Cień piramidy

Ludwik Komorowski

Niepokojące wieści nadchodzą z Krakowa: filozof, genetycznie obciążony profesorskim autorytetem, rozdarł szaty: „profesor znaczy już w społecznym odbiorze niewiele. (…) nie każdy profesor chadza do filharmonii i czyta poważne czasopisma” (Jan Hartman, Profesor doktor zdegradowany, „Polityka”, 17/2015, s. 20). Gdzie dostojeństwo, jak żyć?

To my tworzyliśmy i podtrzymujemy ten świat – od ćwierćwiecza w pełni po swojemu. Umiemy sobie radzić, choć zauważamy dystans kultury wewnętrznej, dzielący nasze uczelnie od tradycyjnych uniwersytetów o europejskich korzeniach. Wyobraźnia, ograniczona dziedziczonym horyzontem pozorowanego ludowładztwa, każe nam wierzyć, że tutaj nie można inaczej (L. Komorowski, Sen o uniwersytecie, FA 6/2015, s. 30).

Wśród biadolenia wyłowiłem perełkę: „Nie sposób już ratować co się da z idei uniwersytetu – trzeba wymyślić go od nowa”. W Krakowie wiedzą, że akademia bywa poddawana trzęsieniom ziemi wskutek spiętrzania niespełnionych marzeń młodości lub niezbadanych wyroków władzy. Może pod Wawelem wyczuwają nadchodzącą nawałnicę, a doświadczenie nakazuje im pośpiech, by zdążyć przed jakąś warszawską komisją? Pójdźmy za ich radą, stęsknionym odmian pokażmy drogę od doświadczeń do zmian, zanim młodzi ruszą na skróty – jak zwykle w kierunku odwrotnym.

Powrót do źródeł

Wymyślanie uniwersytetu od nowa trzeba rozpocząć pytaniem o rolę uczelni akademickiej, w odróżnieniu od dziesiątek i setek wyższych szkół zawodów i umiejętności, którymi zapełniły się nasze miasta. Marzyć, by każda szkoła wyższa była uniwersytetem – to bajka, udawać, że każda uniwersytetem jest – to życie na niby.

Energia nadająca pęd złożonemu mechanizmowi uczelni wyższej pochodzi z trzech źródeł: to system prawny, ludzka inwencja oraz finansowanie – jak w każdym zbiorowym przedsięwzięciu. Lecz tu nie paragrafy ani inwestycje finansowe są siłą sprawczą – w uniwersytecie jest nią od zawsze współdziałanie twórczych nauczycieli i chętnych uczniów. Dla zbiorowych działań, napędzanych tęsknotą do poszukiwań umysłowych, decydującym czynnikiem okazuje się synergia trzech sił, które je kształtują. Ich wektory mogą być przeciwstawne – skutkiem jest bezruch, dopiero gdy są zgodne, wynoszą w przestworza.

Tradycja czynnych dziś pokoleń każe przypisywać kluczową rolę prawu, w złudnym przekonaniu o mocy przepisów zdolnych formować świat uczelniany. Trwamy w zastarzałej niewierze, że system akademicki mógłby spełniać swoje zadania bez nakazów, choć nasze oczy widzą swobodę uniwersytetów w krajach, gdzie życie akademickie reguluje tylko tradycja. Taśmowe nowelizacje ustaw uczelnianych (39 nowelizacji ustawy z 2005 roku) obnażyły systemową bezradność prawa na terenie uniwersyteckim, zmuszając poważny autorytet do konkluzji: „uważam, że ustawę o szkolnictwie wyższym należy napisać praktycznie od początku” (Maciej Żylicz, Zmiany ostatnich 25 lat. Spojrzenie subiektywne, FA 9/2014). Zanim fachowcy ruszą do dalszego zapętlania narzucanych nam reguł, warto dotknąć rdzenia problemu: jaka jest rola prawa w systemie szkolnictwa wyższego. Odpowiedź jest dla uniwersytetu równie niezbędna, jak 25 lat temu była dla gospodarki. To uwolnienie ekonomii z jarzma nakazów stało się zaczynem obecnego rozwoju.

Zamiast szukać wzorów wśród rozmaitości uczelni obcych, obserwowanych przez otwarte drzwi Europy, ciekawie jest zajrzeć do źródeł własnego uczelnianego ustawodawstwa, wyrosłego nad Wisłą ze wspólnych europejskich korzeni. Pomimo rewolucyjnych zmian ustroju uniwersyteckiego, mimo zalewającej nas lawiny biurokratycznych pomysłów, w zawiłościach akademickiego prawa dostrzegalne są jeszcze ślady pierwszej ustawy akademickiej wolnej Polski.

Ustawa opisuje zasady działania uczelni akademickich w odróżnieniu od szkół na poziomie wyższym, powołanych do kształcenia umiejętności praktycznych. Kryterium jest nie wielkość ani historia, lecz misja szkoły; do akademickich należą wiekowe uniwersytety Krakowa, Wilna i Lwowa, reaktywowany warszawski, młodziutki uniwersytet Poznania, politechniki Lwowa i Warszawy, krakowska akademia górnicza oraz rolnicza szkoła warszawska i lwowska weterynaryjna. Ustawa nie wymienia szkół prywatnych ani innych państwowych szkół wyższych kształcących w ważnych zawodach, jak poznańska szkoła budowy maszyn, rolnicza akademia w Dublanach czy matejkowska ASP. O standardach kształcenia zawodowego ma decydować sprawdzalna użyteczność, nie monopol władzy, nawet gdy szkołę finansuje państwo.

Przejrzystą intencją ustawodawcy jest określenie, na przykładzie wybranych uczelni państwowych, wspólnych standardów akademickich dla instytucji formowanych w odrębnych obszarach prawnych. Status uniwersytecki otwarto dla szkół prywatnych po spełnieniu elementarnych kryteriów; w okresie II RP liczba szkół akademickich poszerzy się o 3 państwowe i 8 prywatnych. Ponieważ ustawa odnosi się na początek jedynie do szkół państwowych, jej przepisy nie rozdzielają jasno podwójnej roli ministra, w którego pieczy pozostaje edukacja uniwersytecka: jest on strażnikiem ustanowionych standardów dla wszystkich uczelni akademickich, a także reprezentuje państwowego właściciela względem wybranych. Ta dwoistość ciąży nad kształtem uniwersyteckiego prawa do naszych dni.

Ustrój i prawa

Ogólny standard akademicki skrojono z pozoru skromnie: od szkoły żąda się należytego wyposażenia, przyjmowania kandydatów po maturze, dostatecznej liczby wykładających, powoływania profesorów za zgodą ministra (!), a w końcu i zbieżności planu studiów z uczelniami państwowymi. Władza ministra egzekwowana jest poprzez zatwierdzanie statutu uczelni (na podstawie opinii z już istniejących uczelni akademickich) oraz wniosek ustawodawczy niezbędny do nadania uczelni praw. Nadzór ministra ogranicza się wyłącznie do uczelni, które aspirują do statusu akademickiego.

Wśród praw uniwersyteckich jedno jest warte przypomnienia in extenso, streszcza bowiem ideę uniwersytetu odróżniającą go od szkół edukacji praktycznej: „Szkołom akademickim przysługuje prawo wolności nauki i nauczania. Każdy profesor i docent szkoły akademickiej ma prawo podawać i oświetlać z katedry według swego naukowego przekonania i sposobem naukowym wszelkie zagadnienia, wchodzące w zakres gałęzi wiedzy, których jest przedstawicielem; tak samo ma zupełną swobodę w wyborze metod wykładów i ćwiczeń”.

Oryginalne określenie katedry jako urzędu profesorskiego (komórkami organizacyjnymi są zakłady lub instytuty), to tradycja dawno już zapomniana, podobnie jak zasada, że swoboda profesorskiego nauczania ogranicza się do jego dziedziny wiedzy. Zdobywanie licencji na samodzielne nauczanie jest w ustawie precyzyjnie opisane: „Rada wydziałowa może udzielić ubiegającemu się o to kandydatowi prawa wykładania (venia legendi); postępowanie, prowadzące do tego celu, nazywa się habilitacją, kandydat zaś, któremu zostało przyznane prawo wykładania w szkole akademickiej, otrzymuje tytuł docenta”.

Aby ustrzec nauczających przed pokusą niszowej specjalizacji, ustawa postanawia: „Prawo wykładania obejmować ma całość pewnej nauki lub takiej jej części, która może być uważana za całość w sobie zamkniętą; nie może natomiast ograniczać się do dowolnego działu pewnej nauki”.

Habilitacja polska była uprawnieniem do nauczania w macierzystej instytucji (!), nie stanowiskiem – etaty pomocnicze to asystenci i adiunkci. Docent, nawet nie zatrudniony, powinien ogłaszać w swojej uczelni wykład pod rygorem utraty licencji, na wzór uprawnień lekarza. Habilitacja nie należy do hierarchii stopni naukowych, które ustawa jasno określa: „Stopnie naukowe są dwa: niższy i wyższy. Stopniem wyższym we wszystkich szkołach akademickich jest stopień doktora,(…)”.

Kluczowym elementem ustroju uczelni jest samorząd akademicki, wymieniony już w pierwszym artykule ustawy; jego podstawą jest rada gromadząca profesorów wydziału. Obsada stanowisk profesorskich to decyzja ministra, lecz konieczny jest wniosek rady, której członkiem profesor zostanie, oraz stworzenie katedry – obszaru nauczania, który będzie profesorowi powierzony. Minister realizuje tu nadzór nad procedurą wyłaniania kandydata (wg przepisów ustawy) oraz funkcję właściciela, który zastrzega do swej aprobaty decyzje o dalekich skutkach finansowych. „Profesorów zwyczajnych i nadzwyczajnych mianuje naczelna władza państwowa na wniosek rady odpowiedniego wydziału, (…)”.

Wydział to przestrzeń nauczania profesorów oraz kierowanej przez nich pracy badawczej wg reguł naukowego rzemiosła. Nie ma tu miejsca na zewnętrzne instrukcje, jest za to konieczność ucierania poglądów w dyskusji oraz uzgadniania wspólnych decyzji na posiedzeniach rady, gromadzącej tych, którym powierzono odpowiedzialność za nauczanie akademickie: „Radę każdego wydziału stanowią należący do wydziału profesorowie zwyczajni i nadzwyczajni (…)”. „W ogólności rada wydziałowa rozstrzyga o wszelkich sprawach wydziału i jego uczniów, o ile to nie jest wyraźnie zastrzeżone dla innych władz szkolnych”.

Przepisy wyrastają z zasad zachodnioeuropejskiej kultury uniwersyteckiej, do dziś żywych także w uniwersytetach amerykańskich o pozornie odmiennej strukturze; tam również rada (departamentu) samodzieinfolnie kształtuje obszar i formy nauczania oraz sama dobiera kandydatów (profesorów) do swego grona, powierzając im jawnie misję badań i samodzielnego nauczania, a studiującym pozostawia swobodę wyboru szlaku na edukacyjnej wyprawie. Legendarne słowo autonomia w ustawie nie pada.

Pod nawisem megastruktury

Nie idealizujmy wiekowego prawa: zawierało zbędnie drobiazgowe opisy uniwersyteckich procedur, było poprawiane i uzupełniane przez monstrualne wykwity biurokratyczne w prezydenckich dekretach. Jednak w akademickim świecie dwudziestolecia nie stworzono żadnej ponaduczelnianej instancji, wymuszającej działania tworzących wydział profesorów. Nauczanie akademickie pozostawało wolne od zewnętrznego sterowania – to najistotniejszy wyróżnik uniwersytetu, czytelny w przepisach pisanych w euforii odzyskanej wolności. Umiały one odróżnić reguły studiowania od przygotowania do zawodu, które musi być programowo poddane zewnętrznym oddziaływaniom, by gwarantować jego efektywność i użyteczność.

Nowe prawo uniwersyteckie budowano na gruzach starej konstrukcji, począwszy od ustawy o szkolnictwie wyższym i o pracownikach nauki (1951), urządzającej polski świat akademicki według wschodniego wzorca. Ze współczesnej perspektywy na uwagę zasługują nie jej kagańcowe zapisy, lecz dwie nowinki, które ukształtowały uczelnianą przyszłość. Doktorat będzie odtąd stopniem naukowym niższym, wyższym uczyniono habilitację, a literki „prof.” tytułem, zamiast powierzanej funkcji; zezwolono na ich nadawanie i użycie również poza uczelniami. Tak narodziła się współczesna tytulatura nauki, funkcjonująca w uczelniach i poza nimi, bez związku z akademickim nauczaniem. Na wzór „Tabeli rang” ma mobilizować zatrudnionych (niekoniecznie uczonych) do badań, a dowolnie dobierane nauczanie stanie się ciężarem, narzucanym przez urzędnicze instancje.

Druga trwała nowość ustawy to powołanie dwóch ciał ogólnokrajowych przy boku wszechwładnego w owym czasie ministra: to Rada Główna Szkolnictwa Wyższego oraz Centralna Komisja Kwalifikacyjna, obie złożone z profesorów-nominatów. Ich kompetencje brzmią znajomo.

[Rada Główna]: „opracowywanie i opiniowanie projektów planów studiów i programów nauczania”.

[CKK]: „Tytuły, przewidziane dla samodzielnych pracowników nauki, przyznaje Centralna Komisja Kwalifikacyjna, biorąc pod uwagę kwalifikacje naukowe i moralne oraz wyniki działalności naukowej pracownika”.

Władza państwowa sięgnęła w stosunku do uczelni akademickich po dyktat władczy – nie będzie tylko nadzorować spraw rodzących się w wydziałach, lecz je wyznaczać. Przebiegłym zamysłem było stworzenie pozorów centralnego samorządu, przez dobieranie zespołów nadzorców spośród samych uczonych. Wykorzystując ich najlepsze ambicje do urządzania świata uczelnianego, przygnieciono wszystkie szkoły wyższe nawisem centralnego sterowania. Pod jego ciężarem utonęła idea wolnego uniwersytetu.

O trwałości zbudowanej fasady po dziś dzień zdecydowała nie tylko odporność struktur władzy na zmiany politycznej pogody. Odradzające się uniwersytety zapełnili uczeni świeżej daty, nowe reguły były jedynymi, jakie dane im było poznać, a uniwersyteckie korytarze łatwo konserwują wydeptane ścieżki, szczególnie jeśli od ich rozpoznania zależą meandry ludzkiego losu w akademickim labiryncie. Na fundamencie pierwszych pomysłów konstruowano kolejne piętra piramidy centralnej władzy nad sprawami uczelni: komisje, rady, komitety i zespoły towarzyszące władzy ministra; rozrosły się do ponad 40. Piramidę zapełniają zastępy uczonych, wyglądających bardziej ambitnych wyzwań niż porządek na własnym podwórku. Z wnętrza nadzorczej piramidy tryska źródło splątanych przepisów spadających na uczelniane niziny. W cieniu megastruktury toczy się życie uniwersyteckie, jak dawniej, na wydziałach, którym spływająca ze szczytów piramidy mądrość i troska zapewniają codzienność. A wolny uniwersytet? To przeszłość!?

Najstarszy polski budynek uniwersytecki, krakowskie Collegium Maius, gromadził w swoich murach pokłady obcych interwencji architektonicznych. Pamięć oraz determinacja ludzi uniwersytetu przez lata, żmudnym wysiłkiem, nie bacząc na koszty, przywracały tej świątyni kształt zgodny z duchem miejsca, w którym trwa. I niematerialnej rzeczywistości uniwersyteckiego prawa potrafimy nadać formę własną, stosowną dla wyzwań czasu teraźniejszego. Powrót do pierwszych zasad uchroniłby nas od pisania kolejnej opasłej i bezużytecznej Instrukcji obsługi szkolnictwa wyższego (Katarzyna Chałasińska-Macukow, FA 10/2014). Cel osiągalny, jeśli przyświecać nam będzie odnowienie uniwersyteckiej misji, nie miraże fortuny.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Zakład Chemii Fizycznej i Kwantowej, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej.