Dość tego
W „Polityce” przeczytałem znakomity artykuł profesora Marcina Króla zatytułowany Precz z edukacyjną równością! W końcowej partii tego tekstu pisze Król: „Masowe i egalitarne społeczeństwa demokratyczne same się zniszczą, zgodnie z przepowiedniami Alexisa de Tocqueville’a i Johna Stuarta Milla, jeżeli pozwolą na całkowitą dominację przeciętności. Wszystko idzie w tym kierunku. W znacznej mierze jest to nieuniknione. I nie ma nad czym rozpaczać, bo demokracja musi mieć takie konsekwencje, a kultura masowa – tym bardziej. Natomiast o jakości demokracji świadczy to, czy umie pozwolić istnieć lub stwarzać enklawy nieprzeciętności. (…) Jeżeli nie, to demokracja w końcu samą siebie tak zlekceważy, że już nie będzie warto jej losem się przejmować”.
Póki co jednak przejmować się (chyba) warto, ale też najwyższy już czas, by podjąć jakieś działania pozwalające zmniejszyć ryzyko zapaści. Kwestią zasadniczą jest tu jednak wskazanie tych, którzy takie przedsięwzięcia mogliby podjąć nie tylko w sferze czysto ideowej, lecz także materialnej – enklawy, o których pisze Król, muszą kosztować. Stworzenie kilku tego rodzaju ośrodków, zdolnych zatrudniać za dobre pieniądze najwybitniejszych uczonych i poddawać ostrej selekcji kandydatów na studia, jest teoretycznie do pomyślenia. Pisze Król: „Pani Minister (poprzednia) chciała w Polsce stworzyć trzy takie instytucje, ale kiedy zdała sobie sprawę, że będzie problem selekcji i daleko idącej nierówności płac, to się przeraziła i wycofała”. No cóż, z takich projektów, jeśli już w ogóle wpadną do głowy, wycofa się, i to w pośpiechu, każdy polityk, gdyż oznacza to nie tylko spadek popularności, ale w dodatku uderza w całe jego polityczne środowisko. A mężów stanu nie mamy i w najbliższej przyszłości na ich pojawienie się nie zanosi.
Nie ulega wątpliwości, że unijna „reforma” szkolnictwa wyższego, przeprowadzona z żelazną dyscypliną przez armię urzędników, sprawiła, że mamy do czynienia z postępującą dewastacją europejskich uniwersytetów. Cały ten system boloński z dwuetapowym procesem nauczania jest, że użyję słów starego, poczciwego Marksa, napisanych przy okazji oceny pruskiej instrukcji o cenzurze, uperfumowaną pokraką. Sposoby oceny uczonych w swej przaśności (punkty, cytowania itp.) już nawet nie śmieszą. Przyjmowanie na uczelnie na podstawie matur to wyjątkowy idiotyzm, zważywszy, że same matury dziś już przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Tak zwane uproszczenie kariery naukowej poprzez likwidację – szczególnie w humanistyce – kolokwium habilitacyjnego i związanego z nim rytuału (a że rytuały mają znaczenie, zostało potwierdzone przez wszystkie znane kultury), to kolejny przykład równania w dół. Coraz szerzej stosowane jako naczelne kryterium (bezpośredniej) użyteczności, oznacza w perspektywie kilku ledwie dziesięcioleci praktyczną likwidację humanistyki z filozofią w pierwszym rzędzie (to nie przypadek, że podejmuje się próby likwidacji filozofii na naszych uniwersytetach; zjawisko zresztą nie nowe, znała je choćby carska Rosja, ale i w peerelii mieliśmy z tym do czynienia w okolicach roku 1968).
Nauka (podobnie jak sztuka) to sfera działań elit intelektualnych; zdolności nie podlegają urawniłowce i nic się na to nie poradzi – jednym dano talent, innym nie, nic w tym niezwykłego, choć rzeczywiście sprawiedliwe to nie jest. Z uporem powtarzam moim studentom (studentkom też), że należą do elity intelektualnej świata: spośród około siedmiu miliardów ludzi na tej planecie tylko znikomy procent ma możliwość skończenia studiów magisterskich. Nie ma w tym nic upokarzającego, potrzebni są wszak fachowcy obdarzeni innymi umiejętnościami, dopiero wtedy możliwa jest jakaś (zawsze chwiejna) harmonia życia społecznego. Ale jeśli już ktoś do tej elity się dostał, winien pamiętać: noblesse oblige. W obecnym systemie jednak ta zasada zdaje się już nie obowiązywać. Studia są dla olbrzymiej większości jedynie pozyskiwaniem kwitu pozwalającego legitymować się „posiadaniem wykształcenia wyższego”. Kwity są, gorzej z tym wykształceniem.
Nie jesteśmy i zapewne nie będziemy w przewidywalnej perspektywie krajem zamożnym, ale przecież to nie znaczy, że nie możemy zadbać o owo wykształcenie, o tworzenie elit. Więcej: nie zachowując w tej sferze koniecznej dbałości, przyczyniamy się do własnej degradacji jako społeczeństwo. Owszem, elitarne ośrodki kosztują, ale (po pierwsze) w skali państwa nie są to koszty duże oraz (po drugie) to nie są wydatki, lecz inwestycje w przyszłość. Nie ulega też wątpliwości, że sytuacja jest w tej dziedzinie poważna, by nie powiedzieć – kryzysowa. To się po prostu czuje, choć zapewne można by to odczucie poprzeć bardzo licznymi dowodami. A poza tym, mówiąc otwarcie, szlag mnie po prostu trafia, gdy w masie studenckich przeciętniaków (określenie łagodne) dostrzegam nieliczne, zagubione samotne istoty, które próbują traktować swe studia poważnie. Właśnie dla nich, by mogli się odnaleźć, konieczne jest stworzenie ośrodków akademickich godnych tej nazwy.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.