Z pierwszej ręki

Magdalena Bajer

Mogłabym przestać się zajmować popularyzacją nauki (nie zamierzam jednak), od czego zaczęłam swoją dziennikarską drogę ponad pół wieku temu. Od dłuższego już czasu to zajęcie ma inny charakter niż owych kilkadziesiąt lat wcześniej, zmienił się bowiem sposób działania tego ogniwa łączącego społeczeństwo z jego naukową elitą, jakim byli (po części są jeszcze) dziennikarze. Pozwolę sobie na krótkie wspomnienie, z nadzieją, że nie znudzi czytających te uwagi młodych badaczy, którzy coraz doskonalej dziennikarzy zastępują, stając się promotorami własnej twórczości.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich prężnie działał Klub Dziennikarzy Naukowych, utrzymując ze środowiskiem akademickim bliskie i stałe kontakty. Cenną dla nas ich formą były parodniowe konferencje wyjazdowe dla kolegów z całego kraju, z udziałem czołowych przedstawicieli głównych nurtów rozwoju nauki, którzy prezentowiali najnowsze – światowe i rodzime – wyniki w swoich dyscyplinach, odpowiadali na nasze pytania i dyskutowali z nami na tematy ogólne związane z miejscem nauki w życiu społeczeństw, edukacją, relacjami nauki z administracją państwową (temat w tamtym czasie wrażliwy) organizacją i finansowaniem badań etc.

Zaufany pośrednik

Od tamtego czasu stałym wątkiem debat i rozważań o popularyzacji była kwestia autorstwa. Pytanie, kto ma szerokim kręgom odbiorców mówić o nauce. Zgodni byli wszyscy w przekonaniu, że najlepiej, gdyby to czynili sami jej twórcy. Wśród uczonych jednak niewielu było gotowych zająć się upowszechnianiem własnych osiągnięć, tym bardziej własnych intuicji jeszcze badaniami niepotwierdzonych, oraz planów. Moje pokolenie dowiadywało się o świecie zwierząt od Jana Żabińskiego, o zabytkach od Wiktora Zina, który rysował je regularnie w telewizji, o wszechświecie od Włodzimierza Zona, którzy z talentem i pasją dzielili się własną wiedzą i przeżyciami, jakie towarzyszą jej pomnażaniu.

W prasie (tym pojęciem obejmowano wszystkie media, tj. gazety, radio i telewizję) pojawiały się od czasu do czasu utyskiwania na to, że działalność popularyzatorska nie liczy się uczonym do dorobku, co między innymi powoduje, iż nie poświęcają jej czasu, cedując to zadanie na dziennikarzy. Wyodrębniła się też grupa dziennikarzy zwanych naukowymi (mająca reprezentację międzynarodową), dłużej i trudniej dorabiających się pozycji zawodowej, za to zyskujących trwałe, zawsze owocne kontakty w środowisku naukowym.

Byliśmy (jesteśmy) pośrednikami między uczonymi i czytelnikami oraz słuchaczami czy widzami – ze wszystkimi dogodnościami i ograniczeniami tej funkcji. Do pierwszych należy przede wszystkim dostęp do ludzi mających większy lub mniejszy, jednak bezpośredni, wpływ na zmiany w otaczającym świecie, zawsze interesujących, inspirujących intelektualnie, z czego bierze się – to korzyść praktyczna – stały dostatek tematów do publikacji. Kontakty nawiązywane z bohaterami przekazów o nauce są, powtarzam, na ogół trwałe, jakkolwiek dość długo się na nie zapracowuje.

Trzeba zyskać różne rodzaje zaufania. Najpierw chyba ufność w zadowalający stopień wrodzonej inteligencji i przyzwoite wyposażenie umysłowe, tj. poziom wykształcenia. Potem zaufanie do rzetelności, czyli przeświadczenie, że dziennikarz nie ulega pokusom łatwej poczytności, pośpiesznego chwytania nowinek i epatowania ciekawostkami, co się oczywiście wiąże z poprzednio wymienionymi cechami, zapewniającymi w znacznej mierze trafność rozpoznawania tego, co stanowi istotę omawianego z uczonym problemu, umiejętność wyłuskania jej z ponętnych nierzadko szczegółów drugorzędnych. Moment, w którym nasze rozpoznanie okazuje się właściwe, jest źródłem wielkiej satysfakcji, o której nieczęsto dowiaduje się odbiorca.

Ograniczają dziennikarza naukowego względy lojalności wobec osób, z którymi współpracuje – w tej specjalności naszego zawodu jest to ściślejsza współpraca niż na przykład w publicystyce społecznej, gdzie nie mamy do czynienia z tym samym określonym środowiskiem.

Świat nauki jest skonsolidowany, nadużycie zaufania przez dziennikarza wybacza z trudem. Dlatego popularyzacja, pojmowana jako pośrednictwo między nim i resztą świata, nie łączy się z publicystyką, tj. komentowaniem, zwłaszcza krytyką, przedstawicieli środowiska, konkretnych instytucji, zjawisk patologicznych, od jakich przecież ten świat nie jest wolny.

Publicystyka naukowa

Pamiętam gorące spory o prawo do uprawiania przez dziennikarzy „publicystyki naukowej”, jakie ustały na czas przemian historycznych w latach osiemdziesiątych, kiedy zainteresowanie życiem w Kosmosie ustąpiło miejsca zgłębianiu stosowania reguł demokracji w życiu publicznym, żeby się mocno zniuansować w wolnej Polsce.

Ludzie nauki długo nam odmawiali tego prawa, niezależnie od tego, czy miałyby to być oceny apologetyczne, czy druzgocące, i mimo istnienia cenzury, która filtrowała ideologicznie wszelką publicystykę (popularyzację zresztą także).

Po 1989 roku, kiedy zniknęła cenzura, zapanował pluralizm poglądów, publicystka naukowa przestała być czymś dyskusyjnym. Rozmawiano o niej podczas jednej z „Fundacji dyskusji o nauce” (doroczne spotkania organizowane w ubiegłych latach przez FNP), konkludując, iż jest zadaniem dziennikarzy, w którego spełnianiu uczeni powinni uczestniczyć, analogicznie jak w popularyzowaniu osiągnięć badawczych. Działają tutaj te same reguły, będące „przepisami wykonawczymi do dekalogu”, stosowane też w sytuacjach specyficznych dla sfery nauki.

Publicystów naukowych obejmują też te same przywileje i te same ograniczenia – przy większej wadze znajomości aktualnej sytuacji – polityki resortu, reakcji środowisk akademickich, także studentów, na projekty reform i ich wdrażanie.

Tocząca się ostatnio dyskusja o kondycji uniwersytetu, sytuacji absolwentów na rynku pracy, także ta o losach humanistyki, pokazują kiepski stan publicystki naukowej w mediach szerszego zasięgu i znamionują niedostatek kontaktów dziennikarzy zajmujących się tym rodzajem twórczości ze środowiskami, których ona dotyczy.

Bardziej wiarygodni

Konkurs „Skomplikowane i proste” jest grą o lepsze w popularyzacji badań i zdawałoby się, że sprawy publicystyki nie muszą jego uczestników interesować. Postaram się pokazać, że tak nie jest i że właśnie młodzi badacze mają także tu ważne zadania oraz obfite źródła satysfakcji. Oba powyższe obszary działania nie stanowią alternatywy, lecz mogą się harmonijnie ze sobą łączyć.

Jeśli zaczęłam te uwagi konstatacją, że mogłabym już przestać być dziennikarzem naukowym, to proszę to odebrać jako wielki, jednoznaczny komplement dla tych wszystkich młodych uczonych z różnych dziedzin oraz dyscyplin, którzy od dziesięciu lat odpowiadają na wezwanie redakcji „Forum Akademickiego”, żeby pokazali czytelnikom swoją pracę i jej fascynujący zwykle przedmiot, swoje drogi do nauki, przeżywane na tych drogach radości i porażki. Spełnili – wszyscy, nie tylko laureaci – pragnienie, a nawet marzenie nasze, nestorów, żeby społeczeństwo dowiadywało się o nauce z pierwszej ręki, od tych, którzy naukę tworzą, dla których praca badawcza jest główną częścią życia.

Czytając co roku nadesłane na konkurs artykuły, utwierdzam się w przekonaniu, że to spełniające się marzenie było (jest) zasadne. Pisanie w pierwszej osobie o żmudnej, niekoniecznie w każdym etapie efektownej, pracy w laboratorium, w bibliotece, przy komputerze nad analizowaniem zdjęć lotniczych, które się samemu wykonało, jest bardziej wiarygodne, głębiej zapada w pamięć odbiorcy i dłużej tam pozostaje niż kompilacja rewolucyjnych naukowych newsów, które się pozbierało z czasopism.

Pamiętam dosłownie usłyszane wiele lat temu wyznanie młodej osoby, pracującej nad doktoratem z mikrobiologii: „Zobaczyłam w mikroskopie elektronowym drobniutką strukturę białka, której długo szukałam, podejrzewając, że istnieje. Poczułam szaloną radość i dumę, że widzę coś, czego nikt przede mną nie widział. Wiedziałam, że to jest malutki kroczek, ale… mój własny”. Kwintesencja popularyzacji – z pierwszej ręki! Trzeba tylko dodać objaśnienie, po co badaczka szukała tego białka i z jakiego organizmu ono pochodzi. Trzeba zrozumiałe uczucie zazdrości „przerobić” w szlachetną ambicję – jeśli się jest młodym badaczem, a może zastanowić się, czy nie warto nim zostać. Popularyzowanie własnych osiągnięć tak właśnie działa – inspirująco i mobilizująco.

Uczestnicząc w konkursie jako juror, obserwuję z roku na rok większą śmiałość autorów prac, zarówno w wyborze tematów, jak i w stawianiu samodzielnych kroków przy rozwiązywaniu szeroko zwykle nakreślonych problemów. Lektura niejednego artykułu cieszy tym właśnie, że autor „mierzy siły na zamiary”, grzesząc pewnie młodzieńczą pewnością, że większość rozumów zjadł, ale to u przyszłego uczonego mniejszy grzech niż wahanie się przed kolejnym krokiem, szukanie podpórek i rozmaitych alibi, na wypadek gdyby trzeba skorygować obraną drogę czy ścieżkę.

Prawdziwe talenty

Osobiście lubię u młodych ludzi mądrzenie się – pod warunkiem, że towarzyszy szukaniu odpowiedzi na ważne pytania, a nie jest pustym, tylko słownym popisem. Miałam okazję obserwować jedno i drugie podczas kolejnej edycji Famelab (etap konkursu międzynarodowego) w Centrum Nauki Kopernik. Każdy uczestnik miał w ciągu trzech minut przedstawić problem, nad którym pracuje – zrozumiale, przekonująco i atrakcyjnie. Niektórym się udawało i publiczność po ostatnim słowie zaczynała się rozglądać, gdzie by znaleźć jakiś materiał zawierający więcej wiadomości na przedstawiony temat. Niektórzy nie zdążyli dojść do sedna, zaczynając nazbyt wyczerpująco, u jeszcze innych brakowało owego osobistego zaangażowania, które czyni przekaz wiarygodnym, zastępowało je pustosłowie.

Konkurs Famelab jest wprawką w sygnalizowaniu, co ciekawego dzieje się w nauce. Pomaga uczestnikom orientować się w panujących tendencjach, także tych dotyczących przekazywania sygnałów. Konkurs „Skomplikowane i proste” pozwala autorom ujawniać, a jurorom znajdować, rzeczywiste talenty popularyzatorskie, które, jak sądzę, mogą się ujawnić tylko w większej i trwalszej (tj. zapisanej) próbce, kiedy trzeba zastosować – do trudnej materii – prosty szkolny schemat: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Jury miewa niekiedy kłopot z oceną ważkiej treści ujętej w kulejącą formę i wtedy pomstujemy na szkołę, ale to inny temat.

Akademiccy mistrzowie uczestników konkursu budzą uczucia wdzięczności, podobnej jak ta, którą zwykle wyrażają ich uczniowie, opisując warunki swojego naukowego startu. Uczniom zaś należy się niemałe uznanie z racji twórczego instynktu, jak bym to nazwała, przy wyborze mistrzów. Młodzi badacze, startujący w poznawaniu tego, co jawi się skomplikowane, a okazuje proste, będą mogli w przyszłości pochwalić się tym, u kogo robili magisterium, doktorat, habilitację. Nie dowiadujemy się na ogół, w jakich okolicznościach trafili do tego, a nie innego zespołu, pod skrzydła tego właśnie naukowego opiekuna, ile w tym było ich własnej inicjatywy, ile uniwersyteckiego automatyzmu. Niezależnie od tego, czy w większej mierze przesądziło szczęście, czy dobry wybór, trafnie oceniają warunki wczesnych etapów kariery naukowej.

Jakie mieli/mają wzory popularyzacji? O jej potrzebie nie trzeba dzisiaj przekonywać ani mistrzów, ani uczniów, truizmem jest twierdzenie, że czego nie ma w mediach, to nie istnieje. Wielkie odkrycia naukowe, a nawet średnie, zawsze do mediów trafią, ale przeżycia z nimi związane bywają zbywane banalnymi ogólnikami, a te przeżycia właśnie oddziałują na nieobudzone jeszcze talenty, nierzadko bardziej niż osiągnięte sukcesy.

Na koniec tych uwag wrócę do publicystyki naukowej. O sytuacji w sferze nauki najlepiej wiedzą jej adepci, to oczywiste. Młodzi adepci widzą zachodzące tam zjawiska może dokładniej i ostrzej, bo te zjawiska często determinują ich sytuację, utrudniając ją albo zbytnio komplikując. Popularyzacja nauki i publicystyka na jej temat są dwiema stronami tej samej powinności wobec społeczeństwa. Nie mogą być pomieszane w jednym przekazie, ale dobrze, gdy realizują je te same osoby. Kto potrafi przekonująco mówić o kierunkach badań, o osiągniętych wynikach, o ich miejscu w nauce światowej, ma ważkie argumenty dla oczekiwań i żądań pod adresem decydentów. Nie powinno mu – w tym drugim nurcie wypowiedzi i działań – brakować śmiałości. 