Kino i stereotypy
Kino fascynowało mnie, odkąd byłem dzieckiem. W liceum wiedziałem już na pewno – chcę badać naukowo kino jako sztukę. Choć moje życie ułożyło się inaczej i wykonuję pracę w żaden sposób z kinem niezwiązaną, fascynacja nim jest we mnie żywa. Nie uważam się za specjalistę, nie mam kierunkowego wykształcenia (jestem polonistą, nie filmoznawcą). Uważam się raczej za znawcę-amatora, starającego się być świadomym swoich ograniczeń.
Zainteresowania kinem spoza listy hitów nie należy mylić ze swego rodzaju filmowym hipsterstwem, jakim jest rozmyślne oglądanie filmów możliwie egzotycznych i pogarda dla czegokolwiek, co choćby stało obok mainstreamu. Po prostu fakt, że aktorzy w filmie mówią w języku innym niż angielski czy francuski, przestaje już tak drażnić, a czyjaś sugestia, że nowy tajwański horror czy komedia z RPA mogą być warte uwagi, nie wydaje się kuriozalna. Tym bardziej boli mnie stereotypowe myślenie o kinie z różnych krajów i należącym do różnych gatunków. A jeszcze bardziej boli to, że takie postawy prezentują często – i to bez żenady – studenci prestiżowych uczelni i kierunków. A zatem ci, którzy powinni być elitą intelektualną i mieć szersze horyzonty.
Problemy gatunkowe
Gatunkiem, o którym współcześni polscy studenci wiedzą najmniej i postrzegają go najbardziej schematycznie, jest western. Ze świecą szukać osoby poniżej czterdziestki, która ma świadomość, że fabuły w tych filmach nie ograniczają się do strzelanin, konnych galopad i pocałunków na tle zachodzącego słońca. Jasne jest dla mnie, że western może być dla współczesnego widza po prostu nieatrakcyjny fabularnie. Jako kino ambitne ukazuje wprawdzie uniwersalne problemy, ale w obcym sztafażu z coraz bardziej odległej przeszłości. Natomiast jako kino rozrywkowe ma dość ograniczone możliwości rozwoju – ustępuje znacznie tempem akcji filmom wielu innych gatunków, możliwości stosowania wyrafinowanych efektów specjalnych również są ograniczone. Skrajnie stereotypowe spojrzenie na western dziwi mnie dlatego, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat powstało co najmniej kilkanaście filmów w tym gatunku z gwiazdorską obsadą, które wymykają się temu schematowi – począwszy od Tańczącego z wilkami (1990) i Bez przebaczenia (1992) aż do 15:10 do Yumy (2007) i Zabójstwa Jesse Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda (2007). To właściwie kino psychologiczne w scenerii Dzikiego Zachodu (niesłychanie zresztą klimatycznej i odtworzonej w najdrobniejszym szczególe). Istnieją nawet westerny bez jednego wystrzału, jak np. Wielki napad w Minnesocie (1972). Cała nadzieja na zmianę spojrzenia współczesnych odbiorców na western w serialach, takich jak np. Deadwood (2004-2006) – wielu widzów-studentów ceni obecnie seriale bardziej niż filmy kinowe.
Zastanawiające, że ofiarą stereotypowego spojrzenia padają głównie gatunki tradycyjnie postrzegane jako „męskie” – choć, co ciekawe, dotyczy to widzów płci obojga. Podobnie jak western, złą prasę ma kino fantastycznonaukowe. O ile jednak wyznaczniki gatunkowe westernu rozpozna nawet osoba zupełnie z kinem nieobeznana, o tyle w odniesieniu do ambitnego kina science fiction przypominają molierowskiego pana Jourdain, który nie zdawał sobie sprawy, że mówi prozą. Fantastyka naukowa tak mocno kojarzy im się z Gwiezdnymi wojnami i Star Trekiem (a tym bardziej wyrobionym może jeszcze z serią Obcy ), że gdy dowiadują się, iż ceniony przez nich film gatunkowo zalicza się do science fiction, są zdziwieni, a czasem nawet protestują. Spotkałem się z takimi reakcjami np. w odniesieniu do 451 stopni Fahrenheita (1966), Roku 1984 (1984), a nawet A.I. – sztucznej inteligencji (2001) czy Człowieka przyszłości (1999). Skojarzenia ze strzelaniem z laserowej broni do kosmitów są tak silne, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z istnienia filmów w tym gatunku, które nie polegają na efektach specjalnych, lecz na pomysłowej fabule – i że wiele z tych obrazów pod powłoką science fiction mówi sporo o kondycji współczesnego człowieka. Dotyczy to zwłaszcza filmów reprezentujących podgatunek social fiction, w których przyszłość od teraźniejszości odróżniają nie wynalazki, lecz zmiana sposobu funkcjonowania społeczeństwa. Z nowszych produkcji podgatunek ten reprezentują m.in. dwa filmy amerykańskiego reżysera Andrew Niccola – Gattaca (1997) i Wyścig z czasem (2011).
Horroru dotyka jeden, ale za to bolesny stereotyp – mówi on, że każdy film w tym gatunku musi być okrutny i krwawy. Przekonanie bierze się z pewnego zamieszania genologicznego. Otóż Amerykanie i Europejczycy nieco inaczej rozumieją horror. W terminologii europejskiej jest to film, w którym źródłem strachu są zjawiska niewystępujące w rzeczywistości (np. duchy, zmarli powstający z grobów, wampiryzm). W rozumieniu amerykańskim horrorem jest każdy film wzbudzający silne uczucie przestrachu, bez względu na jego źródło. Serie filmowe, takie jak Halloween , Piła czy Hostel , są więc według terminologii amerykańskiej horrorami, a w europejskiej – thrillerami (dreszczowcami). To właśnie w filmach z tej grupy – na pograniczu dwóch gatunków – wtargnęła na ekrany kin przemoc o sadystycznym odcieniu jako główna atrakcja. Wcześniej takie sceny bywały w filmach akcji czy horrorach tylko jednym z elementów, wcale nie najważniejszym, a obrazy eksponujące tortury i okaleczanie ludzkiego ciała bywały popularne, jednak funkcjonowały jako nurt skrajny. Tymczasem istnieje wiele filmów grozy, których twórcy nie serwują widzom brutalnych scen. Nie muszą. Straszą nastrojem, muzyką, mrocznymi lokacjami, a przede wszystkim scenariuszami, oferującymi widzowi wspólne rozwiązywanie przerażających zagadek. Ze starszych horrorów nurt ten reprezentują np. Omen (1976) czy Dziecko Rosemary (1968), z nowszych – japoński Krąg (1998) lub amerykańskie Lustra (2008).
Sąsiedzi
Na paradoks zakrawa fakt, że krajami, których kinematografie są najbardziej stereotypowo postrzegane przez polskich studentów, są te z Polską graniczące – Niemcy i Czechy. Za naszą zachodnią granicą powstało i wciąż powstaje wiele wartych uwagi, mądrych filmów. Ostatnio wznowiłem naukę niemieckiego i aby osłuchać się z językiem, oglądam głównie niemieckie kino. Gdy przyznałem się do tego na zajęciach, reszta grupy (studenci ambitnych kierunków lub ich absolwenci) spojrzeli na mnie wzrokiem mówiącym „dobrze się czujesz?” i jęknęli: „Jezu, niemieckie filmy… Musisz mieć silną motywację…”. Wyglądało, jakby szczerze mi współczuli. Tymczasem nikt mnie do oglądania tych filmów nie zmusza. Wręcz przeciwnie – dopiero teraz odkrywam bogactwo niemieckiej kinematografii. Tymczasem w oczach wielu niemieckie filmy to albo nazistowskie obrazy propagandowe, albo kino pornograficzne. Dla niektórych barierę stanowi sam język, którym mówią bohaterowie. Jestem w stanie zrozumieć, że większości Polaków język ten kojarzy się raczej z Wehrmachtem niż Goethem, ale kwitowanie prawie każdej wzmianki, że się go uczę lub że oglądam filmy w nim mówione, wciąż tymi samymi żartami o Hitlerze lub Heldze z hardcore’owego pornosa nie świadczy o takich osobach dobrze. W tym języku napisano i zostanie jeszcze napisane wiele wybitnych dzieł literackich i nakręconych wiele wybitnych filmów. Od nikogo nie oczekuję, że zacznie oglądać niemieckie filmy, ale wolałbym, żeby ich nie skreślano tylko dlatego, że pochodzą z Niemiec i są mówione po niemiecku. Miłośnicy kina psychologicznego mogą sięgnąć po Życie na podsłuchu (2006), Listopadowe dziecko (2008) lub Barbarę (2012), komedii – po Pukając do nieba bram (1997) lub Goodbye, Lenin (2001), kina zaangażowanego społecznie – po Edukatorów (2003) lub Falę (2008), thrillerów – po Anatomię (2000) lub Eksperyment (2001), kina historycznego – po Stalingrad (1993), Dziewiąty dzień (2004), Fałszerzy (2007) czy Baader-Meinhof (2008). Naprawdę jest z czego wybierać.
Czeskie i czechosłowackie filmy gubi postrzeganie Czechów jako wiecznych żartownisiów, jowialnych Szwejków z puszką piwa w dłoni, którzy nie mają poważnych problemów i którzy nawet do wojny mają luźne podejście. Przez to wielu polskich widzów nie jest w stanie poważnie odbierać bardziej mrocznego czeskiego kina – a takie filmy też tam powstają. Kukułka w ciemnym lesie (1985), opowiadająca o zniemczaniu dzieci o aryjskiej prezencji, czy poruszający temat kolaboracji Zabić Sekala (1998) – to obrazy, w których komediowy czy choćby ironiczny ton nie jest w żaden sposób obecny. Mroczny klimat cechuje też niektóre filmy znad Wełtawy rozgrywające się współcześnie, np. Z kwiatka na kwiatek (1988) – jeden z pierwszych filmów z naszej części Europy mówiących o osobach zakażonych HIV, czy Kajinka (2010), mimo zabawnego tytułu w poważnym tonie opowiadającego o życiu słynnego w latach 90. autentycznego brutalnego czeskiego przestępcy.
Przejaw ograniczenia
Być może moja niechęć do stereotypowego patrzenia na gatunki filmowe wynika z tego, że jedną z cech kina, które najbardziej mnie zachwycają, jest jego różnorodność – zarówno pod względem tematyki, jak i kultur, w których filmy się produkuje. Filmy wywołują we mnie różnorodne reakcje – od śmiechu, poprzez napięcie, aż do głębokiego namysłu nad różnymi aspektami ludzkiego życia. Dzięki gatunkom mogę wejrzeć w różne sytuacje, których nigdy (mam nadzieję) nie doświadczę na własnej skórze – znaleźć się na polu bitwy czy w zupełnie innej epoce historycznej. Mogę zobaczyć, jak widzą i opisują świat ludzie z innych krajów i kontynentów, jakie opowieści lubią, jak wygląda ich codzienne życie, ich miasta, jak okazują emocje, jak brzmi ich język. Ograniczanie się wyłącznie do kina głównego nurtu, tylko do filmów z USA, Wielkiej Brytanii i Polski (w porywach – Francji i krajów skandynawskich) i tylko do komedii, filmów sensacyjnych, przygodowych i adaptacji komiksów jest drastycznym zawężeniem filmowych horyzontów. Nikt nie ma obowiązku być znawcą kina, ale dziwienie się, że ktoś może lubić także inne filmy, jest jednak przejawem pewnego ograniczenia.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.