Powrót „marcowych” docentów
Młodszemu pokoleniu czytelników należy się objaśnienie tytułu tego tekstu. Chodzi o niesławnej pamięci próbę spacyfikowania niechętnych komunistycznej władzy środowisk akademickich przez wprowadzenie do nich „swoich” ludzi. Po buncie intelektualistów, który w marcu 1968 r. miał swoją kulminację w zamieszkach, jakie przetoczyły się po ulicach Warszawy, reżim postanowił ułatwić karierę tym, którzy mieli problemy z przebrnięciem przez sito wymagań stawianych kandydatom na tzw. samodzielnych pracowników nauki.
W tezach na V zjazd PZPR (niewtajemniczonym objaśniam, że chodzi o Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą) znalazła się więc sugestia, aby znieść wymóg habilitowania się dla „wybitnych” badaczy, którzy za skumulowane z mniejszych osiągnięć zasługi mogli być mianowani na stanowisko docentów, z których mogli już sięgać po profesury. Sugestia rządzącej partii stała się oczywiście przyklepanym przez Sejm prawem, otwierając furtkę dla przyspieszonych karier ludziom, którzy po doktoratach nie potrafili lub nie chcieli sprostać trudom procesu habilitacyjnego.
W ten sposób elitarne dotąd grono luminarzy nauki zasilono ludźmi, którzy swój awans zawdzięczali nie tylko swoim osiągnięciom badawczym, lecz także przychylności władzy partyjno-administracyjnej. Zwykli karierowicze, ale też i zdolni badacze dali się skusić tej drodze na skróty, czego z czasem pożałowali. Środowiska akademickie zastosowały bowiem bierny opór, przeciwstawiając zabiegom administracyjnym nacisk moralny. Pojęcie „docenta marcowego” szybko stało się synonimem nieudacznictwa naukowego, a ustawione przed nazwiskiem literki „doc. dr” zamiast tradycyjnych „doc. dr hab.” stały się przedmiotem drwin.
Nie wszyscy się nimi przejmowali, słusznie licząc na błogosławieństwo przynoszonego przez upływ czasu zapomnienia. Znam też jednak chlubny przypadek wybitnego badacza, który już po przejściu na profesorską emeryturę w latach 1980. wystąpił jednak o przeprowadzenie swojego przewodu habilitacyjnego. Nie był co prawda „docentem marcowym”, ale nie miał formalnej habilitacji, więc nie mógł się pogodzić z tym, że jego kariera, wsparta niekwestionowanym wszak dorobkiem, mogła wzbudzać jakieś wątpliwości. Dla mnie, wówczas początkującego naukowca, był to przykład swoistego heroizmu.
Wzorem jest trwanie
Ten długi ekskurs w przeszłość jest skutkiem cechującego archeologów przekonania, że „wszystko” już się kiedyś wydarzyło, tylko w innym kontekście historycznym. Sądzę bowiem, że ponownie znaleźliśmy się w sytuacji podobnej do tej sprzed ponad czterdziestu lat. Tym razem jednak sami ją sobie zafundowaliśmy, próbując dołączyć do wylansowanego przez Anglosasów światowego trendu upraszczania ścieżek kariery naukowej i przyspieszania awansów wybitnych młodych badaczy.
Dzisiaj to nie próba osiągnięcia jakichś celów politycznych, lecz nacisk samych środowisk naukowych spowodował słuszne w założeniu zmiany ułatwiające awanse. Jak to jednak w Polsce często bywa, stworzono hybrydę prawną, która ma jednocześnie zadowalać: tradycjonalistów i reformatorów, przedstawicieli nauk przyrodniczych i humanistycznych, zwolenników elitarności i poszerzenia kręgu osób obdarzonych najwyższym statusem naukowym. Nie zniesiono zatem wymogu habilitowania się, ale uproszczono kryteria, otwierając szerzej drzwi wiodące do pozyskania przed nazwiskiem literek „dr hab.”, które umożliwiają staranie się nie tylko o stanowisko profesora uczelnianego, lecz także o dożywotni tytuł profesora (tzw. belwederski), którego pozyskanie też wymaga przeprowadzenia sformalizowanego przewodu.
W USA, których naukowa potęga jest przedmiotem zazdrości reszty świata, brak habilitacji i formalnych wymagań stawianych kandydatom na profesorów nie oznacza wszakże braku procedur selekcyjnych. Oczywiste jest tam dla każdego, że po skończeniu studiów nie dostanie stypendium doktorskiego na tym samym uniwersytecie. Po uzyskaniu doktoratu tylko geniuszowi przyjdzie do głowy, aby próbować pozostać na „swojej” uczelni, zaś pozostali muszą wystąpić o etat zupełnie gdzie indziej. Jeszcze gdzie indziej będą też poszukiwać szansy na stanowisko profesora. Oczywiście są wyjątki od tych niepisanych zasad, co nie zmienia faktu, że każdy profesor musiał wcześniej przejść przez kilka mocno obsadzonych konkursów, poddając się za każdym razem ocenom rozmaitych gremiów ewaluacyjnych, złożonych z osób nienależących do jego „macierzystego” środowiska.
Tymczasem w Polsce w dalszym ciągu wzorem kariery jest trwanie od magisterium do profesury w jednym środowisku naukowym, co siłą rzeczy osłabia kryteria awansowania. Nie chodzi tylko o komisje „doktorskie”, „habilitacyjne” i „profesorskie”, do których ustawodawca słusznie wprowadził ludzi spoza ścisłego otoczenia kandydata do wyższego stopnia. Groźna jest raczej fikcyjność konkursów na obejmowanie nowych stanowisk już po uzyskaniu nowego stopnia. W ogromnej większości przypadków takie konkursy organizowane są bowiem „pod” konkretnego kandydata, którym jest dobrze znany kolega, który właśnie musi awansować, bo uzyskał kolejny stopień naukowy.
Komisje ustalające kryteria takich konkursów i dokonujące wyboru kandydatów składają się wyłącznie z dobrych znajomych z danego środowiska, których zadaniem jest „przepchnięcie” swojego kolegi. Doszło do tego, że potencjalnie mocni kandydaci „z zewnątrz” nawet się do takich konkursów nie zgłaszają, bo wiedzą, że to strata czasu. Ci, dla których ogłoszone w takim fikcyjnym konkursie stanowisko jest naprawdę przeznaczone, czują się wręcz urażeni, jeśli ktoś inny próbuje się o nie starać.
Umożliwia to wprawdzie tak miłą dyrektorom stabilizację kadry, ale brak realnej konkurencyjności obsady stanowisk doprowadza nieuchronnie do obniżenia aktywności ludzi, którzy nie muszą się martwić o swoją przyszłość „etatową”. Jeżeli dodamy do tego obniżenie wymagań habilitacyjnych, to profesura staje się wcześniej czy później realnym celem dla każdego, kto etat raz zdobyty w placówce naukowej bez trudu utrzyma aż do emerytury.
Formuła i interpretacja
To nie koniec problemów trapiących polską naukę wskutek nieprzemyślanych uregulowań legislacyjnych. Kolejny jest skutkiem dążenia do uniwersalizmu rozwiązań prawnych, które mają objąć wszystkie dyscypliny naukowe jednym systemem. Próba znalezienia kompromisu między strategiczną decyzją utrzymania wymogu habilitowania się a oddolnym naciskiem na unowocześnienie stawianych kandydatowi warunków zaowocowała hybrydą, która na niektórych polach badawczych powoduje groźne skutki.
Słuszne oczekiwania przedstawicieli nauk ścisłych, eksperymentalnych i aplikacyjnych, aby uznać specyfikę ich sposobu powiększania wiedzy i gromadzenia dorobku naukowego, spowodowały wprowadzenie zasad nieadekwatnych dla innych dyscyplin – szczególnie humanistycznych. Nacisk na obiektywizację oceny wniosków awansowych przesunął punkt ciężkości na bibliometryzację, w której decydujące jest miejsce publikacji (najlepiej wysoko notowane czasopismo), jej uwarunkowana językowo cytowalność (preferencja tekstów po angielsku), indeks Hirscha oraz inne wskaźniki obliczane przez wyspecjalizowane instytucje.
Trudno wymagać, aby konstruktor nowej rakiety, odkrywca nowej cząsteczki, autor nowej formuły matematycznej czy też chirurg, który przetestował nową metodę leczenia (proszę wybaczyć publicystyczną trywialność tej listy), żmudnie opisywali swoje osiągnięcia w grubych tomach. Tempo rozwoju ich dyscyplin wymaga jak najszybszego opublikowania takich osiągnięć, których wartość, skuteczność lub stosowalność dają się jakoś zmierzyć. Tam nie ma czasu na pisanie elaboratów, w których nadmiar słów zaciemniłby tylko obraz dokonanego postępu w wiedzy podstawowej lub praktycznej, który upoważnia jego autora do wystąpienia o formalny awans naukowy.
Całkowicie inaczej jest w naukach humanistycznych (świadomie pomijam tu specyfikę nauk społecznych), w których postęp wiedzy nie ma charakteru kumulatywnego, w których możliwe są alternatywne lub wręcz konkurencyjne interpretacje, i w których nie ma mierzalnych kryteriów prawdziwości/prawomocności wypowiadanych opinii. Bo też przedmiot ich badań, czyli człowiek jako istota swobodnie myśląca, nie poddaje się uniwersalnej kategoryzacji.
Nie da się jego zachowania opisać formułami matematycznymi, lecz tylko wykrywać statystyczne trendy i skłonności. Nie da się pewnie przewidzieć jego reakcji, lecz tylko formułować oczekiwania oparte na wcześniejszych obserwacjach. Nie da się jednoznacznie uchwycić jego natury, lecz tylko wnioskować o niej na podstawie jej obserwowalnych przejawów: materialnych i niematerialnych, indywidualnych i grupowych, logicznych i irracjonalnych.
O ile trudne jest „zinterpretowanie” żywego człowieka, którego można wszak obserwować i nawiązać z nim kontakt, o tyle jeszcze trudniejsze zadanie stoi przed badaczami naszej przeszłości. Muszą się bowiem zadowolić rozmaitymi „produktami” działalności naszych przodków w postaci materialnych wytworów, konstrukcji i śladów oraz przekazów werbalnych, obrazów czy nawet dźwięków (tylko dla nieodległej przeszłości). Jeżeli więc archeolog, historyk, historyk sztuki czy muzykolog chce wyjść poza opis kolekcji rozmaitych faktów i odnoszące się do nich stwierdzenia, trywialne w swojej oczywistości, to musi wkroczyć na pole domysłów, a nawet i spekulacji, uzasadnianych nie tylko odniesieniem do źródeł informacji, które dają się jakoś uporządkować, lecz także intuicją i wyobraźnią zakorzenioną we własnych doświadczeniach życiowych i w trudnym do zdefiniowania „wczuciu” się w badaną sytuację.
Zalew tytułów
Takie badania często nie mają jasnego początku, ani przewidywalnego zakończenia, bo nie przynoszą rozstrzygalnych konkluzji. Badania nad człowiekiem, czyli usystematyzowana forma charakteryzującej Homo sapiens skłonności do autorefleksji, nigdy się nie skończą, bo cel w postaci ostatecznego „objaśnienia człowieka” jest nieosiągalny. Postęp tej wiedzy nie jest mierzalny kumulowaniem kolejno osiąganych pewników, lecz pogłębianiem przez zmianę punktu patrzenia, odkrywaniem wciąż nowych aspektów czy też zwiększaniem wielowymiarowości oglądu.
Takich rozważań nie da się skrócić, sformalizować czy uprościć, nie mówiąc już o wprowadzeniu ich formalnej porównywalności. To nie natychmiast mierzalne kryteria prawdziwości, lecz czas, który pozwoli przetrwać i upowszechnić się jednym poglądom, a inne skaże na zapomnienie, dostarcza narzędzi oceny wartości prac humanistycznych. To nadaje tym naukom swoisty, powolny rytm wymagający namysłu intelektualnego, którego przekazanie w formie intersubiektywnie komunikowalnej jest często bardzo trudne. Nowe są nie nagłe odkrycia (poza wykopaliskami archeologicznymi), lecz wnioski będące rezultatem kompleksowego namysłu.
Specyficzna dla Homo sapiens zdolność do ukierunkowanej autorefleksji z trudem poddaje się uproszczeniu do treściwego komunikatu, który można by zgłosić do publikacji w „Nature” czy „Science”, co zdaje się być marzeniem przedstawicieli wielu innych nauk. Seria artykułów opublikowanych nawet w najlepszych czasopismach nie zastąpi humaniście rozbudowanej argumentacji opracowania monograficznego. Toteż mniejsze teksty posyłane do periodyków czy do wydawnictw zbiorowych powinny być tylko wstępem do przygotowania większej całości monotematycznej.
To książki są w humanistyce głównym źródłem rozbudowanej wiedzy. To książki krytycznie przewartościowują stan badań, wyznaczając nowe kierunki i sposoby analizy, sygnalizując nowe problemy badawcze oraz promując nowe interpretacje. To umiejętność przeprowadzenia wielowymiarowo rozbudowanego wywodu powinna być w humanistyce podstawą oceny rozwoju naukowego, który z trudem poddaje się wartościowaniu ilościowemu.
Tymczasem obowiązująca obecnie ustawa o stopniach i tytułach naukowych (Dz. U. z 2014 r. poz. 1852, z 2015 r. poz. 249) pozwala przedstawicielom wszystkich nauk na równi starać się o habilitację na podstawie serii artykułów rozproszonych po różnych publikacjach periodycznych i zbiorowych. Jest to opcja sama w sobie niegroźna, gdyby istniała gwarancja rzetelności oceny dorobku kandydata do awansu.
Jednak niektórzy pracownicy jednostek naukowych zwietrzyli szansę na przyspieszenie swoich karier, a niektóre środowiska na łatwe spełnienie wymagań kadrowych, niezbędnych do uzyskania praw nadawania wyższych stopni naukowych. Nowa ustawa znacznie to ułatwiła. Drobne teksty, które kiedyś były tylko wymaganym dodatkiem do tzw. książki habilitacyjnej, zgłaszane są dzisiaj jako dowody osiągnięcia wyższego poziomu wiedzy naukowej i uzasadnienie przyznania uprawnień do kształcenia naukowych następców.
Umiejętność przeprowadzenia rozbudowanego logicznie wywodu, zwerbalizowanego w postaci opublikowanej i zrecenzowanej książki, zastąpiona została umiejętnością uzasadnienia, że taką samą wartość ma kolekcja mniej lub bardziej powiązanych ze sobą drobnych tekstów. W naukach humanistycznych jest to kryterium mniej restrykcyjne od warunków stawianych doktorantom, od których wciąż wymaga się napisania solidnie uargumentowanej rozprawy, czyli tekstu nadającego się do opublikowania jako samodzielna książka. Sprawia to, że niektóre dzisiejsze habilitacje reprezentują (w mojej ocenie) poziom niższy od doktoratów, co jest jawnym podważeniem zasad rozwoju naukowego.
A przecież amatorów chodzenia na skróty te szybkie awanse habilitacyjne długo nie zadowolą i wkrótce będą sięgać po tytuły profesorskie. A że tzw. książka profesorska też już przestała być oczekiwanym od kandydata osiągnięciem, to niedługo pojawią się w humanistyce profesorowie, którzy nigdy nie zdołali napisać większego dzieła monotematycznego. A dla mnie ktoś, kto nie wykazał się taką umiejętnością, na tytuł profesorski w humanistyce po prostu nie zasługuje!
Lepiej byłoby w ogóle usunąć wymóg habilitowania się, wprowadzając ostrzejsze kryteria awansów. Zależy to jednak nie tylko od regulacji prawnych, lecz także od postawy całego środowiska. Przykładu dostarczają Niemcy, gdzie kandydaci na profesorów od dawna nie muszą się legitymować habilitacją, ale w humanistyce rzadko się zdarza, żeby ktoś taki wygrał konkurs na profesurę. Nastąpiła zatem środowiskowa samoregulacja, która zapobiegła obniżeniu się poziomu najwyższej kadry naukowej.
Trzeba przyznać, że w Polsce też są środowiska, które w dalszym ciągu uznają napisanie dobrej książki za podstawę przyznania habilitacji humanistycznej. Ta niepisana, lecz przestrzegana zasada zapobiega widocznej gdzie indziej degradacji jakości awansów naukowych. W innych środowiskach pobłażliwość kolegów oceniających ambitnych, lecz „leniwych” kandydatów skutkuje sytuacją jako żywo przypominającą promowanie „docentów marcowych” przed kilkudziesięciu laty.
Przy braku administracyjnych ograniczeń liczby profesorów, grozi nam zalew utytułowanych humanistów, którzy będą nadzorować doktoraty, chociaż sami nie potrafili opublikować żadnej sensownej książki. Będziemy mieć najwyższą na świecie średnią liczbę profesorów w stosunku do populacji zwykłych śmiertelników, ale poziom badań naukowych od tego nie wzrośnie, lecz wręcz przeciwnie – obniży się.
Wyłącznie najlepsi
Co robić? Nie spodziewam się stworzenia specjalnych przepisów dla nauk humanistycznych, chociaż ich specyfika jest oczywista. Oczekuję natomiast społecznego nacisku na jakość ocen rozwoju naukowego. Obowiązujące przepisy nie zabraniają wszak uznawania książek za „znaczny wkład autora w rozwój określonej dyscypliny” humanistycznej (art. 16.1 wspomnianej ustawy). Wzorem niemieckich kolegów i niektórych polskich środowisk uznajmy wymóg napisania dużego tekstu monograficznego za kryterium ważne i w jakimś sensie mierzalne. Nie da się go zbyć dywagacjami o wybitnym dorobku, widocznym ponoć w tekstach rozproszonych, z których często na siłę kleci się sensowną całość. Jeżeli taką całość faktycznie stanowią, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby kandydat do awansu wykonał jeszcze trochę wysiłku i przygotował z zawartych już w nich przemyśleń prawdziwą książkę.
Pewnie część moich młodszych kolegów uzna ten tekst za starcze gderanie człowieka ślepo broniącego elitarności swojego statusu, który jest przeliczalny na prestiż społeczny i korzyści finansowe. Tymczasem chętnie bym się rozstał z habilitacjami, gdyby tylko nie było w Polsce przyzwolenia na pisanie koleżeńskich recenzji i ogłaszanie fikcyjnych konkursów. To stanowiłoby bowiem wystarczającą gwarancję odsiewania leniwych spryciarzy i nadambitnych nieudaczników.
Na razie niezbędną namiastką takiej gwarancji w humanistyce, niepoddającej się łatwej bibliometryzacji, powinno pozostać oczekiwanie od kandydatów do naukowej samodzielności napisania solidnie zrecenzowanej książki habilitacyjnej, a następnie również monografii „profesorskiej”. Tym, którzy będą się zżymać na tak wyśrubowane kryteria, przypominam, że w nauce nie ma miejsca na jakąś sprawiedliwie rozłożoną równość, oczywiście oprócz równości szans. Nauka jest polem społecznej aktywności, na którym powinni pozostać i awansować wyłącznie (!) ci najlepsi, spośród których do wyższych stopni dopuszcza się tych „jeszcze bardziej najlepszych”. To jest harówka intelektualna, która dalece nie wszystkim gwarantuje kolejne sukcesy.
To właśnie ostre kryteria kwalifikacyjne, a nie ułatwienia szeroko otwierające bramy do kariery, zapewniają utrzymanie wysokiego poziomu badań. To nie sama liczba profesorów decyduje o jakości nauki. Podobnie bowiem, jak w ekonomii, marksowska nadzieja, że automatycznie „ilość przechodzi w jakość”, w nauce też się nie sprawdza.
Tak jak przed kilkudziesięciu laty opór środowisk naukowych wyparł wprowadzoną decyzją polityczną kategorię „docentów marcowych, tak i dzisiaj nie powinniśmy przyzwalać na zbyt sprytne wykorzystywanie przepisów, które pominęły specyficzne potrzeby różnych nauk.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.