Kino i stereotypy

Marek Misiak

Kino fascynowało mnie, odkąd byłem dzieckiem. W liceum wiedziałem już na pewno – chcę badać naukowo kino jako sztukę. Choć moje życie ułożyło się inaczej i wykonuję pracę w żaden sposób z kinem niezwiązaną, fascynacja nim jest we mnie żywa. Nie uważam się za specjalistę, nie mam kierunkowego wykształcenia (jestem polonistą, nie filmoznawcą). Uważam się raczej za znawcę-amatora, starającego się być świadomym swoich ograniczeń.

Zainteresowania kinem spoza listy hitów nie należy mylić ze swego rodzaju filmowym hipsterstwem, jakim jest rozmyślne oglądanie filmów możliwie egzotycznych i pogarda dla czegokolwiek, co choćby stało obok mainstreamu. Po prostu fakt, że aktorzy w filmie mówią w języku innym niż angielski czy francuski, przestaje już tak drażnić, a czyjaś sugestia, że nowy tajwański horror czy komedia z RPA mogą być warte uwagi, nie wydaje się kuriozalna. Tym bardziej boli mnie stereotypowe myślenie o kinie z różnych krajów i należącym do różnych gatunków. A jeszcze bardziej boli to, że takie postawy prezentują często – i to bez żenady – studenci prestiżowych uczelni i kierunków. A zatem ci, którzy powinni być elitą intelektualną i mieć szersze horyzonty.

Problemy gatunkowe

Gatunkiem, o którym współcześni polscy studenci wiedzą najmniej i postrzegają go najbardziej schematycznie, jest western. Ze świecą szukać osoby poniżej czterdziestki, która ma świadomość, że fabuły w tych filmach nie ograniczają się do strzelanin, konnych galopad i pocałunków na tle zachodzącego słońca. Jasne jest dla mnie, że western może być dla współczesnego widza po prostu nieatrakcyjny fabularnie. Jako kino ambitne ukazuje wprawdzie uniwersalne problemy, ale w obcym sztafażu z coraz bardziej odległej przeszłości. Natomiast jako kino rozrywkowe ma dość ograniczone możliwości rozwoju – ustępuje znacznie tempem akcji filmom wielu innych gatunków, możliwości stosowania wyrafinowanych efektów specjalnych również są ograniczone. Skrajnie stereotypowe spojrzenie na western dziwi mnie dlatego, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat powstało co najmniej kilkanaście filmów w tym gatunku z gwiazdorską obsadą, które wymykają się temu schematowi – począwszy od Tańczącego z wilkami (1990) i Bez przebaczenia (1992) aż do 15:10 do Yumy (2007) i Zabójstwa Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2007). To właściwie kino psychologiczne w scenerii Dzikiego Zachodu (niesłychanie zresztą klimatycznej i odtworzonej w najdrobniejszym szczególe). Istnieją nawet westerny bez jednego wystrzału, jak np. Wielki napad w Minnesocie (1972). Cała nadzieja na zmianę spojrzenia współczesnych odbiorców na western w serialach, takich jak np. Deadwood (2004-2006) – wielu widzów-studentów ceni obecnie seriale bardziej niż filmy kinowe.

Zastanawiające, że ofiarą stereotypowego spojrzenia padają głównie gatunki tradycyjnie postrzegane jako „męskie” – choć, co ciekawe, dotyczy to widzów płci obojga. Podobnie jak western, złą prasę ma kino fantastycznonaukowe. O ile jednak wyznaczniki gatunkowe westernu rozpozna nawet osoba zupełnie z kinem nieobeznana, o tyle w odniesieniu do ambitnego kina science fiction przypominają molierowskiego pana Jourdain, który nie zdawał sobie sprawy, że mówi prozą. Fantastyka naukowa tak mocno kojarzy im się z Gwiezdnymi wojnami Star Trekiem (a tym bardziej wyrobionym może jeszcze z serią Obcy ), że gdy dowiadują się, iż ceniony przez nich film gatunkowo zalicza się do science fiction, są zdziwieni, a czasem nawet protestują. Spotkałem się z takimi reakcjami np. w odniesieniu do 451 stopni Fahrenheita (1966), Roku 1984 (1984), a nawet A.I. – sztucznej inteligencji (2001) czy Człowieka przyszłości (1999). Skojarzenia ze strzelaniem z laserowej broni do kosmitów są tak silne, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z istnienia filmów w tym gatunku, które nie polegają na efektach specjalnych, lecz na pomysłowej fabule – i że wiele z tych obrazów pod powłoką science fiction mówi sporo o kondycji współczesnego człowieka. Dotyczy to zwłaszcza filmów reprezentujących podgatunek social fiction, w których przyszłość od teraźniejszości odróżniają nie wynalazki, lecz zmiana sposobu funkcjonowania społeczeństwa. Z nowszych produkcji podgatunek ten reprezentują m.in. dwa filmy amerykańskiego reżysera Andrew Niccola – Gattaca (1997) i Wyścig z czasem (2011).

Horroru dotyka jeden, ale za to bolesny stereotyp – mówi on, że każdy film w tym gatunku musi być okrutny i krwawy. Przekonanie bierze się z pewnego zamieszania genologicznego. Otóż Amerykanie i Europejczycy nieco inaczej rozumieją horror. W terminologii europejskiej jest to film, w którym źródłem strachu są zjawiska niewystępujące w rzeczywistości (np. duchy, zmarli powstający z grobów, wampiryzm). W rozumieniu amerykańskim horrorem jest każdy film wzbudzający silne uczucie przestrachu, bez względu na jego źródło. Serie filmowe, takie jak Halloween , Piła czy Hostel , są więc według terminologii amerykańskiej horrorami, a w europejskiej – thrillerami (dreszczowcami). To właśnie w filmach z tej grupy – na pograniczu dwóch gatunków – wtargnęła na ekrany kin przemoc o sadystycznym odcieniu jako główna atrakcja. Wcześniej takie sceny bywały w filmach akcji czy horrorach tylko jednym z elementów, wcale nie najważniejszym, a obrazy eksponujące tortury i okaleczanie ludzkiego ciała bywały popularne, jednak funkcjonowały jako nurt skrajny. Tymczasem istnieje wiele filmów grozy, których twórcy nie serwują widzom brutalnych scen. Nie muszą. Straszą nastrojem, muzyką, mrocznymi lokacjami, a przede wszystkim scenariuszami, oferującymi widzowi wspólne rozwiązywanie przerażających zagadek. Ze starszych horrorów nurt ten reprezentują np. Omen (1976) czy Dziecko Rosemary (1968), z nowszych – japoński Krąg (1998) lub amerykańskie Lustra (2008).

Sąsiedzi

Na paradoks zakrawa fakt, że krajami, których kinematografie są najbardziej stereotypowo postrzegane przez polskich studentów, są te z Polską graniczące – Niemcy i Czechy. Za naszą zachodnią granicą powstało i wciąż powstaje wiele wartych uwagi, mądrych filmów. Ostatnio wznowiłem naukę niemieckiego i aby osłuchać się z językiem, oglądam głównie niemieckie kino. Gdy przyznałem się do tego na zajęciach, reszta grupy (studenci ambitnych kierunków lub ich absolwenci) spojrzeli na mnie wzrokiem mówiącym „dobrze się czujesz?” i jęknęli: „Jezu, niemieckie filmy… Musisz mieć silną motywację…”. Wyglądało, jakby szczerze mi współczuli. Tymczasem nikt mnie do oglądania tych filmów nie zmusza. Wręcz przeciwnie – dopiero teraz odkrywam bogactwo niemieckiej kinematografii. Tymczasem w oczach wielu niemieckie filmy to albo nazistowskie obrazy propagandowe, albo kino pornograficzne. Dla niektórych barierę stanowi sam język, którym mówią bohaterowie. Jestem w stanie zrozumieć, że większości Polaków język ten kojarzy się raczej z Wehrmachtem niż Goethem, ale kwitowanie prawie każdej wzmianki, że się go uczę lub że oglądam filmy w nim mówione, wciąż tymi samymi żartami o Hitlerze lub Heldze z hardcore’owego pornosa nie świadczy o takich osobach dobrze. W tym języku napisano i zostanie jeszcze napisane wiele wybitnych dzieł literackich i nakręconych wiele wybitnych filmów. Od nikogo nie oczekuję, że zacznie oglądać niemieckie filmy, ale wolałbym, żeby ich nie skreślano tylko dlatego, że pochodzą z Niemiec i są mówione po niemiecku. Miłośnicy kina psychologicznego mogą sięgnąć po Życie na podsłuchu (2006), Listopadowe dziecko (2008) lub Barbarę (2012), komedii – po Pukając do nieba bram (1997) lub Goodbye, Lenin (2001), kina zaangażowanego społecznie – po Edukatorów (2003) lub Falę (2008), thrillerów – po Anatomię (2000) lub Eksperyment (2001), kina historycznego – po Stalingrad (1993), Dziewiąty dzień (2004), Fałszerzy (2007) czy Baader-Meinhof (2008). Naprawdę jest z czego wybierać.

Czeskie i czechosłowackie filmy gubi postrzeganie Czechów jako wiecznych żartownisiów, jowialnych Szwejków z puszką piwa w dłoni, którzy nie mają poważnych problemów i którzy nawet do wojny mają luźne podejście. Przez to wielu polskich widzów nie jest w stanie poważnie odbierać bardziej mrocznego czeskiego kina – a takie filmy też tam powstają. Kukułka w ciemnym lesie (1985), opowiadająca o zniemczaniu dzieci o aryjskiej prezencji, czy poruszający temat kolaboracji Zabić Sekala (1998) – to obrazy, w których komediowy czy choćby ironiczny ton nie jest w żaden sposób obecny. Mroczny klimat cechuje też niektóre filmy znad Wełtawy rozgrywające się współcześnie, np. Z kwiatka na kwiatek (1988) – jeden z pierwszych filmów z naszej części Europy mówiących o osobach zakażonych HIV, czy Kajinka (2010), mimo zabawnego tytułu w poważnym tonie opowiadającego o życiu słynnego w latach 90. autentycznego brutalnego czeskiego przestępcy.

Przejaw ograniczenia

Być może moja niechęć do stereotypowego patrzenia na gatunki filmowe wynika z tego, że jedną z cech kina, które najbardziej mnie zachwycają, jest jego różnorodność – zarówno pod względem tematyki, jak i kultur, w których filmy się produkuje. Filmy wywołują we mnie różnorodne reakcje – od śmiechu, poprzez napięcie, aż do głębokiego namysłu nad różnymi aspektami ludzkiego życia. Dzięki gatunkom mogę wejrzeć w różne sytuacje, których nigdy (mam nadzieję) nie doświadczę na własnej skórze – znaleźć się na polu bitwy czy w zupełnie innej epoce historycznej. Mogę zobaczyć, jak widzą i opisują świat ludzie z innych krajów i kontynentów, jakie opowieści lubią, jak wygląda ich codzienne życie, ich miasta, jak okazują emocje, jak brzmi ich język. Ograniczanie się wyłącznie do kina głównego nurtu, tylko do filmów z USA, Wielkiej Brytanii i Polski (w porywach – Francji i krajów skandynawskich) i tylko do komedii, filmów sensacyjnych, przygodowych i adaptacji komiksów jest drastycznym zawężeniem filmowych horyzontów. Nikt nie ma obowiązku być znawcą kina, ale dziwienie się, że ktoś może lubić także inne filmy, jest jednak przejawem pewnego ograniczenia. 