Czarny marsz humanistów

Leszek Szaruga

Skierowano mnie na dokonywane co dwa lata badania okresowe, co oznaczało konieczność przemieszczenia się ku bramie głównej Uniwersytetu Warszawskiego, przy której natrafiłem na zgrupowanie – dość zresztą luźne, by nie powiedzieć, że bałaganiarskie, w każdym razie dalekie od przykładnej karności grup rekonstrukcyjnych odgrywających wymarsz Pierwszej Kadrowej – które to zgrupowanie skupiało kadry naukowe oraz studenckie reprezentujące różne krajowe uczelnie i dzierżące w dłoniach rozliczne transparenty, powiadamiające, iż nauka to nie ilość, ale jakość oraz że akademia to nie firma, co, przyznaję, wzbudziło moje wzruszenie, a dodatkowo pobudziło nadzieję, że może oto mamy do czynienia z zapowiedzią porządnego protestu przeciw sytuacji, w jakiej znalazło się nasze życie naukowe, w szczególności zaś przeciw dającej się przewidzieć, a powstrzymywanej jedynie dzięki desperacji uczonych i ich uczniów, zapaści naszej humanistyki. Echa zapowiadanych protestów docierały już do mnie wcześniej dzięki ulotkom rozwieszanym na moim macierzystym wydziale, usytuowanym dość daleko od centralnego warszawskiego kampusu, lecz w zasadzie nie robiły one wrażenia na adresatach, o czym się przekonałem, zachęcając studentów do lektury wezwań i przekonując się, iż nie bardzo wiedzą oni, o co tu chodzi.

Czas protestu pozornie dobrany jest właściwie – skierowane do polityków postulaty wzywające do wzmożenia nakładów na naukę, humanistykę zaś w szczególności, wydają się w rozkręcającej się powoli kampanii wyborczej do parlamentu całkiem na miejscu: być może politycy okażą skłonność do obietnic. Ale wobec obietnic polityków radziłbym zachowywać daleko idącą ostrożność, zgodnie z zapamiętaną jeszcze ze szkolnej edukacji przestrogą, która winna stać się zasadą: timeo Danaos et dona ferentes. Tym bardziej że często nie wiedzą oni, co czynią, czyniąc nawet czasami, co zresztą rzadkie, w dobrej wierze. Ale też z drugiej strony trzeba jasno powiedzieć, że same pieniądze sytuacji panującej w nauce nie uzdrowią, są jedynie jednym ze środków, który w obecnych okolicznościach może nie tylko okazać się nieskuteczny, lecz także zmarnowany. Bo choć jest prawdą, że wypracowany został program dofinansowania humanistyki, to nie ulega wątpliwości, że wciąż więcej zależy od urzędników, którymi zresztą często są zbiurokratyzowani naukowcy, niż od samych uczonych, zaś sposoby rozstrzygania konkursów i system parametryzacji pozostawiają wiele do życzenia. Przy czym chciałbym od razu podkreślić, że to, co piszę, w żadnej mierze nie ma charakteru osobistego: z zasady nie ubiegam się o żadne granty, nienawidzę pracować „na termin” i pod jakąkolwiek presją, swoje projekty tworzę dla siebie i nie zwykłem się przejmować jakimikolwiek rankingami, zbieractwem punktów czy takimi wynalazkami, jak cytowalność, co skądinąd można uznać za postawę aspołeczną, gdyż jak wiadomo, wszelki dorobek pracownika naukowego nie jest tylko jego osobistą sprawą, lecz wlicza się do urobku jednostki, w której jest zatrudniony, powinienem zatem brać pod uwagę potrzeby mej katedry, instytutu czy wydziału. Jako emeryt mogę sobie jednak pozwolić na tę odrobinę wolności i domagać się od przełożonych oraz koleżanek i kolegów wyrozumiałości dla starca.

Przejmuje mnie natomiast sytuacja i los moich młodszych kolegów zmuszonych do pracowania raczej na rzecz firmy niż dla siebie i własnej satysfakcji. Przejmuje mnie też fakt, iż, co w humanistyce wyjątkowo doskwiera, coraz bardziej wyrazisty kurs przyjmuje się nie na taką wartość, jaką jest tworzenie, zgodnie z dawnym pojmowaniem akademii, wspólnoty bezinteresownie poszukującej prawdy, lecz na doraźną, bezpośrednią użyteczność, co czyni z nauki rzemiosło jedynie, odbierając jej wartość dodatkową i chyba do końca niepochwytną, jaka wpisana jest w pojęcie artes liberales. A tej właśnie wartości bronią, jak sądzę, uczestnicy dzisiejszego czarnego marszu, protestując przeciw traktowaniu uniwersytetu jak fabryki dyplomów, których wartość coraz częściej staje się mniejsza od ceny papieru, na którym są wypisywane, z czego zresztą studenci coraz bardziej zdają sobie sprawę, lecz przyjmują to z dobrodziejstwem inwentarza. Być może więc rację mają ci wszyscy, którzy powiadają, że mamy w tej chwili do czynienia z olbrzymim wzrostem warstwy ludzi z wyższym wykształceniem, wszakże należy podkreślić, że jest to wykształcenie przede wszystkim formalne, zaświadczone co prawda świadectwem ukończenia uczelni wyższej, lecz nieoznaczające uzyskania satysfakcjonującego poziomu wiedzy i umiejętności jej wykorzystywania.

Tak sobie myślałem w oczekiwaniu na wizytę u kolejnego specjalisty, że badaniom okresowym należałoby poddawać kondycję naszej humanistyki, zżeranej przez bakteriofagi biurokracji. Artes liberales wydawać się mogą wielu zwolennikom natychmiastowego spożytkowywania dociekań badawczych bezużyteczne. Tymczasem, ku zaskoczeniu owych wielu, okazać się może, że to dzięki nim głęboki humanistyczny i wykraczający poza doraźność sens zyskuje użyteczna czynność sortowania śmieci.