Dwie kultury

Marek Misiak

W ciągu ostatnich kilku lat często mówiło się w mediach o tym, że zwolennicy dwóch największych partii tworzą w Polsce jakby dwa społeczeństwa (czy wręcz dwa plemiona), które mówią w dwóch różnych językach i zasadniczo nie komunikują się ze sobą. Ta konstatacja w żaden sposób nie wpłynęła na niczyje opamiętanie (nie miałem też pod tym względem złudzeń). Nie zamierzam jednak pisać tu o kwestiach politycznych, a jedynie przeprowadzić pewną analogię. Już kilkadziesiąt lat temu bowiem poczyniono spostrzeżenie, że przedstawiciele nauk ścisłych i humanistycznych coraz mocniej zaczynają przypominać dwie całkowicie odmienne, niekomunikujące się ze sobą kultury. Jako pierwszy porównania tego użył wybitny brytyjski fizykochemik C.P. Snow w eseju The Two Cultures and the Scientific Revolution , wygłoszonym pierwotnie jako wykład 4 maja 1959 roku w Senate House na Uniwersytecie w Cambridge (polskie wydanie książkowe nosi tytuł Dwie kultury, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999). Mimo upływu ponad 60 lat spostrzeżenia Snowa w żaden sposób się nie zestarzały – ani też niektóre jego koncepcje dotyczące reformy systemu edukacji.

Pomysł na ten tekst przyszedł mi do głowy, gdy oglądałem – słaby skądinąd – oscarowy film Jamesa Marsha Teoria wszystkiego , fabularną biografię Stephena Hawkinga. Jedna z początkowych scen rozgrywa się na przyjęciu zorganizowanym dla studentów Uniwersytetu w Oksfordzie, gdzieś na początku lat 60. Do dużej sali pełnej studentów w garniturach wchodzi kilka studentek, wśród nich przyszła pierwsza żona Hawkinga, Jane, wówczas studentka literatury hiszpańskiej. Wskazuje ona na grupkę studentów (wśród których znajduje się Hawking) z pytaniem: „A może podejdziemy do nich?”. Na to koleżanka-gwiazda wydyma usta: „Nie, to fizycy, to nudziarze”. Ilustruje to tezę Snowa o dwóch kulturach – na poziomie podrywu na przyjęciu.

Szekspir i termodynamika

Snow zwrócił w swoim tekście uwagę, że naukowcy (scientists) i intelektualiści humanistyczni (literary intellectuals) praktycznie zaprzestali komunikowania się ze sobą nawzajem, a wychodząc nie tyle z założenia, że nie zrozumieją się nawzajem, ile z przekonania, że i tak nie mają sobie nic istotnego do powiedzenia. Naukowcy może nie gardzili humanistyką, ale nie byli nią w żaden sposób zainteresowani (przypomina to trochę sytuację wielu współczesnych społeczeństw europejskich, jeśli chodzi o duchowość – wielu ludzi nie przejawia wrogości wobec religii, po prostu sfera religijna nie budzi ich zainteresowania). Gdy podczas II wojny światowej, pracując dla rządu, Snow rekrutował młodych naukowców do różnych projektów związanych z armią i przemysłem, pytał również o ich zainteresowania humanistyczne. Większość mówiła co najwyżej, że w przeszłości „próbowali czytać Dickensa”, tonem, jakby Dickens był co najmniej pisarzem ezoterycznym, zrozumiałym tylko dla wybranych. Nawet jednak jeśli czytali, zdaniem Snowa robili to na ogół dlatego, że wykształconemu człowiekowi tak wypadało, a nie dlatego, że faktycznie ich to interesowało. Nawet jeśli uważali tę część dorobku ludzkości za ważną, poprzestawali na uznaniu jej wagi, ale w żaden sposób się w nią nie zagłębiali w czasie wolnym.

Jednocześnie Snow – i to w jego spojrzeniu jest szczególnie cenne – nie kreślił wizji naukowców jako nowych barbarzyńców, skupionych na czystej nauce kosztem umiejętności społecznych oraz wrażliwości moralnej czy artystycznej. Wskazywał jedynie, że ludzie ci nie widzieli w sztuce (literaturze, teatrze) treści, które korespondowałyby z ich przemyśleniami na temat ludzkiej psychiki, życia społecznego czy miłości. Byli więc, jego zdaniem, „nędzarzami na własne życzenie”.

Niejako mimochodem Snow wskazał też, że „gdy nikt nie patrzył” humaniści zaczęli wyłącznie siebie określać mianem „intelektualistów”, dla przedstawicieli nauk ścisłych rezerwując określenie „naukowcy” lub „specjaliści”, mające w tym kontekście – cóż za ironia! – nieco pejoratywny wydźwięk. Naukowiec jest w tym ujęciu znawcą wyłącznie swojej dziedziny, niemającym żadnego tytułu do oceniania zjawisk społecznych czy conditio humana, ponieważ musiałby najpierw wyjść z laboratorium. Intelektualiści humanistyczni byli (zdaniem Snowa) przekonani, że tylko oni są zdolni do ogólnej refleksji nie tylko na temat conditio humana, ale na jakikolwiek temat w ogóle. Lektura eseju zwróciła moją uwagę na ważny fakt – termin „kultura” jest współcześnie rozumiany w odniesieniu do sztuki (zwłaszcza gdy ktoś mówi, że „potrzebuje kontaktu z kulturą”). To naturalne, że słowa będące terminami naukowymi mogą mieć w języku potocznym inne znaczenie. Jednak ponieważ tak rozumianej kulturze przypisuje się bardzo pozytywne konotacje, w myśleniu niektórych ludzi pojawia się przekonanie, że nauka jest czymś niższym lub służebnym wobec kultury, że nauką interesują się naukowcy, a to znajomość kultury (tj. sztuki) świadczy o tym, czy mamy do czynienia z osobą wykształconą. Tymczasem – co również podkreślał Snow – poznanie świata dzięki nauce to jedno z najważniejszych osiągnięć ludzkości i niezrozumiałe jest całkowite ignorowanie tej części kultury (rozumianej antropologicznie, jako ogół wytworów ludzkiej myśli). Jest to co najmniej niepokojące u ludzi uważających się za intelektualistów. Skreślają oni naukowców nieznających kanonu literatury jako „specjalistów-ignorantów”, podczas gdy sami są w równym stopniu ignorantami, tyle że w obszarze nauki. Snow ilustrował to sytuacją, gdy naukowiec pyta humanistę o drugą zasadę termodynamiki i spotyka się z reakcją: „A skąd ja mam to wiedzieć?”, podczas gdy jest to naukowy odpowiednik pytania: „Jakie czytał pan dzieła Szekspira?”.

Zdaniem C.P. Snowa brak kontaktu między tymi dwiema grupami powoduje, że ludzkość traci szansę na głębsze zrozumienie wielu problemów, a w niektórych przypadkach zapewne nawet na ich dostrzeżenie. Takie spojrzenie jest współcześnie coraz rzadsze: nie jedynie deklaratywny szacunek dla odmiennego sposobu poznania, lecz wskazanie, że rozumienie naukowe (scientific) i humanistyczne (literary), tylko uprawiane równolegle i mające pewne pojęcie o tym drugim sposobie myślenia, prowadzą do poznania możliwie pełnego na obecnym poziomie ludzkiej wiedzy.

Nawiązać kontakt

O ile podczas mojej edukacji uniwersyteckiej nikt z pracowników naukowych, z którymi się zetknąłem, nie deprecjonował w żaden sposób nauk ścisłych i przyrodniczych, o tyle spotkałem tylko jedną osobę, która dzieliła się ze studentami swoimi zainteresowaniami w tej sferze. Z biegiem czasu zacząłem braki w tej dziedzinie odczuwać coraz mocniej. Początkowo były to sytuacje o charakterze bardziej obyczajowym – w rozmowie np. z doktorantem fizyki czy astronomii (a i takiego miałem okazję poznać) chciałem spytać o obszar jego badań, ale bałem się, że na moje dyletanckie pytanie rozmówca nie będzie umiał ukryć zażenowania. Im częściej takie sytuacje się powtarzały, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że wieloletnich zaniedbań edukacyjnych mogę już nie być w stanie nadrobić. Byłem, a właściwie jestem, właśnie opisywanym przez Snowa literary intellectual, który nie umie komunikować się w sferze science, a jedynie knowledge. Na łamach FA poruszałem już kilkakrotnie problem zaniedbań w dziedzinie ogólnego wykształcenia i konsekwencji tego stanu. Łatwo formułować mniej lub bardziej ponure diagnozy. Tu jednak chodziło o mnie samego, o kwestię żywotnie dla mnie istotną – i chciałem poszukać remedium.

Nie ma cudownego lekarstwa. Nie ma zestawu kilku czy kilkunastu książek, których lektura pozwoliłaby mi nawiązać kontakt z „tą drugą kulturą”. Jedynym ratunkiem jest nastawienie. Jakiś czas temu miałem okazję recenzować książkę z pogranicza matematyki i kosmologii. Podejrzewam, że wielu moich znajomych po przeczytaniu najwyżej 50 stron z 400-stronicowego tomu po prostu poddałoby się, w przekonaniu, że tyle wzorów, wykresów i grafów to nie dla nich, i że przecież nic z tego nie rozumieją. Nie poddałem się, nie tylko z racji podjętego zobowiązania, przeczytałem książkę do końca, ponieważ zdałem sobie sprawę, że nie muszę rozumieć wszystkiego. Że chodzi o zmianę patrzenia na otaczającą mnie rzeczywistość i samo to będzie już wartością dodaną wyniesioną z lektury. Że lektura, mówiąc kolokwialnie, poszerzy moje horyzonty, choć rzecz jasna w dziedzinach matematyki i kosmologii wciąż pozostanę laikiem.

Myślę, że o tego rodzaju komunikację między obiema „kulturami” chodzi – o chęć i umiejętność czynienia „wycieczek do obcej krainy”. Chęć to kwestia bardziej psychologiczna, umiejętność natomiast zdefiniowałbym przede wszystkim jako zdolność wyboru treści – książek, wykładów, innych form przekazu wiedzy – które pozwolą mi się rozwijać, a nie snobować, niczym XIX-wiecznym arystokratom, na zainteresowanie postępami nauki. Nie ma też co nawoływać do „zgłębiania różnych dziedzin wiedzy”, bo dobrze wiem(y), że większość dorosłych, pracujących ludzi nie ma przesadnie dużo wolnego czasu. Moim remedium jest to, by w zestawie lektur co jakiś czas znalazła się dobra książka popularnonaukowa z obszaru nauk ścisłych, a wśród artykułów prasowych, które czytam – doniesienia z wiarygodnych źródeł o nowych zdobyczach nauki. Nie wymaga to ode mnie poświęcenia większej ilości czasu, a raczej pewnych przesunięć w wachlarzu czytanych tekstów.

Mogę powiedzieć jedno: to działa. Gdy jest mowa o czyjejś pracy naukowej czy o osiągnięciach nauk ścisłych w ogóle, słucham uważnie i jestem w stanie włączyć się do rozmowy – i w ten sposób dokładam swoją małą cegiełkę do komunikacji między „dwiema kulturami”. Sam nie powstrzymam opisywanych przez C.P. Snowa tendencji, ale chcę być chociaż tym, po rozmowie z którym osoby uprawiające nauki ścisłe lub zainteresowane nimi prywatnie nie będą już przekonane, że z humanistami nie warto na takie tematy rozmawiać. A naprawdę wybitni fizycy potrafią zawstydzić najlepiej wykształconych humanistów, wskazując na metaforyczne ujęcie pewnych zjawisk w Biblii, Mahabharacie czy w impresjonistycznym malarstwie. Nie bez powodu ktoś mądry powiedział mi kiedyś: Na pewnym poziomie zaawansowania matematyka, fizyka i mistyka są już bardzo blisko siebie. 