Sen o uniwersytecie

Ludwik Komorowski

W wiosennych porządkach pomagał mi pies. Po swojemu wyrywał spod ręki gromadzoną w szopie makulaturę. Odbierając mu zdobycz, zoczyłem w gazecie znajomą twarz politycznego humanisty, a pod nią słowa: „Uniwersytet nie nadąża. Co gorsza, nawet nie wie, za czym nie nadąża i dokąd zmierza” (Jan Hartman, Ogród pełen chwastów , Polityka 20/2014, s. 104). Doceniłem znaczenie tej myśli, napisanej przed rokiem; wiele znaczących zdarzeń przyniósł na terenie akademickim rok wolnościowego jubileuszu.

Po krakowskim kongresie nawet najostrożniejsi wyczuli, że wolno mówić głośno, o czym pomrukiwali przy kawie. Więc gdy nakazano nowelizację uczelnianego prawa (po raz trzynasty w dwa lata), zamiast zachwytów rozlegało się w salach posiedzeń buczenie: Znowu!? Odgłosy musiały być niepokojąco donośne, skoro wiosną konferencja rektorów ogłosiła plan kolejnej reformy, a wiceminister usłużnie zapowiedział jej wdrażanie, w poprzek kalendarza politycznego.

Pełne znaczeń dla uniwersyteckiej atmosfery okazały się lektury. Okładka książki Mariusza Urbanka Genialni . Lwowska szkoła matematyczna (Iskry 2014) zniechęcała mnie pretensjonalnym tytułem, lecz na jej kartach znalazłem sugestywny obraz rzeczywistości uniwersyteckiej, nie tylko nad Wisłą. Druga zdobycz spadła mi z nieba przy biesiadnym stole. Profesorski krytyk akademickich obyczajów rzucił ku mnie znacząco: „Przeczytaj. To folwark wszystko wyjaśnia!”. Sprowadziłem nieduże naukowe dzieło Andrzeja Ledera napisane specjalistycznym językiem psychologii społecznej Prześniona rewolucja. Ćwiczenia z logiki historycznej (Krytyka Polityczna 2014). Odkrywcze!

Bazgroły na stoliku

Historia geniuszy lwowskiej matematyki to album literackich fotografii z kolejnych etapów życia uczonych, przez stulecie od narodzin seniora do zgonu ostatniego w 1990. Obrazkowe narzędzie wykorzystano z talentem: postacie bohaterów nie dominują swego otoczenia. Tło wypełniają szczegóły ludzi i zdarzeń – rozumiał autor, że sekret genialnych kryją nie tylko ich umysły, lecz i środowisko, które ich wydało. Wyrastali w ogrodzie uniwersyteckim, odgrodzonym od świata tylko symbolicznym parkanem autonomii, tolerowanej z łaski przez agresywne otoczenie ulicznej polityki.

Uniwersytet polski pierwszych lat niepodległości to nie sielski azyl jak Getynga, której biblioteczną ciszę zakłócały z rzadka nocne śpiewy studentów. W Krakowie studenci „pozbawieni pracy i niepewni jutra, nie mówiąc o przyszłości bardziej odległej, dyskutują na ławce” (o matematyce). We Lwowie habilitowany docent („z prawem do wykładania, ale bez prawa do pensji”) zarabia na życie udawanym urzędniczym mozołem. Wybitny student, nie ukończywszy więcej niż kilka semestrów studiów, zostaje asystentem, doktorat piszą mu koledzy. Miejscem profesorskich debat staje się knajpa, a pokrzepieniem – morze wypijanego koniaku. Po nocnym balu docent zasypia na katedrze.

Rozpoznajemy i znajome szczegóły. Katedry zdobywano przez znajomości w ministerstwie („tak rozbudowanego programu zajęć z matematyki nie miał żaden uniwersytet w Polsce”). Profesor na rządowym stołku załatwiał przyjaciołom „bilety kolejowe pierwszej klasy, bezpłatne i na okaziciela, dzięki czemu mogli zapraszać do Lwowa największych, nie płacąc za ich podróż”. Dziekan radził następcy, by urzędowe listy odkładać bez czytania. „Jeśli naprawdę jest ważny, to po kilku dniach przyjdzie ponaglenie, jeśli nie, nikt nawet nie zauważy braku odpowiedzi”. Nierzadko: „Profesorowie zmieniali swoje katedry w prywatne folwarki, bezwzględnie wykorzystywali pracę zależnych od nich docentów i asystentów”. Wśród studentów „Za kilkaset złotych można było kupić także pracę dyplomową, magisterską a nawet doktorską z dowolnej dziedziny”.

A jednocześnie… Słuchacze nie zakłócają snu wykładowcy, bo umieją go docenić: „w ciągu pół godziny docierało do nas więcej niż to, co dotarłoby po paru godzinach wykładów kogoś innego”. Bazgroły na kawiarnianym stoliku pozostają nietykalne, aż studenci zdołają je ukradkiem przepisać. Młody autor wyjątkowych dociekań zasługuje na przywilej udziału w burzy mózgów profesorów, jedzie nawet na międzynarodowy kongres. Magister zdobywa dyplom mimo dwuletniej absencji w zajęciach; po kolejnym roku będzie doktorem, gdy rozpracuje szczegóły pomysłu rzuconego w nocnych libacjach. Uniwersyteckie kształcenie nie zna tam koszarowej dyscypliny.

Jakim cudem w słabo zagrodzonym i zachwaszczonym ogrodzie uniwersytetów polskich wychować się mogły tak dorodne okazy talentu? Wyjaśnienie, choć nienapisane, jest czytelne: generacja profesorów matematyki, rozpoczynająca pochód gigantów, otrzymała wykształcenie w zaciszu najlepszych uniwersytetów zagranicznych. Trafiali tam ludzie poszukujący, gotowi ponosić koszt swoich ambicji – przetrwać studencką biedę, zdobywać wiedzę bez taryfy ulgowej i łatwych szans na posadę. Wspomnienie uniwersyteckich rygorów stanie się ich naturalnym stylem pracy. Zapamiętali, że aktywny umysł człowieka dojrzałego szuka drogowskazu oraz przewodnika, by dojść, gdzie nikt wcześniej nie dotarł. W tej krainie nie ma miejsca na nakazy ani dozorców. Niektórym los pozwolił rozpoznać po latach tę samą rzeczywistość w uczelniach amerykańskich – choć drobiazgowo uregulowane, otwierają poszukującym niezmierzone przestrzenie umysłowej eksploracji. Tam również odkrycia rodzą się na marginesie codziennego rzemiosła nauczycieli, gdy energia swobodnych uczniów splata się z szerokim spojrzeniem profesora.

Siła imaginarium

Starzejącego się profesora ściga zimą napominanie żony: „Włóż szalik”. Odpowiada niezmiennie: „Żaden student z Getyngi nie nosił szalika”. Ich uniwersytet miał być Getyngą! To ulotne wspomnienie jest widomym przejawem siły imaginarium – to temat książki Ledera.

„Imaginarium społeczne nie jest zestawem idei; jest raczej tym, co umożliwia praktyki społeczne dzięki nadaniu im sensu. (…) to ta część świata, która ma normatywną moc, (…) to najważniejsze figury zbiorowo przeżywanego dramatu, w który wpisywane jest każde doświadczenie”. Tych słów autora nie sposób oddać bardziej przekonywająco. „Imaginarium składa się więc z wyobrażeń połączonych z emocjami i osadzonych w etycznej ramie”. Społeczność akademicka jest bodaj najczystszym przykładem potęgi oddziaływania owego imaginarium w praktykach życia codziennego.

Leder wymaga od czytelnika wytrwałości w odczytywaniu znaczenia słów i pokory w przyjmowaniu wniosków rygorystycznego rozumowania. Słowo uniwersytet w książce nie pada, mowa o radykalnych przemianach okresu, o którym historyk pisze: „w latach 1944-89 nastąpiło obalenie barier społecznych i klasowych, a także bezpowrotne zniszczenie tych barier w kulturze i obyczajowości” (Marcin Król). Dramatyczna zmiana stosunków własnościowych, głęboko przeorywana świadomość, przemocą wdrażany nowy ład oraz późniejsze jego oswajanie noszą znamiona rewolucji, która zdarzyła się nam, przyniesiona przez siły zewnętrzne. Jej owoce zagospodarowaliśmy rękami przodków, a odległe skutki przeżywamy do dziś. Jesteśmy dziećmi tej rewolucji prześnionej, o której wolimy nie pamiętać. W uniwersyteckich murach udajemy, że jej nigdy nie było.

Niemałą zasługą autora jest odczarowanie słowa „rewolucja”. Jej istotą jest nie szafot, lecz przekreślenie imaginarium rządzącego działaniami jednostek. Trwałość rewolucyjnych zmian uzależniona jest od wdrożenia w społecznej wyobraźni nowego zestawu figur i symboli, porządkującego reguły codziennych praktyk. Odmiana, nawet narzucana przemocą, realizuje w pewnej mierze fantazmatyczny scenariusz skrytych wyobrażeń i trwale usprawiedliwia działania niewyobrażalne na gruncie starego porządku. Tak rozumiana cicha rewolucja nie ominęła uniwersytetu.

Budowa szkolnictwa wyższego na powojennych zgliszczach rękoma ostańców z pożogi była fenomenem bez precedensu: uczelnie na ziemiach polskich nie zachowały ciągłości przez okres wojny, a pięć lat od jej zakończenia funkcjonowało ich już dwakroć więcej niż w Polsce przed 1939. Migawki Urbanka pokazują, jak budowano uczelnie na wspomnieniach z okresu przedwojennego dwudziestolecia, wokół ocalałych znanych nazwisk. Jednak architektami nowego uniwersyteckiego imaginarium stali się nie profesorscy luminarze, zagubieni w zawirowaniach polityki, lecz nowa klasa panująca, ludzie rozumiejący, że: „rewolucyjne zmiany prawa wymagają sankcji symbolicznej, potężnego znaku, który swoją powszechną zrozumiałością będzie opromieniał rozwiązania szczegółowe” (Leder).

Gen konkurencji

W najwcześniejszym okresie odradzania się uczelni (1951) dokonano przewrotu, który na lata zdecydował o kierunku ich ewolucji. Na piedestale idei przewodniej środowiska postawiono naukę zamiast wiedzy, a regulację jego zasad i obyczajów uznano za prerogatywę władzy państwowej, nieufnej względem wewnętrznej mocy wspólnoty akademickiej.

Nowa myśl dostarczyła emocjonalnego paliwa i zapewniła materialne oparcie budowniczym; nie rekonstruowali przedwojennego systemu, budowali uczelnie według nowego wzorca. Profesora-uczonego, jako najwyższego nauczyciela, na ołtarzu symbolicznych figur akademickich zastąpił naukowiec – fachowiec od nauki (niekoniecznie nauczający); miejsce mędrca zajął człowiek sukcesu mierzonego szczeblami kariery, kluczem do bram uczelni stała się przepustka zamiast wykształcenia. Celem uczelnianych trudów nie będzie już wiedza, która rodzi niezależność. Działaniami uczonych, nieuczonych i niedouczonych sterują odtąd pożytek i sukces, według osądu i zapłaty władzy. Zmiana okazała się nienaruszalna.

Wiedza była hasłem jednoczącym tradycyjne środowiska akademickie – to jej szukali w Getyndze polscy matematycy, zdobywano ją na tajnych kompletach, dla niej z gruzów wznoszono uczelniane mury, o nią zabiegali w nieogrzewanych salach powojenni wygnańcy. Zdobywanie wiedzy kryje wartość jednoczącą – wiedzę przekazuje nauczyciel, bezpośrednio lub przez jej zapisany ślad. A gdy ją sami zlepiamy z okruchów, podlega weryfikacji w społecznych oddziaływaniach. Kapitał wiedzy jednostek zyskuje wartość jedynie wtedy, gdy trafia do obiegu, służy jako zaczyn społecznych aktywności, przynosząc materialne lub niematerialne owoce. Wiem, nie oznacza „potrafię”, ale otwiera drogę do zbiorowych działań spajających wiedzę i energię jednostek. Ta jednocząca siła wiedzy decyduje o roli uniwersytetu w nowożytnej historii narodów.

Nauka natomiast we współczesnym języku akademickim to nie proces uczenia się lub kogoś, to aktywność naukowego poznania, badań, dociekań i odkryć. Inaczej niż wiedza, nauka jest intymna – każdy ma własną. Nauka jest osobistą wycieczką na bezdroża w poszukiwaniu mitycznych skarbów. Kto pierwszy dotrze do celu? Czyje trofea cenniejsze? Nauka aktywuje gen konkurencji, izoluje od zbiorowości bądź na niej pasożytuje. Nie bez powodu samodzielne uprawianie nauki (pracy badawczej), to w tradycyjnych uniwersytetach wysoki przywilej wybrańców.

Urbanek pokazuje wzorzec twórczego splotu ścieżek wiedzy ze szlakami nauki na przykładzie programu wszechczasów w Los Alamos, w skupisku ludzi dobranych nie według ich pozycji, lecz wiedzy: „w swoich dziedzinach wiedzieli absolutnie wszystko”. Zogniskowana praca badawcza wielu umysłów przyniosła zamierzony cel (broń atomową), po którym rozjechali się, by w kampusach uniwersyteckich nową wiedzą i doświadczeniem obdzielać kolejne pokolenia, zdobywać uznanie uniwersyteckiego środowiska i noblowskie laury. Sukces nauki zbudowano na pustyni, twardym fundamentem była wiedza zdobywana w uniwersytetach, którą nowe badania umacniały i poszerzały.

W kleszczach nadzoru

Twórcy powojennej rzeczywistości akademickiej nie chcieli pamiętać, że i dla nauki, i dla wiedzy najcenniejszym kapitałem jest ich spotkanie w utkanej z autorytetów uniwersyteckiej swobodzie – doświadczenia Getyngi były im obce. Ludziom i uczelniom narzucili aksjomat urzędowej równości oraz podległości; nieodwracalne skutki kaprysu możemy dziś oceniać. Odtąd nauczyciel – teraz pracownik naukowo-dydaktyczny – z konieczności udaje uczonego, doktor to już nie ten, kto naucza (qui docet, wg Twardowskiego), lecz rzemieślnik badacz. Student wypełnia rygor obecności – nie kompetencji, doktorant nakaz badań – niekoniecznie wiedzy. Wypączkowane wydziały będą zawodowymi szkołami, potem uniwersytetami na niby, pozauczelniane placówki zrównane rangą z nauczającymi wydziałami; uniwersytetom pozostaną wspomnienia i togi. Pozorowaną normalność zapewni komisja najświatlejszych z nadania, a rząd dusz w królestwie nauki będzie celem aspiracji najaktywniejszych pośród uczonych.

Uczelnie dostarczały niezbędnych kadr zawodowych, zakwitały oazy badań, otwierano perspektywy młodym i stanowiska osobistościom, lecz uniwersytet tkwił w kleszczach biurokratycznego nadzoru niczym byle szkoła. Wolna wspólnota uczonych nie mieściła się w formacie narzuconego imaginarium, najcenniejszą umiejętnością akademicką okazało się przechytrzanie systemu. Zamknięci w dziedziczonych zwyczajach, nie zdołaliśmy wyrwać uniwersytetu z ograniczeń nawet w okresie wiosny, gdy orłu zwracano koronę, a gospodarce swobodę.

Szkoły wyższej nie zmienią w uniwersytet drobiazgowe przepisy ani skrupulatni nadzorcy; niezbędna jest wyobraźnia, czym uniwersytet być powinien. W przeszłości szeroko znana była mowa filozofa, uniwersyteckiego kolegi matematyków, Kazimierza Twardowskiego. I nam dziś potrzeba wiedzy, energii i odwagi, by sformułować własną odpowiedź.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Zakład Chemii Fizycznej i Kwantowej, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej