Odbiór naiwny
Wielu pracowników nauki – zwłaszcza w przypadku nauk ścisłych – spotkało zapewne na swojej drodze specyficzny typ człowieka. To bywalec wszelkich konferencji i sympozjów naukowych z interesującej go dziedziny, na które wstęp jest wolny. Najczęściej nie ma akademickiego wykształcenia z danej dziedziny nauki, bywa, że nie ma go w ogóle. Jest nią jednak zafascynowany i nie przestaje jej zgłębiać, na swój własny, nieco naiwny sposób. Jego wiedza jest pełna luk, często brakuje mu podstaw, natomiast w niektórych szczegółowych kwestiach wykazuje zaskakująco dobre oczytanie (choć z powodu nieznajomości części podstawowych pojęć błędnie rozumie wiele z tego, co czyta). Na konferencjach i sympozjach zadaje pytania – bywa, że zabawne, bywa, że zaskakująco trafne. Sprawia wrażenie niezwracającego uwagi na dyskretne uśmieszki, a nawet salwy śmiechu. Wie, że nie przynależy do środowiska naukowego danej dziedziny, ale w ogóle mu to nie przeszkadza.
Osoby takie – z reguły mężczyźni – są traktowane najczęściej jako nieszkodliwi wariaci, czasem jako nieszkodliwi dyletanci. Ich postawa, choć jej nie powielam, wydaje mi się jednak w jakiś sposób bliska. Sam skończyłem tylko jeden kierunek studiów i wiedzę fachową mam tylko w tej jednej dziedzinie. Jednak odkąd pamiętam wychowywano mnie w przekonaniu, że wykształcony człowiek powinien być zainteresowany – choć w pewnym stopniu – również innymi dziedzinami wiedzy. Nie chodzi tu o uzyskiwanie nawet ogólnej orientacji, byłoby to niemożliwe choćby ze względu na brak czasu. Mowa raczej o otwartym nastawieniu, o świadomości, że zanurzenie się choć na moment w świat innej dziedziny wiedzy jest wartością i może poszerzyć nasze horyzonty. Jeśli uprawiamy naukę zawodowo, może to (choć nie musi) poszerzyć nasze spojrzenie na zgłębianą dyscyplinę. W każdym zaś przypadku nasz obraz świata stanie się odrobinę bardziej skomplikowany – z mojego punktu widzenia jest to wartość sama w sobie.
Urok nieznanych lądów
Z punktu widzenia laika dana dziedzina nauki może wyglądać zupełnie inaczej niż dla kogoś, kto jest w niej specjalistą, ale nie mniej fascynująco. Momentami poruszamy się tu wciąż na terytorium nauki, czasem zaś zbaczamy na obszar emocji i skojarzeń. Mój ojciec – wieloletni publicysta FA – jest fizykiem. Od dziecka miałem zatem konkretne skojarzenia z fizyką teoretyczną i interesowała mnie ona (rzecz jasna w sposób, w jaki fizyką może się interesować siedmioletni chłopiec, niemający specjalnych zdolności matematycznych). Kojarzyła mi się ona z symulacjami procesów fizycznych na ekranach starych komputerów i stosami kartek z kilometrowymi przekształceniami wzorów. Nie miałem pojęcia, czemu ma to wszystko służyć, ale wiedziałem, że jest ważne. Dziś w fizyce fascynuje mnie coś innego. Nadal nie mam systematycznej wiedzy fizycznej, ale czytam doniesienia o nowych odkryciach, bo wiem, że to ważne. Fizyka jest dla mnie tą nauką, która stara się zaglądać pod podszewkę rzeczywistości i opisywać ją językiem matematyki. Nie mogę powiedzieć, żebym „rozumiał”, ale nie kwituję badań w tej ogromnej dziedzinie nauki zdaniami w rodzaju: „Nigdy nie lubiłem wzorów”.
Podobnie jest z historią. To nauka bardziej pokrewna mojemu wykształceniu (jestem polonistą), ale sama ponadprzeciętna znajomość dat i faktów jeszcze nie wystarczy, by móc o sobie powiedzieć, że posiada się prawdziwie historyczną wiedzę. Kontakt z fachowymi publikacjami i ludźmi uprawiającymi historię jako naukę pozwolił mi jednak odkryć coś znacznie ważniejszego niż daty z punktu widzenia laika – różne szkoły metodologiczne historii. Choćby odróżnianie źródła od opracowania mocno ułatwia lekturę tekstów z najróżniejszych dziedzin, zaś świadomość, że procesy historyczne tylko pozornie jawią się jako oczywiste, pozwala bardziej świadomie uczestniczyć w dyskusjach na temat polskiej historii. Najważniejsze wydaje mi się jednak to, że choćby okazjonalny kontakt z publikacjami na temat konkretnych epok pozwala zdemaskować moje wyobrażenia o tych epokach jako oparte w dużej części na stereotypach i projektowaniu naszego sposobu postrzegania i rozumienia świata na ludzi np. średniowiecza, którzy w rzeczywistości mogli myśleć zupełnie inaczej. To zaś z kolei zmienia sposób percepcji oglądanych wytworów kultury z danej epoki (w wypadku średniowiecza: zamków, kościołów, klasztorów, iluminowanych rękopisów) – zaludniają je w mojej wyobraźni ludzie odrobinę bardziej przypominający tych, którzy mogli faktycznie zaludniać je 600-700 lat temu. Czy stałem się przez to historykiem? W żadnym wypadku. Ale udało mi się choć trochę skomplikować i poszerzyć spojrzenie na przeszłość oraz nauczyć się nieco mniej naiwnie odczytywać teraźniejszość. Czy to mało?
Zadając historykom pytania, często mam wrażenie, że jestem jak ci laicy-zapaleńcy na publicznych wykładach, że ktoś tam za moimi plecami nie potrafi powstrzymać ironicznego uśmiechu, gdy pytam o rzeczy dla nich oczywiste. Nie chcę jednak i nie mogę zamykać się w świecie tego, na czym się w miarę znam i gdzie moje pytania nie są naiwne. Wkraczanie na terra incognita (lub prawie incognita) innej dziedziny nauki daje mi swego rodzaju komfort – mogę kierować się nie tylko logiką i racjonalnością, mogę pytać o to, co pobudza moją wyobraźnię. Jest to też forma intelektualnego wypoczynku, trochę jak wyprawa do obcego kraju. W ciągu jednej wycieczki nie poznam istoty jego kultury, podczas wielu kolejnych wypadów też nie. Mogę jednak zapoznać się z klimatem miejsca – w takim ujęciu krótkie wycieczki na tereny innych nauk w czasie wolnym przypominają spacery po obcych, pięknych miastach: Paryżu, Pradze, Berlinie, Rzymie.
Część większej całości
Wycieczki na terytoria innych dziedzin wiedzy są wreszcie znakomitą gimnastyką dla umysłu i jako takie mogą ułatwiać w perspektywie uprawianie nauki jako takiej. Wymagają – choćby w niewielkim stopniu – zapamiętania zupełnie nowych informacji i zmiany sposobu myślenia. Dla mnie zrozumienie historycznego sposobu myślenia o źródle wymagało odejścia od literaturoznawczego sposobu myślenia o tekście. Rozumienie słowiańskiej mitologii w Niesamowitej słowiańszczyźnie Marii Janion wzbudziło sprzeciw wielu historyków, zapoznanie się z tą krytyką było jak nauka fascynującego obcego języka. Spojrzenie mediewistów na historyczne filmy o średniowieczu pozwoliło mi zmienić podejście do kina historycznego jako takiego. Co ważne, nie odbyło się to na poziomie badań interdyscyplinarnych, ale myślenia i rozumienia na własny użytek. Korzyści z kontaktów z naukami ścisłymi są dla mnie mniej uchwytne, ale równie cenne. Astronomia pokazuje mi, jak pokonując swoje ograniczenia człowiek może badać procesy rządzące całością, w której jest jedynie punktem na ogromnej mapie. Matematyka uczy dyscypliny myślenia i pokory. W naukach humanistycznych można prowadzić badania całkowicie osobne: tworzyć własne pojęcia, łączyć ze sobą i porównywać obce systemy (np. interpretować klasyczne dzieła literackie według różnych kluczy filozoficznych bądź psychologicznych). Aby być naprawdę kreatywnym w naukach ścisłych, nie wystarczy znaleźć drogę, którą nikt jeszcze nie podążał, trzeba stać się częścią większej całości. Nie cierpię na kompleks niższości wobec nauk ścisłych, uważam, że samoświadomości tego, czym sam się zajmuję, mogę nabrać tylko poznając też coś całkowicie odmiennego.
Nie mniej inspirujące potrafią być pytania przedstawicieli innych dziedzin o to, czym sam się zajmuję. Wielu znanych mi doktorantów i młodych pracowników nauki nie lubi takich pytań. Ci uprawiający nauki ścisłe boją się, że nie będę w stanie odpowiedzieć na pytanie w sposób zrozumiały dla niespecjalisty. Humaniści zaś z niepokojem czekają na często następujące kolejne pytanie: „A do czego to jest potrzebne?”. Kiedy jednak pytanie zadaje osoba ciekawa innych dziedzin nauki, faktycznie chce zrozumieć i mimo problemów terminologicznych nie spocznie, aż uzyska choć pewne wyobrażenie na temat natury badań rozmówcy. Zdarza się, że samo wyjaśnianie niespecjaliście tematyki naszych badań sprawia, że uczymy się mówić o nich prostszym językiem i gdy ktoś kolejny raz zapyta, nie jest to już aż tak stresujące. Naprawdę niezwykła jest zaś sytuacja, gdy orientujemy się, że rozmówcę w naszych badaniach zafrapowało coś, co nam wydawało się kwestią marginalną. Zdarza się też, że pytania mądrego laika wytrącają nas z błogiej pewności, w którą łatwo popaść, gdy na tematy naukowe rozmawia się głównie z innymi specjalistami ze swojej dziedziny.
Zbiory rozłączne
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ponieważ wydaje mi się, że takie zwykłe zainteresowanie innymi dziedzinami wiedzy zanika zarówno wśród studentów, jak i młodszych pracowników nauki. Jeśli to wynik braku czasu, nie mam prawa tego krytykować. Natomiast jeśli ktoś świadomie nie chce choć na moment wkroczyć na teren innej nauki, w jakiś sposób zubaża swoje widzenie świata. Wydaje mi się, że komuś aspirującemu do miana intelektualisty nie wypada widzieć innych dziedzin wiedzy na bazie stereotypów wyniesionych ze szkoły, a przynajmniej nie powinien uważać, że jest to sytuacja normalna.
W świadomości niektórych czytelników mogłoby się pojawić skojarzenie z „człowiekiem renesansu”, który ma orientację we wszystkich ważniejszych dziedzinach ludzkiej wiedzy, niejako dla zasady: „bo tak trzeba”. Nie namawiam jednak do dążenia do takiego wzorca, gdyż mam świadomość, że jest on nierealny. Podobno (choć to rzecz jasna tylko żart) ostatnim człowiekiem, który miał taką autentyczną orientację, był angielski filozof John Stuart Mill, zmarły w 1873 roku.
Na obce terytoria można zapuszczać się nie tylko utylitarnie, aby szukać okazji do poszerzenia pola badań, ale także z czystej ciekawości. A podobno to ta pierwotna ciekawość świata jest podstawą uprawiania nauki. Takie fascynacje chronią przed samoograniczaniem się w myśl zasady, że współcześnie trzeba być specjalistą w wąskiej dziedzinie. Często trzeba, ale nie można przy tym zamykać się na otoczenie. Inaczej naukowiec i intelektualista mogą stać się dwoma zbiorami całkowicie rozłącznymi.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.