Widzieć ludzi dookoła

Marek Misiak

Każdy może dokonać obserwacji pewnych zachowań społecznych i wyciągnąć z nich konkretne wnioski. Nie będzie to, rzecz jasna, równoważne z profesjonalnym uprawianiem socjologii, jednak uważna analiza tzw. codziennego doświadczenia pozwala się dowiedzieć czegoś o środowisku społecznym. Dla studenta fascynującym miejscem takich obserwacji mogą być pojazdy komunikacji miejskiej. Choć coraz większa liczba studentów dysponuje prywatnymi samochodami, znakomita większość wciąż na zajęcia, do pracy i wszędzie indziej dojeżdża albo na rowerze, albo transportem zbiorowym. Wystarczy podnieść co jakiś czas wzrok znad notatek lub wynurzyć się ze świata własnych myśli, aby się przekonać, jak nasze zachowania w tramwaju czy autobusie świadczą o nas jako ludziach.

Mistrzowie obstrukcji

Pierwsze niewesołe wnioski nasuwają się już przy wsiadaniu. Wielu pasażerów sprawia wrażenie, jakby bezpośrednio po wkroczeniu do pojazdu przestawali postrzegać otoczenie w świadomy sposób. Wsiadają do tramwaju i, nie dostrzegając żadnego wolnego miejsca siedzącego, stają tuż przy wyjściu. Skutecznie blokują w ten sposób zarówno możliwość wsiadania kolejnym podróżnym na dalszych przystankach, jak i wysiadającym. Częsta jest więc sytuacja, gdy wokół wyjść z wozu jest tłok, a pomiędzy nimi stoją tylko pojedyncze osoby. Przyznam, że logika takiego zachowania jest dla mnie całkowicie niezrozumiała. Być może ludzie ci boją się, że gdy wejdą w głąb pojazdu, nie będą mogli potem wysiąść na wybranym przystanku. A zatem uniemożliwiają to innym. Darwinowska walka o byt na modelowym przykładzie. Gdy jest się osobą młodą i zdrową, takie zachowanie może co najwyżej irytować – w ostateczności zawsze można kogoś przeprosić i przejść. Problem dostrzegłem dopiero będąc zaangażowanym w pomoc osobom niewidomym lub mającym problemy z poruszaniem się. Wejście do tramwaju zapełnionego zaledwie w ok. 2/3 w towarzystwie takiej osoby graniczy często z cudem. Osoba niepełnosprawna nie jest w stanie przepychać się w tłoku do wolnej przestrzeni w głębi wozu. A jedyne, na co stać stojących przy wyjściu pasażerów, to zrobienie co najwyżej kroku w którąś stronę, gdy tymczasem jedynym sensownym wyjściem byłoby przesunięcie się bardziej do środka pojazdu.

Absolutnymi mistrzami obstrukcji są dla mnie jednak współpasażerowie zajmujący miejsca stojące we wnęce na wózki, złoty medal za logikę działania zdobywają zaś bezapelacyjnie ci, którzy blokują dostęp do automatu biletowego. Kto nigdy nie wsiadał z wózkiem dziecięcym do tramwaju czy autobusu, ten może nie wiedzieć, o czym mówię. Matka lub ojciec, przy wsparciu pomocnych osób, wchodzą do pojazdu, a osoby stojące we wnęce na wózki, zamiast ją opuścić, tylko lekko odsuwają się na boki albo wciskają w kąty wnęki. Tymczasem standardowej wielkości wózek dziecięcy i trzymająca go za drążek osoba zajmują na ogół całą tę przestrzeń. Nie bez powodu, bo właśnie dla nich jest ona przeznaczona. Tymczasem wiele osób stojących tam patrzy tylko przerażonym wzrokiem, ale na to, by ustąpić miejsca temu, dla kogo jest ono zarezerwowane, nie wpadną.

Te zachowania to dla mnie coś więcej niż gapiostwo. To określony sposób funkcjonowania w rzeczywistości, rodzaj permanentnego roztargnienia. Rozumiem, że można być zamyślonym, sam często bywam. Natomiast wiele osób sprawia wrażenie po prostu nieświadomych tego, gdzie się znajdują i co się wokół nich dzieje. Oni nie tyle są zamyśleni, po prostu nie zwracają prawie uwagi na to, którędy idą, gdzie stoją, nie widzą ludzi dookoła. Gdy zwróci się im uwagę, są nieprzyjemnie zdziwieni i odpowiedź brzmi zazwyczaj: „Och, przepraszam, nie zwróciłem uwagi”. Tymczasem to nie jest wytłumaczenie. Taki stan wiecznego rozkojarzenia grozi spowodowaniem wypadku (np. chodzenie po ścieżce rowerowej) lub poważnym utrudnianiem innym życia (ustawianie się w złych miejscach w środkach publicznego transportu). Nie chodzi o to, by mieć wciąż napiętą uwagę i nieustannie rozglądać się z lękiem w oczach, lecz o to, by nieco bardziej świadomie poruszać się w przestrzeni miejskiej. Uwaga jest potrzebna nie tylko podczas prowadzenia samochodu czy jazdy rowerem; także – choć w mniejszym stopniu – podczas przemieszczania się piechotą lub komunikacją miejską. Na ulicy, w tramwaju czy w autobusie rzadko kiedy jesteśmy sami. Nie wystarczy iść, trzeba zwracać jakąś minimalną uwagę na to, którędy się idzie i gdzie się staje.

Tramwajowy mikrokosmos

Zapytałem kilka osób o ich obserwacje.

– Dlaczego niektórzy siadają na siedzeniu przy przejściu, zostawiając puste i zablokowane siedzenie przy oknie? – pyta Jacek Typiak, informatyk. – Nie podejmuję się wyjaśniać dlaczego, natomiast problem, jaki to rodzi, jest częścią szerszego zagadnienia. Problem pojawia się wtedy, gdy trzeba się do kogoś zwrócić, choćby wtedy, gdy chce się przejść. W takich sytuacjach dobrze widać, jak wielu Polaków jest wycofanych i nieśmiałych. Samo zwrócenie się do obcej osoby z prośbą o przesunięcie się, ustąpienie miejsca itp. rodzi napięcie wewnętrzne. Może ono wynikać również z obawy, że zagadnięta osoba zachowa się w sposób nieuprzejmy (zdarza się to wcale nie tak rzadko). Dlatego wiele osób woli nic nie robić i stać w niekomfortowym miejscu, przeżuwając irytację, zamiast poprosić drugą osobę, by się przesunęła.

Tramwaj lub autobus są też mikrokosmosem, w którym może dojść do skomplikowanych sytuacji społecznych, nie tylko do prostego blokowania przejścia lub miejsca. Taką wielowymiarową sytuacją była przygoda studentki resocjalizacji, Katarzyny Ziomko.

– Do zwyczajów pasażerów komunikacji miejskiej, które mnie irytują, należy z pewnością rozmawianie przez telefon – deklaruje Kasia. – Jeśli ktoś tylko się umawia np. na spotkanie, po czym kończy połączenie – wiadomo, tak powinno być. Ale jeśli ma darmowe minuty i rozmawia dłużej niż dziesięć minut, to już przeszkadza nie tylko mnie. Po minach współpasażerów widzę, że im też to nie odpowiada. Miałam jednak dość dziwną, a związaną z takim właśnie zachowaniem, przygodę. Było lato, duży upał; ja mimo to ubrana cała na czarno. Rozmawiałam (ale krótko) z moim dziadkiem przez telefon. Pewna kobieta zwróciła mi uwagę. Odpowiedziałam, że przepraszam, ale jestem z daleka i mam przykrą sytuację w rodzinie (ale nie wyjaśniłam, że dziadek jest chory). I nagle pan z drugiej strony wziął mnie w obronę, mówiąc: „Co pani nie da jej porozmawiać, nie widzi pani, że dziewczyna nosi żałobę?. Taki upał a ona cała na czarno, bidulcia”. Utworzyły się dwa obozy: pierwszy – moich obrońców, drugi – przeciwników. Ja już dawno nie rozmawiałam przez telefon, a oni nadal swoje. Głosy słyszałam jeszcze gdy wysiadałam…

Wnioski z tej sytuacji mogą dotyczyć zarówno kwestii związanych z savoir-vivre’em (włączanie się do dyskusji kolejnych pasażerów, niemających zielonego pojęcia o sprawie), jak i spotykanego współcześnie coraz częściej rzekomo dogłębnego rozumienia kogoś na podstawie pobieżnej obserwacji. Czasem aż ciśnie się na usta wyświechtana konstatacja: czy niektórzy ludzie nie mają własnego życia wewnętrznego, że tak bardzo lubią interesować się problemami innych, gdy ci inni w ogóle nie wymagają tego zainteresowania?

Cwaniacy i frajerzy

Osobnym rozdziałem są kontrole biletów. Narzekania na nieuprzejmych kontrolerów to osobna sprawa. Coraz częściej natomiast pasażerowie z biletami są zdumieni tupetem jeżdżących na gapę. Mnie samemu zdarzyło się kilkakrotnie jechać bez biletu. Nigdy nie zostałem przyłapany, ale za każdym razem jechałem cały w stresie. Z kolejnej opowieści Katarzyny Ziomko wynika, że nie wszyscy mają ten problem.

– Okazuje się, że w niektórych miastach można z „kanarami” zrobić, co się nam żywnie podoba – opowiada Kasia. – Widziałam jak chłopak zapytany o to, gdzie ma bilet na przejazd, zamilkł jak zaklęty. Kontroler po kilku próbach nawiązania jakiegokolwiek kontaktu z gapowiczem odpuścił i po prostu poszedł dalej. Druga sytuacja przydarzyła mi się kilka dni temu. Mężczyzna, który siedział obok mnie, nie miał biletu. I nagle pojawiła się kontrola. Powiedział, że nie ma przy sobie dokumentów. Jak wiadomo, kontrolerzy mogą przeszukać osobę lub bagaż dopiero w obecności policji. Poprosili wiec o datę urodzenia, adres i imię ojca. Pan podał wszystko. Po wypisaniu mandatu, kontrolerzy wysiedli, a pan powiedział do mnie, że gdyby miał jeszcze raz powtórzyć wszystko, to już by nie pamiętał.

Takie sytuacje z kolei jasno pokazują, że w naszym kraju człowiek bezczelny, jawnie kpiący sobie z prawa i podstawowych zasad współżycia społecznego, może często wyjść na swoje i nie ponieść żadnych konsekwencji. Nic dziwnego, że spotkać można sporo osób (zwłaszcza młodych mężczyzn), dla których jest to przejawem radzenia sobie w życiu i siły charakteru. Odżywa popularny w latach 50. podział na „cwaniaków” i „frajerów”. Życie społeczne przestaje być skomplikowanym mechanizmem, którego jednym z zadań jest ochrona słabszych; staje się dżunglą, przez którą młody, wyszczekany „cwaniak” przepycha się łokciami.

Nie namawiam do krucjaty przeciw złym zachowaniom. Jeśli tylko korzysta się z komunikacji publicznej, można samemu stać się tym, któremu nie jest wszystko jedno. Codzienna podróż tramwajem lub autobusem do pracy może być sposobem na dobre rozpoczęcie dnia dla siebie i innych. Gdy do pojazdu usiłuje wsiąść osoba z wózkiem dziecięcym, a ktoś niepytany sam podchodzi i oferuje pomoc, atmosfera od razu się poprawia. Matka lub ojciec dziecka mają okazję zobaczyć, że nie są sami, że ludzie mimo zabiegania i własnych zmartwień zwracają na siebie uwagę, nie zapadają się w splendid isolation, kiedy tylko mogą. Ciężarna kobieta, której ktoś sam z siebie zaproponował miejsce siedzące, dobrze rozpoczyna dzień, a osoba ustępująca ma okazję poczuć, że przełamywanie egoizmu i pomaganie innym to nie tylko obiektywne dobro, ale też po prostu przyjemność. Takie uważne bycie w świecie pobudza i poprawia nastrój – człowiek czuje, że faktycznie jest w rzeczywistości, a nie tylko przez nią płynie. 