Fabryczny sposób na budowanie dorobku
Od jakiegoś czasu na nowo zaczęły się pojawiać prace nazywane naukowymi, które w gruncie rzeczy są małowartościowe. Nie ogranicza się to tylko do Polski, choć u nas zjawisko przybiera postać karykatury. Pojawiają się na nowo, bo nie jest to proceder, którego bym nie znał z autopsji. Pamiętam, jak na początku lat osiemdziesiątych zgłosił się do mnie pewien profesor, uważany za postać wybitną, z propozycją, abym dopisał się do wykazu autorów jednej z jego „świeżych” prac. Miałem się zgodzić na tzw. autorstwo gościnne (guest authorship), a to dlatego że po pierwsze kierowałem sporą placówką medyczną, przez którą przewijały się tysiące pacjentów, po drugie że byłem dość znany w środowisku i po trzecie że trzeba było zamaskować miałkość tekstu pseudofaktami z praktyki codziennej. Najbardziej irytujące było to trzecie. Uznałem, że jest dla mnie poniżające i od razu odmówiłem. Artykuł miał być fałszywą relacją z badania skuteczności pewnego preparatu, o którym napisano już w samej Polsce dziesiątki prac, nie mówiąc o piśmiennictwie światowym. Doszedłem do wniosku, że ów profesor jest producentem tekstów i że znalazł sobie fabryczny sposób na budowanie dorobku.
Zdarzenie to mnie uczuliło i zacząłem z pewną nieufnością przyglądać się pracom, które miały w nagłówku dużą liczbę autorów. Może nie jest to uczucie piękne ani słuszne, bo takie zespoły bywają też i prawdziwie, ale tak mnie nauczyło życie, tym bardziej że po roku czy dwóch z tego samego zakładu, zapewne z inspiracji tego samego uczonego, nadeszła propozycja, abym napisał pracę na podstawie przeprowadzonych tam badań. Miano mi dostarczyć wszystkie dane, a ja miałbym tylko napisać tekścik, podając akredytację przy owej katedrze. Wszystko było załatwione, łącznie z drukiem w odpowiednim czasopiśmie i za całkiem niemałe wynagrodzenie. Profesor już od wielu lat nie żyje, katedry ani jej zakładów nie ma, ale mimo że pracy nie napisałem, niesmak pozostaje.
Myślę, że plaga „nauki bez wartości”, znana wszystkim, ale na którą wciąż za mało zwraca się uwagi, nie ustępuje. Składa się na to wiele czynników. Jednym z nich jest to, że jako badacze jesteśmy na uczelniach rozliczani nie z treści, ale z tego, gdzie te prace się ukazują i jakiej są objętości, a także z liczby tekstów napisanych i opublikowanych, bez względu na jakość. Krzywdzące jest to, że autor, który odkrył lub wynalazł coś wartościowego, ale o czym można napisać na dwóch stronach lub wydrukować w czasopiśmie nieindeksowanym, traci punkty w karcie oceny działalności naukowej. Natomiast płodni ilościowo i sprawni co do załatwiania miejsca druku są nagradzani. Sytuację pogarsza to, że sprawdzające punktację wpływu (impact factor) programy komputerowe nieprawidłowo zliczają dane bibliograficzne autorów. Wyjątkowo niesprawiedliwymi kryteriami oceny starających się o granty kieruje się NCN. W formularzu tej firmy nie można podać prawdziwego wskaźnika wpływu. W moim przypadku wymagane oprogramowanie podawało siedem cytowań w danym roku, podczas gdy w rzeczywistości było ich ponad osiemdziesiąt. Własnej dokumentacji dorobku przedstawić tam nie można.
Znam osoby, które napisały mnóstwo tekstów bez żadnego znaczenia, ale którym punktacja urasta do gigantycznych rozmiarów i które się z tego powodu jeszcze wynoszą. Myślę, że prędzej czy później ludzie ci będą musieli być rozliczeni. Jeśli nie instytucjonalnie, to we własnym sumieniu. Niech tylko wiedzą, że noszą taki bagaż moralny. I podejrzewam, że to oni są wysuwani na front jako oceniający innych.
Nie wiem, jakie są ich kwalifikacje, bo pozostają anonimowi, ale nie zapomnę sesji naukowej w sali kryształowej Pałacu Staszica w Warszawie w 1967 roku, w czasie której przedstawiano nowy, na owe czasy rewelacyjny słownik frazeologiczny Stanisława Skorupki (1906-1988), liczący łącznie 1694 strony zadrukowane maczkiem. Dla wielu było to druzgocące odkrycie. Dwutomowe, ogromne dzieło, pisane, jak wspominał profesor, przez blisko dziesięć lat, stało się kamieniem milowym w polskiej lingwistyce. Od niego zaczął się faktyczny rozwój frazeologii polskiej jako nauki.
Tymczasem na wspomnianej konferencji po krótkich i ogólnikowych pochwałach oraz paru zdawkowych referatach nastąpiła nagonka na autora. Czepiano się błędów literowych, tego, że książka została wydana w wydawnictwie Wiedza Powszechna, a nie w PWN, że autor korzystał z kartotek Słownika języka polskiego , że zatrudniał studentów, że książka jest dwutomowa, a powinna jedno, że nie podaje przykładów użycia frazeologizmów ani ich kompletnych definicji, że miesza diachronię z synchronią i tak dalej. Żadnych zarzutów merytorycznych, tylko błahe zaczepki, ale za to głośno wykrzyczane. Opadła mi, jeszcze wtedy studentowi, szczęka. Profesora Skorupki, nagle przygarbionego i posmutniałego, zrobiło mi się głęboko żal. Łuski spadły z oczu. To środowisko jest żmijowe – pomyślałem. Dziś okazuje się coś jeszcze. Ówczesnych krytykantów z biegiem lat poznałem, znam ich życiorysy naukowe i doprawdy niewielu ze swoim dorobkiem przetrwało do końca XX wieku.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.