Tisze jediesz, dalsze budiesz
Konkurs kojarzy się nam z dwoma cechami: rywalizacją i nagrodą (wręczaną w sposób uroczysty). Organizator konkursu zwykle stara się, by zarówno o konkursie, jak i nagrodzie było głośno. Wyjaśnia zatem klarownie zasady i procedury, przedstawia kapitułę, kandydatów do nagrody, a szczególnie propaguje nazwisko i osiągnięcia laureata. Jest jednak „kategoria” konkursów, o których nie mówi się głośno. To wymagane prawem konkursy na stanowiska w publicznych szkołach wyższych i instytutach naukowych.
Ogłoszenia muszą być jawne, bo wymaga tego prawo. Ministerstwo stworzyło stronę internetową, gdzie trzeba każdy konkurs ogłosić. Zatem informacje są i każdy, kto myśli o zmianie pracy lub jej zdobyciu na uczelni (np. po obronie doktoratu), może zerknąć i sprawdzić, czy jakaś publiczna instytucja naukowa nie poszukuje kandydata o specjalności, którą reprezentuje zainteresowany. I bywa, że trafia na ogłoszenie skierowane jakby wprost do niego. Ale zaraz! A cóż to mamy w szczegółowych warunkach? Ano zakres tematyki badawczej tak szczegółowy, że właściwie nadaje się na temat pracy doktorskiej. Jednak nasz bohater nie zraża się, bowiem jego badania dotyczą tego samego obszaru, a ze sformułowanym w warunkach konkursu tematem ściśle korespondują. Ach! Jest jeszcze temat wykładu, jaki kandydat ma prowadzić, a który precyzyjnie odpowiada temu, który znajduje się już w programie studiów jednostki, która ogłosiła konkurs. Na dodatek pracownik, który ów wykład dotychczas prowadził, wciąż jest tam zatrudniony (tylko na niższym niż opiewa konkurs stanowisku). Nasz bohater jednak nadal się nie zraża. Właśnie zrobił doktorat, ma niezły dorobek publikacyjny – ponad 10 prac w dobrych międzynarodowych czasopismach, wysoko punktowanych przez ministerstwo nauki, zrealizował grant NCN, otrzymał cenioną nagrodę naukową i prestiżowe stypendium, ale w uczelni, gdzie obronił dysertację nie ma etatów. Składa zatem aplikację.
Po tym bohaterskim akcie dostaje z jednostki, która ogłosiła konkurs, prośbę o uzupełnienie dokumentacji, m.in. w zakresie wymaganych kompetencji. Musi udowodnić, że zna się – i to bardzo szczegółowo – na tym, czego dotyczy konkurs. Nikt go jednak nie zaprasza na rozmowę. Po prostu, trzeba wysłać papiery. Gdy już to zrobi, zapada głęboka cisza. Próbuje się zatem dowiadywać, bo terminy mijają, a nowy rok akademicki za pasem. Trzeba się przecież przygotować do zamieszkania w nowym miejscu, opracować wykład, przygotować do dalszych badań. Jednak do jednostki trudno się dodzwonić.
W końcu zauważa na stronie internetowej jednostki, że stanowisko, o które się starał, jest obsadzone przez osobę, która dotychczas prowadziła wskazany w opisie konkursu wykład, a niedawno obroniła doktorat. Zainteresowany sprawdza zatem, jakie są osiągnięcia jego konkurenta i ze zdumieniem zauważa, że wymagania dotyczące problematyki naukowej, określone w warunkach konkursu, to po prostu temat pracy doktorskiej zwycięzcy. Jednak dorobek zwycięzcy nijak się ma do jego własnego. To raptem kilka prac, opublikowanych w uczelnianym czasopiśmie po polsku i jedna (podobno) złożona do druku w czasopiśmie zagranicznym. To go trochę oburza. Postanawia się zatem dowiedzieć, kto zasiadał w kapitule konkursu i jak przebiegał proces jego rozstrzygania. Natrafia na mur milczenia. Czas mija. Nasz kandydat się zniechęca. Szuka kolejnego konkursu.
Opisana powyżej sytuacja (prawdziwa, tylko zanonimizowana) jest dość częsta, ale jeszcze nie skrajna. Pewna pani doktor, pracująca na dobrej uczelni za granicą, chciała wrócić do kraju. Zauważyła, że dobry polski uniwersytet, zlokalizowany w dużym ośrodku akademickim, ogłosił konkurs na stanowisko, które by jej odpowiadało. Wysyła aplikację. Po jakimś czasie otrzymała z uczelni e-mail z informacją, że wygrała konkurs. Zaczyna się przymierzać do przeprowadzki i niecierpliwe czeka na pisemne potwierdzenie faktu zwycięstwa i propozycję zatrudnienia. Zamiast tego dostaje e-mailem informację o unieważnieniu konkursu. Starania o wyjaśnienie sytuacji natrafiają na mur milczenia.
Konkursy, które miały być receptą na odświeżenie i poprawę kadr na polskich uczelniach, w wielu wypadkach okazują się fikcją. Procedury są niejawne, werdykty budzą wątpliwości. Konkursy, zamiast powodować zwiększenie konkurencji, utrwalają skostniałe struktury i zwyczaje.
Czy aby na pewno wprowadzenie wymogu konkursu to był najlepszy sposób na zatrudnianie nowej kadry? Tylko pozornie. Kierownik projektu czy jednostki powinien przecież mieć prawo do dobierania sobie współpracowników. Co z tego, że w wyniku konkursu trafi do niego człowiek, który co prawda dotychczas sporo opublikował, ale w jednostce nie ma dla niego odpowiedniej aparatury do badań, skoro własny asystent, od niedawna doktor, w wyniku usilnych starań zdołał kupić urządzenie, które pozwoli mu kontynuować obiecującą tematykę i rozwijać badania zgodne z tym, co robi cały zespół. Na dodatek o laureacie wiadomo, że bywa wybuchowy i konfliktowy, a na miejscu istnieje dobrze zgrany zespół, którego młody doktor jest zdyscyplinowanym i aktywnym członkiem. Jedyny problem polega na tym, że po obronie doktoratu szef chciał go awansować, żeby dać mu nie tylko satysfakcję, ale i trochę wyższą pensję. Wprowadzenie nowego człowieka może zaś rozbić zespół i zdezorganizować badania. To znów sytuacja wyjątkowa i skrajna. Zapewne więc problem leży gdzieś pośrodku. Skoro nie udało się zapobiec tzw. chowowi wsobnemu (niewątpliwie złe zjawisko) przez organizację wymuszonych prawem konkursów, to może jednak trzeba wciąż, równolegle do wymogów prawa, kłaść nacisk na poprawę obyczajów akademickich. A skoro już ministerstwo aktami prawnymi wymusiło konkursy, niechże teraz dopilnuje, żeby ich reguły były jawne, a warunki i procedowanie rzetelne. Przymknięte oko ministerstwa i rektora oraz pobłażliwość senatów i komisji dyscyplinarnych dobrze służą konserwacji akademickich patologii w zakresie obsadzania stanowisk. Wymuszone prawem konkursy oraz przyjęcie Europejskiej Karty Naukowca ich nie zlikwidowały.