Kształcimy elity techniczne

Rozmowa z prof. inż. Janem Szmidtem, rektorem Politechniki Warszawskiej

Politechnika Warszawska świętuje jubileusz 100-lecia, ale odwołuje się również do starszej tradycji.

Początki wyższego cywilnego szkolnictwa technicznego w Polsce związane są z ks. Stanisławem Staszicem. Wcześniej istniały tylko szkoły wojskowe, gdzie uczono inżynierii fortyfikacji. Staszic stworzył w Kielcach w 1816 roku zalążki szkolnictwa technicznego nakierowanego na potrzeby społeczne. Kształcenie techniczne dość szybko przeniosło się do Warszawy i Krakowa. Staszic wykazał się wielką przenikliwością, budując szkolnictwo wyższe w dwóch zaborach: rosyjskim i austriackim. Z jego inicjatywy w 1826 r. powstała w Warszawie Szkoła Przygotowawcza do Instytutu Politechnicznego. Niestety, po powstaniu listopadowym szkoła na kilka lat zaprzestała działalności. Potem się odrodziła, ale już była to uczelnia rosyjskojęzyczna. W historii uczelni bardzo ważny jest rok 1905. Strajkująca młodzież niosła wtedy na sztandarach hasło wyższego kształcenia w języku polskim. Miało to niebagatelny wpływ na dalsze losy warszawskich szkół wyższych.

Ale przecież rewolucję 1905 r. stłumiono i nic z tego nie wyszło.

Nastał jednak rok 1915. Niemcy, które zajęły Warszawę w wyniku działań wojennych, chcąc zapewnić sobie spokój na tyłach frontu, starały się zjednać sobie Polaków. Warto tu przytoczyć nazwisko hrabiego Bogdana Hutten-Czapskiego, pruskiego arystokraty polskiego pochodzenia. W 1915 roku został on z ramienia władz pruskich kuratorem zamkniętych na początku wojny przez władze rosyjskie Uniwersytetu Warszawskiego i Politechniki Warszawskiej. Pod jego kuratelą obie uczelnie odrodziły się już z polskim jako językiem wykładowym. I właśnie to wydarzenie przypominamy podczas tegorocznego jubileuszu 100-lecia odnowienia tradycji Politechniki Warszawskiej. 200-lecie powstania uczelni będziemy obchodzili w 2026 roku.

Jaka jest dziś rola Politechniki? Kojarzy mi się od razu hasło „kształcenie profesjonalistów”.

Obecnie jest to proces bardzo skomplikowany i niełatwo odpowiedzieć na to pytanie wprost. Musimy się zastanowić, kto to jest inżynier i jakimi narzędziami dysponuje oraz jacy inżynierowie są potrzebni społeczeństwu, bo przecież kształcimy elity techniczne społeczeństwa. Trwają dyskusje na temat tego, jak wykształcić tę młodzież. Narzędzia teleinformatyczne niezwykle szybko się rozrastają i zmieniają. Niewielu jest ludzi, którzy potrafią to ogarnąć. Jeden człowiek nie jest w stanie na bieżąco śledzić tych procesów. Trzeba pracować w zespołach, dzielić się pracą. Wydaje się, że inżynier musi mieć głęboką wiedzę dotyczącą fizykochemicznych podstaw budowy materii, bo w końcu światem materialnym się zajmujemy, i potrafić używać do tego właściwego aparatu matematycznego. To, co będzie się działo później, nie jest dla nas oczywiste. To samo dwadzieścia lat temu prowadziło do innych efektów niż obecnie. Współczesne narzędzia i systemy projektowania żyją własnym życiem. Inżynier nie musi w nie wnikać, musi tylko umieć je stosować w obszarze działalności technicznej, którym się zajmuje. Nie da się odpowiedzieć na pytanie, które narzędzia przydadzą się danemu inżynierowi w życiu i pracy. Dlatego duże firmy doradcze zwracają uwagę, że dziś na rynku pracy poszukuje się ludzi, którzy mają dobre, głębokie podstawy i są w stanie szybko dostosowywać się do konkretnych okoliczności, czyli umieć operować narzędziami, w tym informatycznymi, dostępnymi inżynierowi w danej profesji.

Czy sugeruje pan, że uczelnia nie jest w stanie nadążyć za zmianami zachodzącymi w zawodach inżynierskich?

Nie jesteśmy w stanie nadążyć. Musimy dać studentom gruntowne podstawy i dostęp do narzędzi informatycznych. Po ukończeniu studiów, nawet specjalistycznych i z pozoru bardzo ukierunkowanych, absolwent trafi na bardzo bogaty i różnorodny rynek pracy i sam zadecyduje, czym się będzie zajmował. Konkretna firma wskaże mu natomiast narzędzia, które będzie musiał poznać, o ile nie spotkał się z nimi podczas studiów. To wyzwanie dla jego umysłu i wykształcenia. On musi temu wyzwaniu podołać!

Czy inżynierowi potrzebny jest tytuł magistra?

Oczywiście tytuł magistra nie jest sprawą kluczową. Mamy jednak pewną tradycję. U nas człowiek wykształcony to jest właśnie magister. Takiego tytułu – magistra inżyniera – spodziewa się większość pracodawców. Przed wojną cenzus osoby wykształconej dawała matura. Teraz coraz częściej mówi się, że solidne, głębokie wykształcenie to dopiero doktorat.

Czy sam tytuł inżyniera ma taką moc, jak dawniej?

Nie, ale to nie znaczy, że nastąpiła dewaluacja tego tytułu. Studiuje coraz więcej osób. Tytuł się upowszechnił. Gdy ja studiowałem, pojawienie się magistra inżyniera na budowie było wydarzeniem. Magister to był w aptece. Inżynier był w zawodach technicznych ważniejszym tytułem niż magister.

Czy powinny być doktoraty inżynierskie, zawodowe, związane z konkretną profesją, czy nawet firmą?

Uważam, że doktorat powinien bazować na osiągnięciu naukowym. Ale dzisiaj nauka to nie tylko badania podstawowe, lecz także badania dużych, złożonych systemów, w tym teleinformatycznych czy robotycznych, i zastosowanie ich w różnych obszarach. Osiągnięcia tego rodzaju są dla społeczeństwa równie ważne, co osiągnięcia w tradycyjnych naukach: matematyce, biologii czy fizyce. Umysł, który potrafi ogarnąć to wszystko tak, żeby nie zrobić czegoś złego społeczeństwu, ma niemniejsze znaczenie niż ci, którzy odkrywają podstawowe prawa fizyki. Dziś wielkie umysły potrzebne są do analizy i operowania na wielkich zbiorach danych, do opanowania rozbudowanych narzędzi informatycznych, które stosuje się i do problemów energetycznych, i do zaopatrzenia w wodę. Zatem doktoraty typu inżynierskiego są konieczne, natomiast nie musimy ich nazywać zawodowymi, bo stopień nowości, odkrywczości przy ich tworzeniu jest podobny do tego, który występuje w naukach podstawowych. Bardzo często wśród starszej kadry tkwi tęsknota, aby te badania techniczne umiejscowić gdzieś głęboko w materii. Kiedyś to było możliwe, bo przejście między jednym a drugim poziomem – między zjawiskiem zachodzącym w materiale a wytworzeniem na podstawie jego znajomości urządzenia – było bardzo blisko. Jeśli ktoś rozumiał, jak działa tranzystor, mógł zrobić z niego układ elektroniczny. Dziś to się oddaliło. Dostajemy kostkę procesora i mało kto wie, co jest w środku. Każdy musi to jednak umieć wykorzystać. Przeciętnie wykorzystujemy około 30 procent możliwości procesora, a ktoś, kto zna istotę jego konstrukcji, wykorzysta ją w znacznie większym stopniu. Potrzebni są zarówno ci, którzy zbudują kostkę elektroniczną, jak i ci, którzy jej możliwości potrafią wykorzystać w systemie.

Od lat dyskutuje się nad tym, czy 3,5-letnie studia inżynierskie to dobry pomysł.

Myślę, że to za mało czasu. Studia inżynierskie powinny trwać cztery lata. Przejście na system 3,5-letni wynikało tylko z oszczędności. Moim zdaniem, system czteroletni nie będzie droższy.

Skoro inżynier musi zastosowania swojego wykształcenia uczyć się dopiero w pracy w konkretnej firmie, to może wykształcenie, jakie zdobywa w uczelni, nie jest wystarczające?

Jedna z największych firm technologicznych, General Electric, twierdzi, że wykształcenie, które dajemy na Politechnice Warszawskiej, jest bardzo dobre. Potwierdziła to niedawno także prezes firmy Lockheed Martin. Powiedziała, że przyjeżdża tu, żeby mieć dostęp do naszych absolwentów.

A praktyki i staże studenckie w kształceniu inżynierów?

Mamy podpisane umowy z setkami firm…

I większość pozostaje na papierze…

Może część zostaje, ale większość jest realizowana. Staramy się zawsze, żeby to były staże płatne.

Nie wierzę, że każdy student politechniki ma te trzy miesiące praktyk w ciągu studiów.

Jeżeli chce i się o nie stara, to ma. Nikogo nie można zmusić, żeby odbył porządne praktyki. Natomiast studenci powinni mieć świadomość, że praktyki i staże dają im potem lepszy start w świat profesjonalny.

Ale niewielu chce.

Coraz częściej studenci mają świadomość znaczenia praktyk i chcą. Coraz częściej sami przychodzą i mówią, w której firmie chcieliby odbyć praktykę, a my, jeśli nie mamy z nią umowy, pomagamy im do niej dotrzeć.

To prawdziwe staże czy parzenie herbaty?

Dziś to są prawdziwe staże. Teraz trzeba od razu pokazać, że się umie poruszać w danej dziedzinie.

Ale student budownictwa nie może iść na budowę jako inżynier, bo nie ma uprawnień budowlanych.

Zostaje praktykantem. Budownictwo jest specyficzne…

W wielu zawodach inżynierskich absolwent uczelni nie może podjąć wyuczonego zawodu. Musi zdobyć dodatkowe uprawnienia.

Nie wiemy, co człowiek po inżynierii lądowej będzie robił. Nie musi budować domów, ale np. lotniska czy inne obiekty. Podstawy, zasady fizyki są te same, nawet programy komputerowe – i tego człowiek musi się nauczyć na studiach – ale zupełnie inna specyfika projektowania. Zatem absolwent musi w ciągu paru miesięcy zdobyć odpowiednie kompetencje na miejscu, w firmie, poznać specyfikę pracy, którą będzie wykonywał.

A jednak politechnika traci trochę kontakt z praktyką, a mam na myśli kadrę. Niegdyś niemal każdy wykładowca miał uprzednio do czynienia z zakładem przemysłowym czy biurem projektowym. Dziś mamy większość wykładowców, którzy nie widzieli innego świata niż uczelnia, laboratorium.

To prawda. Jest to pewien problem. Wynika on z charakteru gospodarki. Dziś duże firmy wyłapują naszych studentów już podczas studiów. Wiążą ich ze sobą. I nasz absolwent nie wraca już na uczelnię. Musimy odwrócić ten trend i spowodować, żeby najlepsi pozostawali z nami w kontakcie, współpracowali, wykładali.

Nie przeszkadzałaby panu dwuetatowość?

W takim wypadku, gdy praca w firmie powoduje poprawę jakości wykładu i zajęć projektowo-technologicznych, absolutnie nie.

Z niektórymi firmami, np. Fiatem, macie umowy na prace badawcze…

Współpraca z Fiatem przynosi wspaniałe efekty. Warto podkreślić również współpracę z Siemensem – to najbardziej wzorcowa współpraca, jeśli chodzi o zamawianie opracowań, prac dyplomowych. Niedługo podsumujemy 20 lat współpracy z tą firmą. Pokażemy wtedy urządzenia i aplikacje, które powstały w wyniku tej współpracy.

Od czego się zaczęła?

Od zwykłej pracy dyplomowej. Oczywiście współpracujemy nie tylko z Siemensem. Inne firmy też obserwują naszych studentów, doktorantów i zapraszają ich do siebie. Chcielibyśmy tych najlepszych, czy też tych, którzy mają naturalny bakcyl badawczy, zostawić na uczelni. Dla nich odkrywanie tajemnic przyrody i techniki jest tak ważne, że mimo iż gdzie indziej zarobiliby 10 tys. zł, zostaną tu za 4-5, bo tyle możemy im zapłacić. Jeśli są dobrzy, będą niebawem mieli możliwość zarobienia tu i 20 tysięcy. Jeżeli mamy zlecenia z gospodarki i płynące stąd środki, nie mamy ograniczenia poziomu wynagrodzeń.

A czy politechnika coś z tego ma?

Staramy się, żeby miała. Korzyść finansowa to jedno, dzięki temu mamy za co utrzymać uczelnię. Dzisiejsze urządzenia badawcze i dydaktyczne wymagają sporych nakładów na utrzymanie. Zbudowanie laboratoriów i zakup urządzeń są najprostsze. Najtrudniejsze i kosztowne jest ich utrzymanie w ciągłym ruchu. Temu służą kontrakty z przedsiębiorcami i ich pieniądze. Politechnika staje się bogatsza nie przez zdobywanie środków na inwestycje, ale przez to, że pozyskuje pieniądze na utrzymanie nowoczesnych laboratoriów.

Czy w takim razie te kontrakty służą rozwojowi nauki, czy to nie są relatywnie proste zagadnienia techniczne?

Ależ oczywiście służą nauce! Dla wielu firm robimy badania funkcjonalności urządzeń i systemów. Młodzi ludzie dzięki temu mogą się rozwinąć, a wyniki są przydatne także dla firm.

Wspomniał pan, że są tu profesorowie, którzy dobrze zarabiają na pracy dla gospodarki. A czy taką działalność bierze pan pod uwagę w okresowej ocenie pracowników?

Zdecydowanie i to na plus! Proszę zauważyć, że w ocenie parametrycznej jednostek naukowych coraz większą rolę w przypadku uczelni technicznych pełnią właśnie wyniki współpracy z gospodarką: przychody wynikające z licencji i umów z gospodarką, patenty. Oczywiście publikacje też są ważne.

Czy podczas oceny pracowników na PW zdarzają się oceny negatywne i czy mają one konsekwencje dla dalszych losów słabo ocenionego?

Zdarzają się, ale cały proces nie jest oczywisty. Ocena jest rzeczywista, kiedy jej skutki czemuś służą. Obowiązujące prawo pracownicze powoduje, że ta ocena odgrywa niewielką rolę. Mieliśmy przypadki, gdy próba zwolnienia pracownika dwukrotnie negatywnie ocenionego kończyła się w sądzie, który przyznawał rację pracownikowi. Właściwie nie zdarzyła się nam sytuacja, żeby sąd nie przywrócił takiej osoby do pracy.

Czyli nie ma pan szansy skutecznie zwolnić takiego pracownika?

Nie mam. Dlatego próbujemy robić tę ocenę głównie po to, aby dać satysfakcję najlepszym, a słabszym jednak pokazać, że odbiegają od średniej. Natomiast bezpośrednie skutki są niewielkie. Teraz mogły się pojawić w wysokości podwyżek, które w części miały charakter motywacyjny. Związki zawodowe parły na to, żeby maksymalizować część obligatoryjną, a minimalizować część uznaniową. Kierownicy jednostek zaś chcieli mieć znaczącą część uznaniową.

Wspomniał pan o przychodach z patentów. Nie sądzę, że macie ich dużo.

Nie mamy. Uczelnia nie jest od tego.

Kładzie pan nacisk na patentowanie?

Muszę, bo jest to jeden z elementów wszelkiego rodzaju ocen.

Ale to tylko strona formalna.

Zmuszanie do patentowania ma krótkie nogi. Gdy ktoś ma dobry pomysł, chce go opatentować, żeby zabezpieczyć swoje prawa. Tymczasem patent polski to najprostsza droga do oddania pomysłu całemu światu. Patent europejski i amerykański jest kosztowny. Nie stać nas na nie. Gdybyśmy mieli na nie środki, np. z budżetu centralnego czy Urzędu Patentowego, to patentowanie miałoby sens ekonomiczny. W sytuacji, jaką mamy obecnie, służy ono głównie uzyskaniu punktów do oceny jednostki i dorobku pracownika. Jeśli mamy świetny pomysł, który rokuje duże nadzieje na wdrożenie, próbujemy to komercjalizować bez patentowania, np. przez sprzedaż know-how.

Jacy są studenci Politechniki?

Fantastyczni. Są ludźmi myślącymi praktycznie.

Czyli przychodzą do wykładowcy i mówią, proszę mi dać trójkę, bo ten przedmiot i tak mi się w pracy nie przyda.

Nie, raczej nie ma takich przypadków albo są na tyle rzadkie, że to nie stanowi problemu w skali uczelni. Na moim przedmiocie, teoretycznym, mówimy raczej o ideach, technologiach, które będą rozwijane, niż tych, które już są, a jednak studenci przychodzą na zajęcia i interesują się przedmiotem. Naprawdę chcą się czegoś dowiedzieć.

Są dobrze przygotowani do studiów?

Nie narzekam. To zależy głównie od nauczycieli, którzy ich uczą w szkole. Poziom wykształcenia maturzystów nie jest gorszy niż w innych krajach europejskich.

Jednak matura z matematyki jest w Niemczech znacznie trudniejsza. Matematycy twierdzą, że u nas zdawalność matury na zbliżonym do niemieckiego poziomie trudności byłaby bliska zeru.

Moglibyśmy zrobić bardzo trudną maturę z matematyki, ale zdawałoby ją bardzo niewiele osób. Wtedy mielibyśmy mniejszy problem z naborem studentów, bo zdawaliby tylko najlepsi, a na wszystkich uczelniach technicznych studiowałoby ok. 100 tys. osób. Tymczasem dziś na samej tylko Politechnice Warszawskiej kształcimy prawie 40 tys. osób. Ja bym chętnie obniżył tę liczbę. Nie musimy kształcić aż tylu osób. Jednak jest pewna proporcja, powiązanie między liczbą studentów a dotacją podstawową. Mamy elastyczne pensum i staramy się je różnicować zależnie od predyspozycji czy zaangażowania pracowników w badania naukowe.

Jakie są możliwości w tym zakresie?

Nasze rozporządzenie mówi o możliwości obniżenia pensum do połowy.

Często pan korzysta z tej możliwości?

Dość często. Obniżone pensum – z racji zaangażowania w badania bądź prace organizacyjne na uczelni – ma około 15 proc. pracowników Politechniki Warszawskiej.

Ilu jest doktorantów na PW, a ilu z nich ma stypendia?

Mamy ponad 1200 doktorantów. Gdy kierowałem Wydziałem Elektroniki i Technik Informacyjnych, wszyscy doktoranci, którzy starali się o stypendium, otrzymywali je.

Jak to było możliwe?

Mamy na to środki w dotacji podstawowej. Uważam, że doktoranci powinni dostawać stypendia. Wiąże się to jednak z obowiązkami dydaktycznymi. Jednak brak godzin dydaktycznych do pensum doktoranckiego nie może być przyczyną nieprzyjęcia zdolnego człowieka na studia.

Jakie są kryteria przyjęć na studia doktoranckie?

Dobre wyniki ze studiów i potwierdzenie przez opiekuna doktoratu możliwości jego prowadzenia.

Czy Politechnika Warszawska jest innowacyjna?

Musi być innowacyjna w zakresie kształcenia inżynierów. Natomiast czy ma wprowadzać produkty na rynek? To absurd! Wynikiem naszych badań jest jakaś nowa wartość. Jeśli ktoś, np. firma, uzna, że na tym etapie istnieje potencjał komercjalizacyjny odkrycia czy konstrukcji, to trafia ona do rejestru i wtedy Instytut Badań Stosowanych decyduje, jak dalej z tym postępować.

Bilansuje pan budżet?

Tak. Nie pamiętam, żeby wynik finansowy Politechniki Warszawskiej był ujemny.

Czy podniósłby pan dotację statutową kosztem grantów?

Może niekoniecznie kosztem grantów, ale należy ją podnieść. Podniósłbym ją dla tych uczelni, bez których trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie gospodarki narodowej. Stabilność finansowania badań w perspektywie długookresowej jest niezwykle ważna dla uczelni. Nie możemy bazować tylko na grantach – to jest loteria, zwłaszcza przy obecnym poziomie współczynnika sukcesu. Jeśli pięć razy nie wyciągnę takiego losu, to trzeba zlikwidować jednostkę czy zespół. Gdy mówiłem o tym na spotkaniu z Radą NCN, profesorowie humaniści nie mogli uwierzyć, że utrzymanie laboratoriów jest tak kosztowne i bez bieżącego finansowania, np. w postaci grantów, nie jest możliwe.

Polityka naukowa PW nakierowana jest na granty z NCN czy NCBR?

Uważam, że uczelnie prowadzą przede wszystkim badania podstawowe. Badamy materię, wprowadzamy nowe rozwiązania, które nie zawsze dają się przełożyć na praktykę już teraz. Staramy się jednak, żeby były to prace potrzebne do rozwoju gospodarczego kraju.

Rozmawiał Piotr Kieraciński