To FAMA!
O historii festiwalu opowiada jego uczestnik, organizator i juror – prof. Wojciech Müller z UAP
Czy to sprzedaż jest ratalna?
Czy sztuka konceptualna?
Czy to jest kultury tama?
Nie – To FAMA!
(sł. M. Szoc, J. Szafulski)
FAMA nie ma szczegółowej dokumentacji. Gdy byliśmy młodzi, zupełnie o to nie dbaliśmy, a bieżące zdarzenia artystyczne i historyczne zacierają te przeszłe, pozostające tylko w pamięci osób, które brały w nich bezpośredni udział…
W latach 60. istniał w Polsce bardzo żywy ruch klubowy – funkcjonowały przede wszystkim kluby studenckie, w których sytuowało się wiele ciekawych inicjatyw. W tych czasach uczelni artystycznych było stosunkowo niewiele – dwie akademie: warszawska i krakowska, cztery szkoły sztuk plastycznych: w Łodzi, Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu, kilka akademii muzycznych, dwie szkoły teatralne i jedna filmowa. Tak wyglądało całe tzw. młode środowisko artystyczne. Jednak młodzieży artystycznie uzdolnionej było znacznie więcej niż wynikało to z możliwości kształcenia. Tym, którzy nie dostali się na studia, pozostała potrzeba ekspresji artystycznej – jedni zakładali więc teatrzyk, który z czasem mógł się przerodzić we wspaniały teatr, jak chociażby Scena Plastyczna KUL, prowadzona przez Leszka Mądzika (obecnie profesora), inni próbowali swoich sił w kabarecie czy poezji. Pojawiały się takie zadziwiające dziś formy młodzieżowej aktywności, jak chóry i zespoły pieśni i tańca, które zapraszały do współpracy fachowców – profesjonalnych dyrygentów i kompozytorów. Ten artystyczny, nieprofesjonalny ruch znajdował swoje oparcie właśnie w klubach i organizacji studenckiej, zapewniającej dofinansowanie.
FAMA, czyli Festiwal Artystyczny Młodzieży Akademickiej, był najważniejszą imprezą młodzieżową – „festiwalem festiwali”, który zbierał laureatów wszystkich przeglądów, konfrontacji i festiwali. A tych w skali ogólnopolskiej odbywało się całkiem sporo. Właśnie to interdyscyplinarne spotkanie wielu sztuk stało się wyróżniającą cechą FAMY i przyniosło szalenie interesujące rezultaty. Na FAMIE spotykali się wykonawcy różnych rodzajów muzyki i eksperymentów muzycznych, wokaliści, plastycy, teatry studenckie, kabarety, a nawet poeci. Toczyły się dyskusje, w których brali udział młodzi dziennikarze i publicyści, wydawano prasę studencką, w tym kilka tygodników.
Jak to się zaczęło
Pierwsza impreza odbyła się w 1965 roku w Świnoujściu. W tym czasie była tu zlokalizowana baza radzieckiej marynarki wojennej, która miała wydzielone kanały portowe i odgrodzoną murem enklawę mieszkaniową. W mieście odczuwało się obecność niespecjalnie chcianych gości. Poza stałymi mieszkańcami w Świnoujściu przebywało wielu kuracjuszy i wczasowiczów. Festiwal bardzo szybko przekształcił się w imprezę ogólnopolską. Lokalizacja posiadała wiele walorów: mieliśmy do dyspozycji urokliwą zatokę morską, z rozległą plażą, z kolei miasto gościnnie użyczyło nam różnych budynków i powierzchni. W centrum Świnoujścia usytuowany był dom kultury z salą widowiskową i scenką, którą można było wykorzystywać do koncertów i przedstawień teatralnych. Uczestnikom FAMY udostępniono budynek szkolny z internatem i dwa domy wczasowe WISUS 1 i WISUS 2, prowadzone przez studenckie biuro podróży Almatur. W pierwszych latach funkcjonowania festiwalu wszystkie koncerty plenerowe odbywały się w parku zdrojowym. Znajdował się tam prymitywny amfiteatr z drewnianymi ławeczkami i betonowym kręgiem. Za każdym razem trzeba było od początku budować scenę i ustawiać tło dla wykonawców.
Po raz pierwszy przyjechałem na FAMĘ w roku 1970, jako student III roku. Wcześniej w ramach festiwalu organizowano głównie koncerty jazzu tradycyjnego i nowoorleańskiego, który był bardzo popularny w środowisku studenckim. Pojawiał się chór z Politechniki Szczecińskiej i rozmaici soliści. Organizatorzy przewidzieli także prezentację sztuk plastycznych. Pierwszy plener malarski odbył się w 1968 roku, później zorganizowano konkurs na malarstwo, rysunek i projekt znaczka festiwalowego. W dziedzinie rysunku trzy pierwsze nagrody oraz wyróżnienie uzyskali studenci poznańskiej PWSSP: Lech Ratajczyk (1), Zofia Kaparoff (2), Jerzy Joachimiak (3) i Barbara Bort (wyróżnienie). Laureatem konkursu na projekt znaczka został Ryszard Kiełb, a wyróżnienie otrzymał Wojciech Taranczewski – obaj także z Poznania. Ponieważ brakowało salonu wystawowego z prawdziwego zdarzenia, nagrodzone prace pokazywano w hallu domu kultury, w warunkach dosyć prowizorycznych.
Pomysły, jakie punkty programu powinny znaleźć się na FAMIE, były bardzo intuicyjne. Nikt wówczas nie planował tak wieloletniej imprezy, która swoje apogeum osiągnęła w drugiej połowie lat 70. W pamięci pierwszych uczestników FAMY dzielą się na „starożytne”, organizowane do końca lat 70. i „nowożytne”. Okres „nowożytny” trwa zresztą do dzisiaj.
Dwóch najlepszych
Ale wróćmy do początków. Organizatorzy FAMY z Warszawy i Świnoujścia gdzieś tak od lutego, marca (jesień schodziła na wspomnieniach poprzedniej imprezy) przygotowywali pomysły programowe na kolejny festiwal. W 1970 postanowili zorganizować plener i zaprosić na niego studentów ze wszystkich uczelni plastycznych. Wystosowali więc odpowiednie pismo i wysłali je m.in. do rektora poznańskiej PWSSP, prof. Stanisława Teisseyre’a. Tekst ułożony był z całą młodzieńczą bezczelnością: „Organizatorzy Festiwalu Artystycznego Młodzieży Akademickiej proszą Pana Rektora o wytypowanie dwóch najlepszych studentów z uczelni, którzy wezmą udział w ogólnopolskiej reprezentacji…”. Dwóch najlepszych…
Niebawem dziekan wydziału prof. Szmańda wezwał mnie wraz z Izą Gustowską, pokazał nam list i oznajmił, że jesteśmy delegowani na miesięczny plener do Świnoujścia. Co mieliśmy zrobić… Dzisiaj student zacząłby się tłumaczyć, że ma umówioną pracę, że wyjeżdża za granicę – zupełnie zmienił się model życia – ale wtedy… Miesiąc? No to miesiąc? – nie widzieliśmy żadnych przeszkód. Poza tym przyjaźniliśmy się z Izą, a pan dziekan, kochany człowiek, uśmiechnął się do nas, jakby właśnie zafundował nam wakacje. Tak więc 1 lipca stawiliśmy się w Świnoujściu.
Przyjechaliśmy dokładnie o siódmej rano (o tej porze już świeciło upalne słońce) i przepłynęliśmy promem na drugą stronę kanału, gdzie w położonym niedaleko przystani budynku internatu Zespołu Szkół Rybołówstwa Morskiego mieściła się recepcja. Recepcjonistka skierowała Izę do WISUS-a nr 1, a ja miałem być zakwaterowany w budynku recepcji. Nie zdążyłem jeszcze ruszyć się z miejsca, gdy nagle pojawiło się przy mnie kilku długowłosych, niebanalnie zachowujących się chłopaków. Na pytanie recepcjonistki przedstawili się jako zespół Romuald I (był to awangardowy jak na te czasy zespół rockowy). Recepcjonistka policzyła ich szybko: „Jest was pięciu, to z wami będzie jeszcze mieszkał ten plastyk”. Jeden z muzyków spojrzał przez okno na podniszczony, poniemiecki budynek i zawołał: „Tu mamy mieszkać? W tym oflagu?”. Tak właśnie powstała nazwa „Oflag”, która obowiązuje do dzisiaj, a której narodzin stałem się mimowolnym świadkiem.
Recepcjonistka nieco zmiękła, długowłosi chłopcy najwyraźniej jej imponowali: „Dobrze, dostaniecie salę 6-osobową w WISUS-ie nr 2”. „A gdzie jest ten WISUS?”. „Na promenadzie nad morzem”. „O, jak nad morzem, to w porządku. Idziemy!”. Muzycy okazali się bardzo sympatyczni, a warunki pobytu świetne (obecnie WISUS 2 bardzo już podupadł i właściwie nadaje się do rozbiórki, ale to inny problem).
Nigdy nie poznałbym tych ludzi…
Pracowaliśmy razem z kolegami z innych szkół, gdyż wszystkie uczelnie bardzo karnie przysłały swoich przedstawicieli. Przydzielono nam pomieszczenie na ewentualną pracownię i potrzebne materiały. Nie było określonej formuły – każdy mógł malować to, co chciał. Z poznanymi na plenerze kolegami przez wiele lat utrzymywałem przyjacielskie kontakty. Większość z nich podjęła w swoich szkołach pracę artystyczno-naukową. Dzięki temu w późniejszych czasach zawsze wiedziałem do kogo się zwrócić, gdy potrzebny był na przykład recenzent.
Opiekunem pleneru został młody asystent z pracowni rzeźby warszawskiej ASP. Szybko daliśmy się wciągnąć także w inne działania. Kiedyś przyszli do nas muzycy z propozycją: „Słuchajcie, robimy koncert, potrzebne są dekoracje. Może byście nam pomogli?”. W podobny sposób nawiązaliśmy kontakty z członkami kabaretów. Integracja, która była założeniem festiwalu, rodziła się zupełnie spontanicznie. Mam świadomość, że nigdy nie poznałbym tych ludzi, tych środowisk, siedząc w Poznaniu i zajmując się tylko swoim zawodem. Dlatego kocham to miejsce i ten festiwal.
W tym samym czasie startowali – mówię o swoich rówieśnikach – Marek Grechuta, Magda Umer (dziewczyna piękna i eteryczna), Marylka Rodowicz, Ela Jodłowska, Andrzej Śmigielski, kabaret Elita, kabaret Salon Niezależnych, kabaret Sigma z Warszawy, w którym śpiewał Krzysiu Kolberger. Przyjechał teatr STU ze wspaniałym przedstawieniem Spadanie . Rok czy dwa lata później pojawiła się Anawa i Wolna Grupa Bukowina, a także Hania Banaszak, zespoły Sami Swoi, Pod Budą… Grupa Pod Budą funkcjonowała najpierw jako kabaret z dużym zespołem muzycznym, w którym grał i śpiewał Andrzej Sikorowski, ale postacią bardziej dominującą był Bogdan Smoleń.
Kabarety dopiero tworzyły swoje formuły, często próbowały łączyć część muzyczną z tekstową. Zdarzało się, że zespoły muzyków zaczynały występować autonomicznie, jak to miało miejsce w przypadku grupy Pod Budą. Z kolei Boguś Smoleń przyłączył się do kabaretu Tey i pojawił się później na FAMIE z Zenonem Laskowikiem. Z Poznania przyjechała także orkiestra Agnieszki Duczmal, jeszcze nie jako Amadeus, tylko zespół grający pod egidą międzynarodowej organizacji młodych muzyków Jeunesses Musicales.
Kto upije cenzora?
Koncertów było kilka. Na pierwszym, otwierającym, wszyscy uczestnicy musieli przedstawić się na scenie. Formuła dowolna – można było zagrać albo zaśpiewać „wizytówkę”… Potem odbywał się duży koncert jazzowy, a później uroczysty koncert z okazji 22 lipca, na który przychodzili gospodarze miasta: pierwszy sekretarz i przewodniczący rady miejskiej, a także oficerowie z bazy marynarki radzieckiej w charakterystycznych dużych czapkach i eleganckich mundurach. Obowiązkowo śpiewał chór, a my, uczestnicy FAMY, staraliśmy się pod hasłem „młodość” przemycać wątki kabaretowe. Zdarzały się programy satyryczne z podtekstem politycznym, dochodziło do iskrzenia.
Na początku koncerty nie były transmitowane w telewizji, pomimo tego przyjeżdżało z Warszawy dwóch panów, którzy mieli przez cały czas siedzieć na miejscu i każdy wystawiany tekst wcześniej sprawdzić i podpisać. Dyrekcja wzięła się na sposób i wydelegowała ze swojego składu pewnego chłopaka, aby pił z nimi wódkę (zapewnił, że może tak codziennie, przez cały miesiąc). W końcu panowie zakolegowali się, przymykali oko i mówili: „No dobra, niech to już idzie”.
W czasie czwartego, finałowego koncertu ogłaszano wyniki konkursu. Organizatorzy początkowo uznali, że tylko w kategorii kabaretu da się przeprowadzić jakieś logiczne porównanie. Zwycięski kabaret otrzymywał więc główną nagrodę – Trójząb Neptuna. W roku 1969 i 1971 nagrodę tę przyznano Kabaretowi Stodoła. W 1972 roku wygrał Kabaret Pod Budą, a kolejnego roku Salon Niezależnych. Były też drugie nagrody, wyróżnienia… Organizatorzy nie bardzo wiedzieli jednak, jak można zestawić ze sobą pozostałe dyscypliny. Z biegiem lat okazało się, że tych innych zjawisk jest sporo i są bardzo ciekawe – pojawiały się plastyczne działania przestrzenne, działania teatralne, wyłoniła się też formuła kabaretonu, czyli koncertu na dużej scenie, w którym według ustalonego scenariusza występowali artyści z różnych kabaretów. W roku 1974 pierwszą nagrodę otrzymali twórcy awangardowego kabaretonu Wyścig . Uczestnicy, biegnąc ulicami Świnoujścia, odgrywali różne absurdalne scenki, a poszczególne etapy kończyły się na scenie amfiteatru. Jury, w skład którego wchodzili tak zasłużeni artyści, jak Jan Pietrzak, Wojciech Młynarski czy Olga Lipińska, zaczęło odtąd przyznawać nagrody już nie w poszczególnych kategoriach, tylko za całokształt działań.
FAMA intermedialna
Na pierwszym plenerze namalowałem kilka obrazów, ale żywo zaangażowałem się także w inne działania. Po studiach pracowałem przez jakiś czas w teatrze jako scenograf. Funkcjonowałem wtedy w określonej strukturze i miałem do zrobienia swoją, wyznaczoną część. Tymczasem w Świnoujściu czułem się współtwórcą – nie tylko wspólnie aranżowaliśmy wygląd sceny, ale mogłem też ingerować w treść repertuaru. Niebawem razem z Izą zaczęliśmy prześcigać się w najrozmaitszych pomysłach, co jeszcze można by zrobić: wypożyczyć projektory i rzutniki, wyprowadzić działania plastyczne w przestrzeń, wykorzystać morze, plażę. Później, gdy w latach 90. przyjeżdżałem na FAMĘ już z moimi studentami, udało nam się zrealizować wiele widowisk z wykorzystaniem efektów światła odbitego od tafli wody albo obiektów wprowadzonych w przestrzeń plaży, co na terenie uczelni byłoby niewykonalne.
Obecnie na akademiach pojawiają się kierunki o charakterze intermedialnym, jednak w latach 70. w szkole poznańskiej istniał sztywny podział. Kształcono na trzech kierunkach: malarstwo, rzeźba, grafika, i odpowiednio z takich zakresów przygotowywało się dyplom. Oczywiście można było dodatkowo przedstawić różne propozycje, profesorowie byli na tyle elastyczni i przyjaźni, ale musieli się też liczyć z wymogami programowymi. Po pewnym czasie powstał wydział projektowy z kierunkiem architektura wnętrz, później wzornictwo i edukacja artystyczna; brakowało tylko scenografii. Scenografię z kolei prowadzono na akademii krakowskiej, jednak usytuowanie na wydziale malarstwa podporządkowywało ją myśleniu malarskiemu. Nie było mowy o żadnych kostiumach, o ruchowej sytuacji plastycznej, o sytuacji efemerycznej w czasie – takie zjawiska istniały już w sztuce, ale jeszcze nie przebiły się do konserwatywnych struktur akademickich. Tymczasem na FAMIE mogliśmy tego wszystkiego spróbować i zrealizować takie działania w plenerze. Dlatego gdy zostałem asystentem, później adiunktem itd., zawsze starałem się zapewniać moim studentom możliwość wyjazdu.
Uczucie wolności
FAMA nie dysponowała dużymi środkami finansowymi – sprzyjało nam to, że koszty noclegów i wyżywienia nie były wysokie. Wiadomo, stołówka była, jaka była, ale nikt nie wymagał cudów, wszystkim wystarczały bardzo proste dania. W takich warunkach, impreza mogła trwać cztery tygodnie. Na dodatek bezpłatnie wykorzystywaliśmy amfiteatr i wszystkie sale dostępne w Świnoujściu, a wynajęcie akustyków i oświetleniowców nie wiązało się z dużymi kosztami. Dzisiaj profesjonalne festiwale, jak Open’er czy Przystanek Woodstock, wymagają ogromnych nakładów.
Z FAMĄ kojarzy mi się uczucie wolności i otwarcia we wzajemnych relacjach. Na festiwal przyjeżdżały postacie najlepsze w swoim środowisku, ludzie, którym chciało się pracować, którzy byli liderami. To wszystko wyzwalało niesamowitą energię. Z czasem na FAMIE zaczął dominować nurt estradowy, a wątek plastyczny przyjął formę bardziej usługową. Plastyków zapraszano, aby zajęli się scenografią, plakatami, oprawą graficzną wydawnictw czy przygotowaniem druków.
Szybko zorientowałem się, że program imprezy kreowany jest spontanicznie – bez wyraźnych ram i stałych elementów, o których dzisiaj specjaliści od marketingu powiedzieliby, że tworzą markę. I bardzo dobrze, bo FAMA stała się w pewnym sensie imprezą kontrkulturową. Kategorie marketingowo-handlowe były nam obce. Do rangi symbolu urasta fakt, że nigdy nie powstało stałe logo FAMY, na każdą imprezę przygotowywane było nowe, niektóre funkcjonowały przez 2-3 lata, a potem zmieniały się wraz z organizatorami. Część znaków zaprojektowały postacie związane z poznańską PWSSP – Grzesiu Marszałek, Iza Gustowska, pojawiło się także logo mojego autorstwa. Ta zmienność dziwiła osoby zawodowo związane z tzw. kulturą oficjalną. „Jak to, nie macie własnego znaku, marki handlowej?”. „Nie, bo każda FAMA jest inna, każde spotkanie ma być nowym otwarciem”.
Wracając do wątku poznańskiego, w latach 1970-1977 uczestniczyliśmy w każdej imprezie, ciągle poszerzając skład naszej ekipy. Najliczniejsza reprezentacja studentów i absolwentów poznańskiej PWSSP wzięła udział w FAMIE 1977. Podzieliliśmy się wtedy na kilka grup. Jedna z nich przygotowała elementy podwieszane w przestrzeni miejskiej. Były to wielkie, kolorowe trójkąty, prostokąty i trapezy o powtarzających się sekwencjach barw. W tych czasach nie istniała jeszcze reklama uliczna w postaci billboardów czy bannerów. Nasze realizacje, ich oryginalność i konsekwencja rozwiązań plastycznych, ilość barw, były czymś wyjątkowym w ogólnej szarzyźnie miasta. Turyści przyjeżdżający do Świnoujścia od razu wiedzieli, że w mieście odbywa się festiwal. Ponieważ FAMA trwała przez cały lipiec, dekoracje musiały być przygotowane bardzo starannie również od strony technicznej i materiałowej.
Kolejna grupa prowadzona przez prof. Pepłońskiego brała udział w plenerze malarsko– rysunkowym, a inna zajmowała się realizacją scenografii w amfiteatrze. Odbyło się także kilka wystaw indywidualnych. Swoje prace zaprezentowali graficy Wojtek Wołyński i Julek Dziamski oraz artyści spoza Poznania, między innymi Andrzej Mleczko, który parę lat wcześniej debiutował na FAMIE i tam właśnie wykonał pierwsze rysunki, publikowane później w krakowskim tygodniku „Student” i warszawskim „ITD”. Swoje prace wystawił też Jurek Czerniawski z Wrocławia, twórca rewelacyjnych plakatów teatralnych i filmowych. Zaaranżowaliśmy także akcję nadmorską z wielkimi obiektami pneumatycznymi.
Fama 1977 była pierwszą imprezą, na której Trójząb Neptuna został przyznany całej grupie plastyków z PWSSP w Poznaniu – za plastyczną i scenograficzną oprawę festiwalu.
Koniec pewnego etapu
Kulminacyjny rok 1977 rok zakończył pewien etap. W kolejnych latach, aż do roku 1983, FAMY już nie było. Okazało się, że młodzieńcza beztroska nie idzie (mówiąc delikatnie) w parze z aprobatą ówczesnych władz. Wystarczyła jedna piosenka, jakiś tekst kabaretowy i nadgorliwość oddelegowanego funkcjonariusza, a już następował zgrzyt. Gdy zaistniała możliwość wznowienia festiwalu, okazało się, że na niepewne pole sztuki wchodzi już kolejne pokolenie – nowi muzycy, nowe kabarety.
Festiwal w roku 1989 odbył się także w nowej, bardzo optymistycznej atmosferze. Niestety, niebawem nastąpił kolejny kryzys, tym razem spowodowany sytuacją rynkową. Chociaż warunki w Polsce zmieniły się na lepsze – pojawiła się demokracja, otwarto granice – okazało się jednak, że wszystko staje się przeliczalne na pieniądze: hotele i wyżywienie dla uczestników FAMY, wynajęcie sali, która kiedyś nic nie kosztowała, a teraz już kosztuje, usługi akustyczne, oświetleniowe… FAMA z miesięcznej imprezy musiała skurczyć się do dwóch tygodni, później do tygodnia. Przetrwała właściwie dzięki uporowi grupy ofiarnych organizatorów.
Sytuacja finansowa FAMY poprawiła się wyraźnie w 1995 roku. Uzyskaliśmy coś, co wydawało się bardzo ważne – patronat Telewizji Polskiej. Ten alians trwał około 10 lat. FAMA weszła jako element repertuarowy do drugiego programu TVP, który zaczął emitować na żywo relacje z koncertów finałowych. Paradoksalnie nie przyniosło to korzyści samemu festiwalowi. Impreza otrzymała dotacje, ale za cenę tzw. telewizyjności, czyli uprzystępnienia treści dla szerokiej widowni. Można było już sobie pozwolić na organizację wielkich koncertów, lecz pod warunkiem, że wezmą w nich udział znani artyści (skądinąd dobrzy, ale zupełnie nie z tej bajki). Koncertu nie mógł prowadzić wybrany przez nas artysta, musiał pojawić się spiker albo spikerka telewizyjna, rozpoznawalni i lubiani przez publiczność. Programiści telewizyjni próbowali dyktować warunki, zresztą skutecznie, bo to oni dysponowali środkami na organizację imprezy. Ustalono czas trwania FAMY na 14 dni, na tyle starczało pieniędzy od reklamodawców, płacących za emisję reklam przed koncertem albo za umieszczenie swojego logo w tle. Reklamy nie przerywały na szczęście koncertu, lecz kto wie, czy i do tego by nie doszło, gdybyśmy dłużej wytrwali w tym niefortunnym związku.
Skończyły się, niestety, eksperymenty plastyczne na scenie amfiteatru i zaczęto nam w nachalny sposób narzucać scenografię telewizyjną. Polegała ona na tym, że jeżeli impreza odbywa się w mieście nadmorskim, to na scenie koniecznie musi leżeć piasek i muszą stać łódki. Pani dyrektor z telewizji tłumaczyła, że adresatem jej działań jest przysłowiowy portier z Radomska. Gdy włączy telewizor, to musi zaraz zrozumieć, gdzie odbywa się koncert, kto śpiewa, dlaczego i o czym. Nie można więc wpuścić na scenę młodego, nieznanego artysty, który zaśpiewa nietypowy tekst albo użyje dziwnego instrumentu, bo taka konwencja nie jest przeznaczona dla przeciętnego widza.
Pointa jest taka, że w tej chwili ogromna większość działań kulturalno-artystycznych w Polsce opiera się na dotacjach. Organizatorzy FAMY w październiku każdego roku siadają i piszą do ministerstwa wnioski, które trzeba złożyć w listopadzie. Musimy opisywać na wielu stronach: „kto jest kim, po co taki koncert, dlaczego ci artyści, ile osób weźmie udział, ile to będzie kosztować”. Piszemy również do urzędów miejskich i wojewódzkich, które także dysponują środkami finansowymi. Następnie – pod koniec stycznia albo na początku lutego – dowiadujemy się, jak to zostało rozpatrzone (najczęściej negatywnie). Zostają jeszcze odwołania, tylko że mija czas, a planowania imprezy nie można przekładać na ostatnią chwilę. Każdego roku prawie do samego końca sytuacja wisi na włosku…
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.