Bez odzewu

Piotr Kieraciński

Pomimo poważnych zarzutów ciążących na prof. Adamie J. z Politechniki Wrocławskiej, opisanych przez Piotra Pytlakowskiego w „Polityce” (nr 21(3010), 20-26.05.2015, str. 32-34), uczony ten wciąż funkcjonuje na prestiżowych stanowiskach w środowisku akademickim. Na rodzimej uczelni figuruje w gronie członków Rady Użytkowników Wrocławskiej Akademickiej Sieci Komputerowej, która działa przy Wrocławskim Centrum Superkomputerowo-Sieciowym, a to – przy Politechnice Wrocławskiej. Wg informacji zamieszczonych na stronie WCSS, Rada WASK „sprawuje rolę opiniodawczą w stosunku do Centrum”. Aktualna Rada działa w kadencji od 2012 do 2016. Zatem mimo poważnych zarzutów, dotyczących nieprawidłowości finansowych oraz związanych z relacjami z młodszymi kolegami, jak utrudnianie kariery naukowej, prof. Adam J. wciąż cieszy się szacunkiem i zaufaniem wrocławskiego środowiska akademickiego. Człowiek oskarżony o wyłudzanie pieniędzy z grantów (przypomnijmy, że dotychczas Politechnika Wrocławska musiała zwrócić Narodowemu Centrum Nauki 800 tys. zł za niezrealizowane przez Adama J. badania) ma wpływ na instytucję, która dysponuje dużymi kwotami z publicznych środków. Prof. Adam J. wciąż jest członkiem Rady Wydziału Elektroniki PWr (patrz: strona www). Mówiąc krótko, pozostał na wielu prestiżowych stanowiskach, na które powołano go w 2012 (już po wykryciu afery na uczelni, ale przed aresztowaniem przez policję) na kadencję 2012-16. Naukowcy nie uznali postawionych mu zarzutów za poważne, a sądząc po zwrocie przez PWr znaczących środków do NCN, nie tylko postawionych, ale i udowodnionych.

Prof. Adam J. figuruje też w spisie członków korespondentów Wydziału IV Polskiej Akademii Nauk. Przypomnijmy, że członkostwo Akademii daje nie tylko prestiż, ale także godziwy dodatek do emerytury. Zatem działalność wrocławskiego informatyka wciąż oceniana jest przez środowisko Polskiej Akademii Nauk tak wysoko, że uważa się, iż należą mu się owe publiczne pieniądze. Adam J. jest członkiem Komitetu Informatyki PAN (przestał jedynie być zastępcą przewodniczącego). Członkostwo w komitetach PAN traktowane jest przez naukowców jako prestiżowe wyróżnienie i wyraz zaufania środowiska. Zatem wybitni naukowcy informatycy nadal mają do swojego wrocławskiego kolegi zaufanie i darzą go szacunkiem, mimo jego działalności na szkodę nauki i społeczeństwa.

Ofiarami Adama J. padli młodzi naukowcy. Można zatem domniemywać, że działania na szkodę młodych badaczy – w tym nieuczciwe i brutalne utrudnianie kariery, co obficie udokumentował P. Pytlakowski, ale przede wszystkim prof. Paweł Idziak z UJ w superrecenzji dla Centralnej Komisji (polecam lekturę tego dokumentu!) – nie są traktowane przez środowisko polskich informatyków jako coś nagannego.

W artykule red. Pytlakowskiego przedstawiono także innego, tym razem krakowskiego, prominentnego badacza, byłego rektora AGH, który korzystając z własnych kontaktów w środowisku naukowym pomagał – przez jakiś czas skutecznie! – Adamowi J. w niszczeniu kariery jednego z młodych badaczy z zespołu Adama J. Profesor ów chwalił się ogromną liczbą (łącznie ponad 600) wykonanych przez siebie recenzji oraz kierowanych komisji habilitacyjnych. 

Artykuł w „Polityce”, który ujawnił rolę tego uczonego w utrudnianiu habilitacji młodego badacza z Wrocławia oraz jego „niezwykłą” rolę w działaniach Centralnej Komisji, nie wzbudził żadnego odzewu w krakowskich mediach. Wreszcie mamy realny dowód na to, że prasa nie interesuje się nauką!

Zdaniem Piotra Pytlakowskiego wkrótce także inne środowiska naukowe – autor oprócz Wrocławia wymienia Kraków i Warszawę, ale wspomina też o „kilku innych miastach” – odczują skutki współpracy z prof. Adamem J., który był mistrzem w pozyskiwaniu grantów dla siebie i dla innych.

Praktyki stosowane w CK także dają wiele do myślenia. „Spółdzielnia” dysponująca stopniami i tytułami w zakresie nauk technicznych nie jest jedyną. Mówi się już głośno o podobnych sytuacjach w kilku innych obszarach. Ministerstwo, ale także władze CK, powinny szybko wyciągnąć z tego wnioski, dokładnie zbadać sprawę i zlikwidować skutecznie niecne praktyki „prominentnych” uczonych, którzy nie wedle wiedzy i dorobku, ale zasług „towarzyskich” i „biznesowych” (tak w świetle artykułu red. Pytlakowskiego można nazwać przynajmniej część działalności badawczej w Polsce – a ministerstwo wciąż narzeka, że naukowcy nie są praktyczni!), rozdzielają awanse naukowe. W przeciwnym razie głosy, że należy zlikwidować CK, wciąż będą znajdowały wielu zwolenników.

Z artykułu red. Pytlakowskiego dowiadujemy się, że kara za niecne praktyki w działalności „badawczej” – chodzi tylko o wyłudzanie grantów, bo cała reszta chyba na razie nie zostanie w żaden sposób ukarana – dotknie nie tylko organizatora i kilku jego wspólników, lecz także młodych uczonych, którzy odważyli się powiedzieć o niej prawdę władzom PWr (które nie zareagowały na tę informację przez kilka miesięcy, aż do czasu wejścia na uczelnię policji), ale też współpracować z policją. Podobno mają dostać jedynie symboliczne kary, jednak nawet to skutecznie zniechęci innych oburzonych do ujawniania oszustw naukowych i współpracy z organami ścigania. Moim zdaniem ci młodzi badacze, którzy odważyli się ujawnić oszustwa profesury, powinni zostać potraktowani przez środowisko naukowe i ministerstwo nauki jak bohaterowie. W imię elementarnej uczciwości zaryzykowali bowiem utratę intratnych stanowisk w grantach, pozycję na uczelni (jak pokazałem, ich prześladowca wciąż cieszy się tam poważaniem), możliwość kontynuowania pracy naukowej, a może także pozycję towarzyską.

W recenzji prof. Idziaka znajdujemy jeszcze jedną ważną informację. Otóż wpływowi polscy naukowcy mogli skutecznie oddziaływać na działalność publikacyjną polskiego młodego, zdolnego badacza w międzynarodowych „prestiżowych” czasopismach. Wystarczył e-mail do zaprzyjaźnionego redaktora, by dobry artykuł nie został dopuszczony do druku. W tym kontekście należy się zastanowić, zanim znów zacznie się wychwalać „międzynarodowe, prestiżowe czasopisma z listy takiej czy owakiej”. Część z nich jest przesiąknięta brudnymi praktykami. Pewien polski naukowiec z obszaru medycyny wiele lat pracował w Stanach Zjednoczonych. Gdy dyskutowałem z nim na temat czystości praktyk w amerykańskiej nauce, szczerze się oburzał, twierdząc, że liczą się przede wszystkim „connections”. Jakoś nie mogłem mu uwierzyć. Obaj prominentni polscy badacze, ten z Wrocławia i ten z Krakowa, przekonali mnie, że tkwi w tym ziarno prawdy. 