Kłamstwo

Leszek Szaruga

Z coraz większą uwagą czytam książki i artykuły profesora Marcina Króla – ostatnio Byliśmy głupi oraz Pora na demokrację – stanowiące zimną, suchą i surową analizę oraz diagnozę kondycji Polski i świata. Ten historyk idei, filozof i politolog, w latach siedemdziesiątych redaktor wydawanego poza cenzurą kwartalnika „Res Publica” i współautor – wraz z Wojciechem Karpińskim – poświęconej polskiej tradycji myśli konserwatywnej książki Sylwetki polityczne XIX wieku – oraz autor poświęconej Jerzemu Giedroyciowi, wydanej w emigracyjnej oficynie książki Style politycznego myślenia , wreszcie uczestnik, po stronie opozycyjnej, obrad okrągłego stołu w roku 1989, jest niezwykle uważnym obserwatorem naszego życia społecznego i politycznego, całkowicie w swych sądach i opiniach niezależnym, zdystansowanym wobec emocji stanowiących o temperaturze toczonych w Polsce sporów i waśni. Stąd też przykuwa moją uwagę jako ktoś, z kogo uwagami czasem się nie zgadzam, ale wiem, że stanowią ważny i niezawisły głos w debacie publicznej, winny być zatem traktowane jako istotny punkt odniesienia w formowaniu mojego punktu widzenia.

W jednym z ostatnich artykułów – Kłamcy będą płonąć w piekle – zwraca uwagę na fakt, że następuje w życiu publicznym natężenie kłamstwa: „Nie mam na myśli naszego codziennego kłamstwa politycznego. Zapewne, chociaż nie ma się z czego cieszyć, kłamania, zatajania, upraszczania do granic rozsądku rozmaitych spraw nie da się uniknąć i kłamstwo w polityce, w niewielkiej dawce – w tym rozumieniu – jest stare jak świat. Przywykliśmy do tego, jak przywykliśmy do przesadnych obietnic przedwyborczych i tego, że potem nie da się ich dotrzymać. Jednak zupełnie czym innym jest kłamstwo polegające na zaprzeczaniu oczywistym i uznanym faktom”. Jak zapewne pamiętają o tym czytelnicy Hegla, posłużył się on zgrabną formułą powiadającą, że jeśli fakty nie zgadzają się z teorią, to tym gorzej dla faktów.

Kłamstwo niekoniecznie przecież musi polegać na intencjonalnym odrzucaniu tego, co oczywiste i uznane. Może być efektem przyjęcia takiej optyki widzenia świata, w której fakty przez innych dostrzegane po prostu się nie mieszczą, a zatem istnieć z definicji nie mogą. Jeżeli podstawą mego światopoglądu uczynię twierdzenie, że wszyscy ludzie z natury są źli, to o istnieniu dobra nie są mnie w stanie przekonać oczywiste i powszechnie znane przypadki jego czynienia, gdyż zawsze mogę przyjąć, iż to dobro jest relatywne, a jego przejawy zinterpretować jako podstęp w drodze do zła: realizacji celów uznawanych przeze mnie za niegodne i zgubne. To w zasadzie podstawa wszelkich ideologii, których cechą jest wyłączność przyjętej wizji rzeczywistości, w szczególności wszelkich wizji o charakterze teleologicznym, a zatem uznającym, że istnieje jakiś cel ostateczny, ku któremu należy ludzi skłonić i prowadzić. Takie myślenie odporne jest na istnienie faktów, które przeczą jego spójności, o czym w XX wieku ludzkość mogła się przekonać dość boleśnie.

Nieliczenie się z realiami, do których zaliczyć trzeba nie tylko „oczywiste i uznane fakty”, lecz także fakty ukryte przed oczyma szerokiej publiczności – należą do nich także informacje, które z zasady są tajne i do których dociera się dopiero po objęciu odpowiedzialnych funkcji, czy to w państwie, czy w firmie – tworzą podstawę podejmowanych decyzji, ale zarazem decydują o tym, jakie elementy zakładanych planów można, a jakich nie można zrealizować. Podstawą działania winno być zatem rzetelne rozpoznanie rzeczywistości. Rzecz w tym, że choć badacze i naukowcy wciąż dostarczają takich rozpoznań, nie są one poważnie traktowane przez decydentów. Gdy w początkach lat 90. pisałem dla „Dekady Literackiej” – na podstawie dostępnych wówczas już opracowań – szkic o tym, że w następnych dziesięcioleciach Europa będzie się musiała zmierzyć z milionowym napływem migracyjnym z Azji i Afryki, byłem przekonany, że politycy, którzy wszak również owymi opracowaniami wówczas dysponowali, potrafią przedsięwziąć działania mające na celu przygotowanie się do tego stanu rzeczy. Myliłem się – oni wtedy owym „oczywistym i uznanym faktom” po prostu przeczyli. Kogo okłamywali? Samych siebie okłamywali, a nas wszystkich przy okazji. Nie sądzę, by czynili tak intencjonalnie. Po prostu zamykali oczy na rzeczywistość. Dlatego z pewną obawą, ale i poważnie, traktuję słowa z artykułu Króla, gdy pisze, że „tylko zidiociali optymiści mogą sądzić, że jesteśmy już po kryzysie gospodarczym i społecznym”. Dotyczy to nie tylko Polski, lecz także całego kontynentu, być może nawet ma to wymiar globalny. To, wbrew pozorom, nie jest świat stabilny. A to wymaga, przede wszystkim od polityków, myślenia w skali globalnej, a nie lokalnej, co oznacza, że winni się oni uważnie wsłuchiwać w te głosy profesjonalistów – politologów, socjologów, ale i historyków – które należy traktować jako ekspertyzy będące podstawą podejmowanych działań. To zaś wymaga przede wszystkim stosowania się do starego postulatu Sołżenicyna: żyć bez kłamstwa.