Nie boję się powiedzieć, że nie wiem…, bo wiem, że się dowiem

Aleksandra Ziembińska-Buczyńska

Siedzę na lotnisku w Monachium, na międzylądowaniu pomiędzy jedną a drugą konferencją. Jest maj. Za chwilę przestanę się kwalifikować do bycia „młodym naukowcem” wg obowiązującej ustawy, więc czas najwyższy na podsumowania.

Tak należy otwierać kolejne zawodowe drzwiFot. W. SurdzielWłaściwie powinnam zacząć w ten sposób: dawno, dawno, temu, za górami i lasami, gdzieś w Danii, potem Walii, Estonii i Belgii narodziła się pasja naukowa. Chęć do zastanawiania się: dlaczego? Co to znaczy? I po co to wszystko robię w tym laboratorium? Moje pierwsze doświadczenia naukowe, o których pisałam w moim pierwszym artykule do FA, wcale nie zdarzyły się tak bardzo dawno temu. Chociaż często patrzę wstecz i wydaje mi się, że minęły wieki, jeśli policzę, ile rzeczy zdarzyło się od tego czasu. Wtedy byłam na początku studiów doktoranckich, teraz jestem u progu habilitacji. Wtedy szukałam swojej drogi, teraz kroczę nią pewnie. Wtedy nie wiedziałam, jak będą wyglądać moje naukowe losy, teraz mam je jasno sprecyzowane i czas otwierać kolejne zawodowe drzwi. Ale w środku nadal jestem tą samą wygadaną doktorantką z nadmiarem energii i chęcią do dzielenia się swoimi doświadczeniami z innymi. Teraz mam ich po prostu trochę więcej.

FA nagrodziło moje artykuły dwukrotnie. To były „pierwsze podrygi” jako popularyzatora nauki. Wtedy też to pojęcie było dość mgliste i niesprecyzowane. Teraz, po 10 latach, mamy już taką definicję. I mamy potrzebę – my, naukowcy – tego, żeby dzielić się swoimi pasjami i doświadczeniami, opowiadając, co robimy w sposób prosty, a społeczeństwo, żeby dowiadywać się więcej o tym, jak działa świat i na co naprawdę idą nasze podatki. Ale nie jest łatwo. Polskie uczelnie mają raczej tendencję do nakładania na swoich pracowników kolejnych obowiązków administracyjnych, niż do otwierania nam drogi do dzielenia się pasją z „nienaukowym zjadaczem chleba”. A popularyzacja nauki jest bardzo potrzebna. Kraje zachodnie dawno już dostrzegły taką konieczność i mocno rozwijają ten aspekt nauki. U nas popularyzuje się niejako „przy okazji”, a to na jakimś wykładzie czy spotkaniu – a to znajoma nauczycielka poprosi. A szkoda…

Szkoda, bo na mojej zawodowej drodze miałam okazję spotkać bardzo wielu niezmiernie ciekawych ludzi, robiących fantastyczne rzeczy, o których trzeba opowiadać. Tego dotyczył projekt kawiarni naukowej „Politechnika na Kanapie”. Pomysł polegał na tym, żeby pokazać światu, że politechnika robi naukę, na którą jest zapotrzebowanie. Dosłownie na kanapę zapraszałam dwóch przedstawicieli tematu ze świata nauki i ich współpracownika z przemysłu. Goście opowiadali o tym, co robią i w jaki sposób ma to przełożenie na praktykę. Na początku było spore zainteresowanie, ale po roku istnienia spotkania umarły śmiercią naturalną. Dlaczego? Bo w natłoku innych obowiązków nie miałam dość czasu na opracowywanie scenariuszy, ustalanie terminów, zapraszanie gości i reklamowanie Kanapy, gdzie się dało. Bo robiłam to „niejako przy okazji”, a można by zrobić z tego całą osobną okazję.

Potem był pierwszy FameLab, konkurs popularyzatorski organizowany przez Centrum Nauki Kopernik i British Council. W 3 minuty trzeba opowiedzieć o swojej pracy zawodowej tak, żeby wszyscy zrozumieli i żeby ich tym zainteresować. Ja – pierwsza gaduła Katedry Biotechnologii Środowiskowej – dotarłam wtedy do półfinału. Niestety, nie udało się przejść dalej. Dlaczego? Bo wydawało mi się, że potrafię powiedzieć prosto, jasno i wzbudzić entuzjazm. Niestety, stres zrobił swoje, a ja obraziłam się na FameLab śmiertelnie, bo przecież tak dobrze mi szło, a jury chciało czegoś więcej. Mój famelabowy foch trwał dwa lata. Dwa lata pracy nad sobą, nad tym, jak się nie denerwować, mówić wolniej, spokojniej, jaśniej… W moim przypadku kazać mówić wolniej i spokojniej, to jak zmuszać boksera do ćwiczenia baletowego plié. Ale bokser to sportowiec, podejmie wyzwanie. Więc i ja podjęłam. Drugi start w Famelabie dał mi III miejsce i nagrodę publiczności – wisienkę na torcie mojej pracy nad prezentacją do finału. Ale „w gratisie” dostałam coś więcej. Ten konkurs pokazał mi, jak dużo jest takich ludzi jak ja, chcących się dzielić pasją i radością, którą daje praca naukowa. Pokazał mi, że o nauce można opowiadać przeróżnie i każdy robi to świetnie, bo robi to po swojemu. I pokazał mi też, że nie sama jedna uważam popularyzację nauki za naszą zawodową konieczność.

Ktoś może powiedzieć: no dobrze, ale przecież nie każdy ma takie naukowe gadane, tak jak nie każdy w ogóle ma gadane. Ale popularyzować naukę można w przeróżny sposób. Można pisać, opowiadać, spotykać się z dziećmi z przedszkola, brać udział w festiwalach nauki, zapraszać szkoły do naszej uczelnianej eksperymentatorni, gdzie w trakcie takiej wizyty całkiem przypadkiem drożdże „wybuchną” wodę utlenioną. I padnie moje ulubione pytanie: dlaczego? No właśnie, tego też nauczyłam się przez te kilka lat pracy zawodowej, że nie zawsze znam odpowiedź na to pytanie, ale mam dość odwagi, żeby powiedzieć: nie wiem, ale się dowiem.

Czy popularyzacji nauki można się nauczyć? Uważam, że wszystkiego można się nauczyć, bo wszystko zależy od chęci. A jeśli się nie chce, to gorzej niż jakby się nie mogło. Bo w końcu każda praca (naukowa) to 1% geniuszu i 99% potu, nieprawdaż

Dr Aleksandra Ziembińska-Buczyńska, Politechnika Śląska, Katedra Biotechnologii Środowiskowej. Podwójna laureatka w konkursie „Skomplikowane i proste”: zdobywczyni I nagrody w 2005 oraz wyróżnienia w 2006r.