Wszyscy jesteśmy nagrywani

Przykład ataku dydaktycznej irytacji na seminarium dyplomowym

Julian Daszkowski

Słuchanie cudzego wystąpienia czasem skłania do robienia z niego notatek i dopisywania refleksji. W tym jednak przypadku przedstawione dalej wątki i poglądy są osobistym podsumowaniem własnej, gniewnej tyrady, nagranej ukradkiem przez uczestnika seminarium dyplomowego dość dawno temu i podrzuconej mi ostatnio jako załącznik do e-maila.

Wyszukiwanie danych i literatury z Internetu

Seminarzyści z reguły chcieli pisać prace na tematy, „do których już mieli materiały”. Animowane i pełne objaśnień pokazy wykorzystywania internetowych stron Biblioteki Narodowej do tworzenia listy publikacji wartych ewentualnego przejrzenia, analogiczne pokazy posługiwania się stronami GUS dla znajdowania danych statystycznych i rola stron Rządowego Centrum Legislacji w poszukiwaniu aktów prawa nie tylko centralnego, ale także miejscowego czy resortowego, na stałe umieszczone w uczelnianym ekstranecie, nie wydawały im się warte staranniejszego obejrzenia, a co dopiero zastosowania.

Ze względu na kierunki studiów, bardzo pożyteczna dla opisywanych seminarzystów powinna być umiejętność docierania do możliwie pełnych danych o rozmaitych jednostkach organizacyjnych (przedsiębiorstwa, urzędy, instytucje). Jednak w przedstawianych mi fragmentach opracowań dominowały odwołania do wysokonakładowych materiałów promocyjno-reklamowych i publicystycznych. Mimo zaliczonych egzaminów z prawa gospodarczego studenci w zasadzie nie mieli pojęcia, że nadanie numeru KRS oznacza, iż statut instytucji lub umowa spółki oraz jej sprawozdania z finansowymi włącznie muszą być publicznie dostępne i nie mogą wchodzić w skład tak zwanej tajemnicy handlowej. Z kolei finansowanie ze środków publicznych zobowiązuje do stałego aktualizowania Biuletynu Informacji Publicznej (w skrócie BIP), ustawowo dostępnego na obligatoryjnych internetowych stronach instytucji. Inna rzecz, że wejście do niego jest zwykle oznaczone najmniejszą z możliwych ikonek w miejscu najmniej rzucającym się w oczy.

Każdy z portali, oprócz standardowych właściwości Internetu, ma swoje oddzielne osobliwości. Kiedyś oczekiwałem, że wystarczy wskazać adresy, powiedzieć powyższe zdanie i tylko reagować na ewentualne pytania lub prośby studentów o konsultacje, gdy własne próby ich nie zadowolą. Lecz oni nie pytali i nie prosili, bo nie próbowali, przynosili natomiast powierzchowne wypracowanka ze źródeł w Google i Wikipedii. I znowu przygotowałem i udostępniłem animowane pokazy, które nie wywierały żadnego dostrzeganego przeze mnie wpływu na przedkładane „efekty” studenckich wysiłków pisarsko-redakcyjnych.

Posługiwanie się książką

Szczególnie jednak boli coraz powszechniejsza nieumiejętność posługiwania się nawet poleconą książką. Jeżeli książka jest gruba, a w spisie treści nie występuje poszukiwana nazwa, to „w tej książce o tym nie ma”. Pokazanie palcem w indeksie często wywołuje reakcje „nie wiedziałem/nie zauważyłem, że w książce jest indeks”, z wariantem „nie zauważyłam/em drugiego indeksu”. Dwie książki o różnych ujęciach tego samego tematu na ogół wywoływały dezorientację solidniejszych seminarzystów: „To na której mam polegać?”, a rada, aby zreferować i skontrastować obydwa różne stanowiska i samemu, na własną odpowiedzialność, opowiedzieć się za jednym z nich, była jakby zdumiewająca: „To tak można w pracy dyplomowej?”. Mniej solidni po prostu wybierali fragmenty z jednej książki, z uporem twierdząc, że w drugiej jest to samo, po czym obrażali się na zarzut nierzetelności z powodu lenistwa.

Zwykle deklarowany brak pieniędzy na kupno i zawsze podnoszony brak czasu nie tyle na bibliotekę („bo w naszej wypożyczalni nie ma, jest tylko w czytelni”), co wręcz na czytanie, bywały wstępem do pytania: „Które fragmenty mam skserować?”. Jako złośliwość traktowano radę, aby w ciągu pół godziny samodzielnie przejrzeć te 150 stron i najpierw według własnego uznania wybrać potrzebne fragmenty, a dopiero potem poprosić o wskazanie ewentualnych uzupełnień. Seminarzyści nie reagowali też na informacje o ogólnie dostępnych repozytoriach cyfrowych (Federacja Bibliotek Cyfrowych, Czytelnia Czasopism PAN) ani o profesjonalnych sieciach elektronicznego pozyskiwania publikacji w naukowych lub specjalistycznych bibliotekach.

Gdybym dzisiaj został sprowokowany do podobnego zrzędzenia, to wskutek pierwszego po wojnie wznowienia jego publikacji, na pewno wspomniałbym dodatkowo o podręczniku polskiego konspiratora z czasów II wojny (Aleksander Kamiński, Wielka gra , wydanie 2012). Dzięki rodzinnym i sąsiedzkim koneksjom ze środowiskiem pracowników książki (antykwariuszy, bibliotekarzy, wydawców) jako uczeń liceum w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku przeglądałem jeden z nielicznych zachowanych egzemplarzy pierwszego, wojennego wydania. Dziwiło mnie wtedy, że tyle miejsca w poradniku dla bojowników podziemia poświęcono metodom ogólnego wykorzystywania książek dla samokształcenia, zwłaszcza że były to informacje czerpane chyba z także mi już wtedy znanych, przedwojennych publikacji, na przykład Stefana Rudniańskiego. Mój ojciec skwitował to gorzką uwagą, której dokładnych słów już nie pamiętam, ale jej ciągle tkwiący w moim umyśle sens obejmuje sformułowania, że „z istnienia książki jeszcze nie wynika istnienie jej czytelników” i „z faktu, że ktoś dużo przeczytał wcale nie wynika, że inni cokolwiek czytają”. Mam jednak poczucie, że dla współczesnych studentów emocjonalna otoczka wokół treści tej publikacji jest już nieuchwytna.

Elektroniczne edytory tekstu

Ogląd elektronicznych zapisów sprawia wrażenie, że studenci, poza opcjami kopiuj/wklej, używają jedynie klawiszy spacji i enter – nie ma nawet śladów posłużenia się choćby tabulatorem. A przecież bez trudu i małym wysiłkiem, jeszcze przed przystąpieniem do pisania, można przygotować szablon własnego dokumentu, w którym, dzięki własnoręcznie określonemu stylowi, akapit tekstu zawsze ma właściwy krój czcionki, zawsze zaczyna się od wcięcia, tytuły zaś rozdziałów i podrozdziałów, oprócz wyznaczonego im kroju czcionki, zaczynają się na właściwych miejscach strony oraz automatycznie wchodzą w skład spisu treści ze wskazaniem numerów stron. Do tego daje się wstępnie ustawić automatyczne numerowanie przy tytułach rozdziałów i podrozdziałów oraz tabel, wykresów i dowolnie wielu dalszych kategorii. Już nie ma co wymagać tworzenia zakładek do automatycznych i stale aktualizowanych odsyłaczy między numerami stron czy wskazywania pozycji do późniejszych indeksów automatycznych, ale pozycje literaturowe jednak muszą być właściwie oznaczone, aby później automatycznie układały się w alfabetycznie uporządkowaną bibliografię końcową. Pożądane przy dwustronnym drukowaniu zróżnicowanie marginesów zewnętrznych i wewnętrznych oraz numeracja stron zawsze na zewnątrz stron parzystych i nieparzystych według studentów zdawały się należeć do materiału z wyższych klas Hogwartu.

Najpierw mówiłem studentom, że to wszystko można i trzeba zrobić – nie robili. Następnemu rocznikowi pokazywałem, jak od ręki można to zrobić – uznali to za zbyt skomplikowane do zapamiętania. Kolejny rocznik po pokazie dostał napisaną instrukcję – nie umieli znaleźć właściwych ikonek i poleceń na ekranie. Po roku dodatkowo udostępniałem w ekstranecie specjalnie przygotowany pokaz z animowanymi zrzutami operacji na wstążce poleceń i w skrzynkach edytora – nie mieli czasu na obejrzenie.

Już po opisywanym tu zdarzeniu nowy rocznik kandydatów na seminarzystów został poinformowany, że warunkiem zaliczenia pierwszego semestru jest oddanie płyty z szablonem przygotowanym przy mojej pomocy ściśle według instrukcji. Zajęło to cztery pierwsze zajęcia, a i tak połowa szablonów była robiona cudzymi rękami – zwłaszcza studentki były zdumione, że w szablonie są ukryte informacje o komputerowych kontach wykorzystywanych do jego zrobienia.

Załamałem się jednak zupełnie, gdy z wyjątkiem jednej osoby wszyscy pozostali seminarzyści płci obojga nie używali szablonu do przygotowania dostarczanych mi merytorycznych fragmentów. Dwie osoby zapisały szablon tylko na wręczonych mi płytach, które „już nie pozwalały na żadne dalsze zapisy”, większość natomiast miała pomysł, aby najpierw stworzyć pracę po swojemu, a dopiero potem wkleić ją do szablonu, reszta zaś uważała, że się czepiam, bo wygląd wydruku jest właściwy. Tyle tylko, że pracochłonne ręczne numerowanie i spisywanie musieli kilkakrotnie powtarzać ze względu na przeredagowywanie i „rozjeżdżanie się” wydruków z niejasnych dla nich powodów.

Zakłócenia w porozumiewaniu się

Aby być nowoczesnym, początkowo przyjmowałem bruliony fragmentów w formie elektronicznej. Jednak w większości przypadków seminarzyści, patrząc na otwierany przeze mnie przy nich ich własny plik, wpadali w panikę, bo „nie wiedzieli, skąd się wzięły te dziwne znaczki i dlaczego układ pracy jest inny od zrobionego przez nich”. Naprawdę nie wierzyłem, że ponaddwudziestoletnim studentom nie są znane funkcje i korzyści z pisania i oglądania tekstu z uwidocznieniem znaków formatujących.

Szczególnie bulwersowały seminarzystów moje pytania o to, jak do swoich tekstów wstawiali spację nierozdzielającą (znak ° między wyrazami) i podział wiersza (znak na zakończenie wiersza, ale inny niż ¶). Po zarzekaniu się przez nich, że nie wiedzą, jak to się stało (a nie były to sporadycznie wstawione znaki), robiło się nieprzyjemnie, gdy informowałem ich, że na ogół są to znaki z profesjonalnie zredagowanych stron internetowych, choć oczywiście poprzez wciśnięcie kilku klawiszy jednocześnie można je także nanosić samemu. Tylko dwie osoby (na co najmniej 200-300) w ciągu dziesięciu lat podały wyjaśnienia pozwalające wierzyć w ich własną działalność w tym zakresie. Uzupełnieniem bywały pytania o znaczenie trudniejszych i rzadziej spotykanych terminów z negatywnie nastawiającą odpowiedzią, że „dawno to pisałem/am i teraz nie pamiętam/zapomniałem/am”.

Czasami sam wygląd przedkładanego wydruku pozwalał się domyślić, na czym dokładnie polegała przynajmniej część rozmaitych niedociągnięć formatowania i ukrytego kopiowania. Seminarzyści, nie mając lekceważonej przez siebie wiedzy o właściwościach edytora tekstu, sądzili jednak, że tego rodzaju uwagi mogą traktować jako bezpodstawne i niewarte reakcji marudzenie. W uwagach nie chodziło przy tym o estetykę, lecz o wpływ układu graficznego na strukturę opisu i argumentacji.

Odległe miejsce zamieszkania bywało podstawą do wybłagania możliwości elektronicznego porozumiewania się. Ale karta recenzji w Word wydawała się leżeć poza zasięgiem wiedzy takich seminarzystów. „Nie wiem, co zrobić z dziwnymi znaczkami, które są teraz w moim tekście” (chodziło o znaki komentarza – opcja „pokaż komentarz”). „Nie wiem, jakie poprawki Pan wprowadził” (opcja „pokaż/ukryj zmiany”). „Nie mogę usunąć swoich przekreślonych słów i zabarwić na czarno Pana czerwonych poprawek” (opcja „zatwierdź/odrzuć zmianę”). „Skąd Pan wie, że nie wprowadziłem/am poprawek?” (opcja „porównaj wersje”). I wreszcie kiedyś, z wiary w deklarowaną wzrokową niepełnosprawność jednej z osób, wysłałem jej komentarze i wskazówki w głosowym pliku mp3. „Nie otwierał się jej” (wszystkim innym się otwierał), a ja później zobaczyłem ją odjeżdżającą spod uczelni, jako kierowcę, w sportowym samochodzie.

Zamknięcie wywodów

Tworząc te zapiski, miałem poczucie przywoływania przykładów zjawisk, które są teraz jeszcze częstsze i jeszcze silniejsze. Dotyczą one zbyt wielu środowisk, z których wywodzą się studenci, zbyt wielu szkół, w których się uczą i zbyt wielu wybranych przez nich kierunków. Być może dawniejsze narzędzia i nawyki pracy intelektualnej są już przestarzałe i dlatego się ich nie docenia ani nie przekazuje, a tym samym nie wymaga ich kształtowania na żadnym etapie nauczania, ale jak dotąd nie wykrystalizował się żaden ich nowocześniejszy system – na przykład pewność stałego dostępu do w pełni zarejestrowanego przebiegu wykładu zdaje się zwalniać z koniecznej aktywności dla selekcjonowania i kondensowania poprzez własne notatki jego naprawdę istotnych treści. Narzucane przez polityczno-naukową biurokrację schematy sylabusów, efektów kształcenia, wniosków o granty i sprawozdań raczej przytłaczają niż uskrzydlają zarówno nauczanie, jak i uczenie się. Jednocześnie całe stada szarlatanów obiecują królewskie drogi do wiedzy (szybko, pewnie, łatwo i tanio), a do tego ze złoconym certyfikatem, który dowodzi tylko naiwności jego posiadacza.

Opisywane zjawiska wcale nie świadczą o niskim poziomie intelektualnym studentów, a raczej o katastrofalnym stanie tego, co według bieżącej mody nazywa się kapitałem społecznym. Tak na przykład podejrzewam, że większość młodych jest przekonana o przewadze swoich umiejętności komputerowych nad wszystkim, co może na ich temat umieć humanista urodzony w pierwszej połowie XX wieku. Nie oczekują więc w tym zakresie żadnych wymagań, którym nawet bez nauki nie potrafiliby sprostać, a w razie ich pojawienia się oceniają je jako im niepotrzebne, bo „gdyby były potrzebne, to już by to umieli” (autentyczne!). Studenci nie zdają też sobie sprawy z tego, że wykonywania bardzo wielu rzeczy i czynności wymaga się od nich nie po to, aby je umieli i w przyszłości stosowali, ale po to, aby z własnego doświadczenia, a nie z cudzych słów, rozumieli ograniczenia i zalety dostarczanych im przez kogoś informacji lub efektów działania.

Coraz wyraźniejsza tendencja do wykorzystywania tego, co zrobili inni, jest nieuniknioną konsekwencją społecznego podziału pracy i coraz głębszej specjalizacji. Przecież prościej byłoby, gdyby promotor sam zrobił komputerowy szablon automatycznego formatowania pracy dyplomowej i udostępnił go studentom bez zawracania im głowy jakimiś „zbędnymi” oczekiwaniami. Tylko kto będzie umiał później zrobić inny szablon samodzielnie według następnego projektu?

Absolwent uczelni ma nie tylko odpłatnie korzystać z efektów cudzej pracy, ale także wytwarzać coś, czego bez studiów nie da się zrobić równie szybko i równie dobrze. Oznacza to umiejętność zintegrowanego wykorzystywania różnych procedur i różnych narzędzi do osiągania celów, których jeszcze nie przewidziano, a umiejętność taką zdobywa się przede wszystkim w toku działania. Dydaktycznym celem wykonywania pracy dyplomowej jest zatem kompleksowy trening w wyszukiwaniu źródeł informacji, interpretowaniu wydobytej z nich wiedzy, zastosowaniu jej do konkretnego problemu i wypracowaniu właściwej formy przedstawienia rezultatów. Tym samym praca dyplomowa, bez względu na jej temat, ma być formalnym dowodem przeprowadzenia takiego treningu, a nie jego celem. I tego seminarzyści nie mogą zrozumieć albo zaakceptować.

Dr Julian Daszkowski bada
spoleczne problemy zarządzania.