Im wyżej, tym niżej

Leszek Szaruga

Trafnie zauważa profesor Tadeusz Gadacz (w wywiadzie dla „Newsweeka”): „Skoro wiedza ma być dostępna dla wszystkich, to na coraz wyższych szczeblach edukacji ustawiamy poprzeczkę na coraz niższym poziomie”. I zapewne jest to proces nieunikniony. System działa tutaj jak żywioł, a tego, jak wiadomo, powstrzymać się nie da. Natomiast można się zastanawiać nad tym, jak z nim żyć, tak by szkody przezeń poczynione były jak najmniejsze. Nie ulega bowiem wątpliwości, że konieczne jest kształcenie, coraz bardziej zresztą specjalistyczne, na poziomie wyższym niż średni – matura już nie wystarcza, na rynku pracy jest dokumentem praktycznie bez wartości, co powoduje, że pracodawcy wymagają dokumentów potwierdzających wyższe kwalifikacje, a takie dokumenty, póki co, wystawiają uczelnie wyższe.

Gołym okiem widać, że struktura kształcenia, nie tylko w Polsce, staje się coraz bardziej anachroniczna. Dotyczy to przede wszystkim szczebli pomaturalnych, choć zapewne reformie należałoby poddać także szkolnictwo podstawowe i wyższe – większość nauczycieli, z którymi rozmawiałem, uważa, że obecny stan rzeczy jest niefunkcjonalny. Niefunkcjonalny jest też system boloński, który w końcu nie tak dawno został u nas wprowadzony. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że prace licencjackie, przynajmniej w humanistyce, to w olbrzymiej większości coś nieco więcej niż wypracowania maturalne – w istocie niewiele więcej: po prostu trochę dłuższe artykuły wyposażone w „aparat” – przypisy, bibliografię itp. Za moich czasów studenckich niewiele spośród tych wypracowań spełniałoby wymogi pracy rocznej czy nawet semestralnej.

Licencjat, owszem, spełnia kilka ważnych funkcji – pozwala np. podjąć studia magisterskie na innym kierunku, co dawniej wiązało się z wieloma kłopotami. Niemniej na rynku pracy jest to dokument o tej samej wadze, co matura – czyli nikłej. Być może należałoby studia licencjackie wyodrębnić z programów uczelni, ale też skoncentrować się w nich na dostarczaniu ściśle profesjonalnej wiedzy z jednej tylko dziedziny, za to w zakresie, który gwarantowałby możliwość wykonywania zawodu, na przykład urzędnika czy asystenta wysoko wykwalifikowanego specjalisty, a zarazem nie tworzyłoby się złudzenia, że posiadacz takiego dyplomu ukończył studia wyższe.

Coraz bardziej jestem przekonany o celowości powrotu do jednolitych, nie podzielonych na „etapy”, studiów magisterskich; „etapami” i tak są tradycyjne semestry. W rzeczy samej bowiem ta posiekana czasoprzestrzeń, w której pomieścić trzeba i pisanie licencjatu, i wykreowanie tekstu pracy magisterskiej powoduje zaniżenie poziomu obydwu. Rzecz sprowadza się ostatecznie do „produkcji” dyplomów, czyli formalnego poświadczenia uczestnictwa w procesie edukacyjnym. Nie oznacza to jednak poświadczenia faktu przyswojenia wiedzy, zarówno w rozumieniu zdobycia niezbędnego minimum informacji, jak umiejętności ich spożytkowania. To drugie jest zresztą dużo istotniejsze – braki w pierwszej sferze zawsze można uzupełnić, a właściwie uzupełnia się je do końca najdłuższego nawet żywota. Tymczasem mam nieodparte wrażenie, że coraz większa grupa absolwentów studiów humanistycznych – a tylko w tej dziedzinie mogę się wypowiadać w miarę odpowiedzialnie – znajduje się w sytuacji tych wciąż liczniejszych „zdobywców” Mount Everestu, których wysadza się kilkanaście metrów pod szczytem z helikopterów, by podprowadzić ich do wierzchołka góry. Wszyscy wiedzą, że to fikcja, niemniej na nakręconych filmikach widać wszak, że koleś czy koleżanka „na własnych nogach” wyłażą na dach świata.

I cóż, nic chyba nie zmieni tego stanu rzeczy, tego rodzaju „zdobywców” będzie w naszym świecie przybywać. Ale to nie znaczy, że prawdziwi himalaiści mają zrezygnować ze swych ambicji, wręcz przeciwnie. Jednakże, by zachować istotę swego kunsztu, muszą się od tej rosnącej masy pseudowspinaczy dystansować. Podobnie w nauce – tu także trzeba zacząć coraz wyraźniej wyznaczać granicę między osiągnięciami czysto formalnymi a rzeczywistymi. Mówiąc wprost, trzeba nie tylko uznać elitarność uczestnictwa w nauce, lecz powołać do życia, zapewne sporym kosztem, elitarne uczelnie. Takie uczelnie muszą być odpłatne, zaś system rekrutacyjny studentów tak pomyślany, by zmniejszyć ryzyko przyjmowania na nie osób przypadkowych. Konieczne jest też stworzenie systemu stypendialnego, który umożliwiałby podjęcie nauki ludziom wybitnie zdolnym, lecz zbyt ubogim, by ponosić koszty wykształcenia. Jednocześnie trzeba w takich uczelniach drastycznie zaostrzyć system zaliczeń tak, by eliminować z nich studentów niepotrafiących sprostać wymaganiom.

Takie podejście jest i musi być niepopularne, ale, niestety, ani w nauce, ani w sporcie nie da się stosować w pełni reguł demokracji – nie wszyscy są tu sobie równi. Przykre to, ale talenty, uroda czy sprawność nie są wszystkim dane po równo. Pewnie to niesprawiedliwe, jednak póki nie zaczniemy stosować osiągnięć inżynierii genetycznej – zresztą za sprawą tych specjalnie uzdolnionych – póty na pewno nie będzie można w nauce mówić o równości szans.