych, do zadań, które najpełniej kreślił przed laty filozof: „[uniwersytet] przede wszystkim uczyć winien myślenia naukowego jako tego właśnie sposobu myślenia, który do owej wiedzy i prawdy prowadzi” (K. Twardowski, FA 6/2015). Zamiast śnić o wszechnicy, która wskaźnikami wedrze się na wyżyny rankingów, trzeba wpierw na nowo odkrywać drogę do uniwersyteckiego kształcenia, sekretnie praktykowanego dziś na obrzeżach oficjalnej edukacji. Niezależnie od obszaru wiedzy, nie podlega ono nakazom programowym, nie mieści się w urzędowej klasyfikacji zawodów, nie dba o kody, poziomy i profile kształcenia, nie zmierza do innego skutku jak zdobycie przez młodego człowieka takiej biegłości w wiedzy, jaką w muzyce podziwiamy u laureatów konkursu pianistycznego. Wiedzy nie tylko w swojej specjalizacji, lecz także w szerokim wyborze z uniwersyteckiej palety. Tej formie edukacji, z założenia najwyższej, otwartej dla wszystkich, niewielu zdolnych jest sprostać – tak formują się elity ducha, o których marzy nestor. Sama jej obecność oddziaływa twórczo na równoległe potoki kształcenia w zawodach, promieniując i na niższe poziomy edukacji. Dostarcza bowiem szczególnej miary wartości, wskazując drogę wzwyż.

Rozległe zróżnicowanie zadań w murach uczelni możliwe jest dzięki ponadczasowym regułom – to samodzielność oraz swobodna debata, w której musimy mierzyć się z pytaniami uczniów i wspólnie rozwiązywać problemy rodzące się w otoczeniu. Sprostać wymaganiom zdołają ludzie niezależni w swoich działaniach: nie potrzebują nadzorców, jeśli reprezentują najwyższy stopień kompetencji; nie wymagają dyrektyw, jeśli widzieli wystarczająco dużo; nie są im przydatne wskazówki obserwatorów, jeśli nie mają nauczać zawodu, lecz otwierać dostęp do wiedzy; nie pożądają narzędzi przymusu, jeśli powierzono im odpowiedzialność za edukację młodych, równie wolnych, jak oni sami. To zarządzania uniwersyteckie – wsparte na autorytetach obdarzonych prawem decyzji, nierozdzielnym z powierzoną odpowiedzialnością. Pozwala ona uzbieżniać wektory prawa, ludzkich emocji i pieniędzy, by skłaniać wolnych na swoich drogach członków akademickiej społeczności do aktywności twórczej.

Wymiar czasowy środowiska akademickiego i jego pamięć wykraczają daleko poza horyzont kolejnych pokoleń. Nie sposób oczekiwać, by w dostępnej nam przestrzeni obserwacji dokonało się pełne wygaszenie historycznych wibracji i powrót środowiska akademickiego do tradycyjnej równowagi. Lecz podejmowane wysiłki, by na początek choć w słowach rozpocząć kroki odnowy, nie pozostaną bezowocne. Posiadają bowiem wymiar czasowy, niedostrzegany w biegu, a bezcenny dla dalszego rozwoju wydarzeń: „Chodzi o uprzywilejowanie działań rodzących w społeczeństwie nowe dynamizmy i aranżujących nowe osoby, które je będą rozwijać, aż wydadzą owoc…” (Adam Boniecki, „Tygodnik Powszechny”, nr 45 (2015), s.3.). Prosta, współczesna myśl Franciszka, także dla ludzi uniwersytetu może być źródłem optymizmu.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Zakład Chemii Fizycznej i Kwantowej, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej