Uniwersytet, czyli porady praktyczne

Grzegorz Filip

Plaga niepotrzebnych studiów”, „Dyplom z byle czego” – to w lipcu modne hasła medialne.

Na podstawie zasłyszanych opinii i obejrzanych programów telewizyjnych dziennikarze obliczają szanse na zatrudnienie po tym czy innym kierunku. Oni wiedzą, co się mówi, oni słyszeli, co jest przyszłościowe, oni już wierzą, że poznali przyszłość, a przede wszystkim zrozumieli, że ważne są jedynie umiejętności praktyczne. Zapomnijmy, jak nas kształcono, bo chodzi o modernizację, pora odrzucić przestarzałe wzorce i metody. Ma być postępowo, więc warto wybrać tylko taki kierunek, który uczy praktycznych umiejętności – doradzają gazety, portale, inne mądre źródła. Na uniwersytecie też. Studenci pierwszego roku, przychodząc w październiku na zajęcia, przecierają oczy ze zdumienia. Po co nam ta cała teoria? Ona była w szkole, tu miało być praktycznie! Na co nam filozofia? – wołają adepci informatyki, mając na całych studiach raptem trzydzieści godzin wykładu z tego przedmiotu.

Gazetowy ekspert wymienia kompetencje, których opanowanie pozwoli nie uznać studiów za zmarnowane. Oto one: „biegła znajomość języków obcych, umiejętność prezentacji, zdolność do szybkiego uczenia się nowych rzeczy, w tym nowych aplikacji komputerowych, kreatywność, samodzielność, przedsiębiorczość, umiejętność pracy w zespole”. To wszystko? No cóż, z kształcenia językowego wiele polskich uczelni po cichu rejteruje, od lat nie inwestując ani w ośrodki nauczania języków, ani w wykładowców. To najgorzej opłacana i ciesząca się najniższym prestiżem grupa nauczycieli akademickich. Trudno liczyć, że w tej sytuacji, po odbyciu stu dwudziestu godzin lektoratu, student podniesie swój maturalny poziom. Może na kilku najlepszych uczelniach.

Inne kompetencje z listy eksperta, jak kreatywność, przedsiębiorczość czy umiejętność prezentacji, zależą w dużym stopniu od predyspozycji danej osoby. Albo się ma to coś, albo nie. Pozostałych człowiek uczy się raczej w okresie szkolnym, niż na studiach. Jeśli nauczyciele i rodzice nie wykształcili w nas sprawności uczenia się, pracy w zespole i samodzielności, jest za późno i uczelnia nic tu nie pomoże.

Pracodawcy, pracodawcy! Kogo zechcą pracodawcy? Jakie stosują kryteria? Kto jest dla nich wartościowy, a kto nie przedstawia wartości? Pamiętaj, że studiujesz dla pracodawcy. Jak uczelnia przygotowuje do rynku pracy? Czy czasami nie interesuje się bardziej studentem niż pracodawcami? Czy jest dość wrażliwa na ich potrzeby? Co uniwersytet mógłby jeszcze zrobić dla pracodawców? Jak im dogodzić? Czy na pewno uczynił już wszystko, co mógł? I dlaczego sztucznie utrzymuje te niepotrzebne pracodawcom studia? Dla studentów, dla kraju? Nonsens! Chodzi o przyszłość!

Jakie to studia są nam niepotrzebne? Okazuje się, że istnieją takie rankingi i otwiera je filologia polska, a dalej sytuują się socjologia, biologia, politologia, geografia, rolnictwo… Od dawna wiemy, jak zbędna stała się dziś filozofia. O niepostępowym charakterze rolnictwa przekonywano nas od lat czterdziestych ubiegłego wieku, z marnym, widać, skutkiem. Odpowiednio potraktowano wówczas również socjologię. Dziś najwyraźniej wracamy do tamtych czasów, przepojeni doskonałą pewnością, co nam się przyda, a co można lekką ręką odrzucić.

Plaga niepotrzebnych studiów! Z doświadczenia wiadomo, że podobne opinie podpowiada tupet dyktowany ignorancją. Uniwersytet modernizujący się w kierunku uzawodowienia, to uniwersytet skarlały, płytki, kolonialny. Obowiązkiem uniwersytetu jest poszerzanie horyzontów młodych ludzi, horyzontów zacieśnianych dziś imadłem kultury masowej, pętlą mediów, życia politycznego, internetu. Zadaniem akademii musi być kształcenie jak najszersze, wbrew tendencjom specjalizacji, i zarazem głębokie, na przekór infantylnym skłonnościom dzisiejszej cywilizacji. Trendy banalizujące kiedyś się przecież odwrócą i wówczas cenni będą ludzie obdarzeni polotem i żywością umysłu, zdolni do czegoś więcej niż posłuszeństwo, układanie zaprojektowanych gdzie indziej puzzli i sprawne czytanie instrukcji.

Uzawodowienie uniwersytetu, szkodliwy nonsens, którego następstwami obciążymy przyszłe pokolenia, ma dziś wielu fanów. Po latach, gdy przyjdą jego opłakane rezultaty, nikt się nie przyzna do ojcostwa i wielkie będzie zdumienie, jak można było mieć klapki na oczach i popierać rozwiązania prowadzące wprost do produkcji siły roboczej i rozwoju zależnego. Nie wydaje nam się chyba, że Polacy już zawsze będą pracować w przedsiębiorstwach, bankach, mediach i organizacjach, których nie kontrolują. W pewnym momencie może nam się przydać własna, dobrze wykształcona elita.