Tłumaczenie

Leszek Szaruga

Jeśli nawet sztuka przekładowa do niedawna jeszcze obrastała w refleksję, były to na ogół teksty pisywane przy okazji, na poły amatorskie, słabo usystematyzowane. Od niedawna kwestie te ogarnięte zostały przez naukę, powstają liczne dysertacje tym zagadnieniom poświęcone, zaś translatologia wyodrębnia się w poważną dziedzinę badawczą, co zdaje się być o tyle istotne, że trudno odmówić słuszności uwadze Richarda Rorty’ego, iż wiek XXI albo będzie stuleciem tłumaczy, albo go nie będzie. Dość wspomnieć, że największą grupą zawodową w instytucjach Unii Europejskiej są właśnie tłumacze, zaś ich rola w literaturze pięknej, w szczególności w poezji, wzrosła tak dalece, że na okładkach tomów wierszy obok nazwiska autora i tytułu zbioru umieszcza się też nazwisko tłumacza. Tym bardziej irytuje nagminna praktyka polskich mediów, w których, gdy omawia się pozycje przełożone na język polski, pomija się autora spolszczenia.

Polski termin „tłumaczenie” wydaje się wyjątkowo szczęśliwy: oznacza nie tylko przekład, ale też wyjaśnianie i interpretację. W zasadzie można przyjąć, że tłumaczeniem, w szerokim rozumieniu tego pojęcia, jest każda lektura. Komu zdarzyło się po raz drugi przeczytać jakiś utwór, ten wie doskonale, że czyta już coś innego, czyta inaczej. Podobnie jest z przekładami dzieł literackich. Rozmawiając kiedyś z brytyjskim polonistą, zwróciłem uwagę na fakt, że mamy w Polsce co najmniej kilkanaście translatorskich wersji Hamleta , na co mój rozmówca nie bez pewnego zasmucenia odparł, że oni mają tylko jedną wersję. Ale to nieprawda, w przestrzeni anglojęzycznej jest co najmniej tyle wersji dramatu Szekspira, ile było jego inscenizacji; w końcu i reżysera uznać należy za swego rodzaju tłumacza. Przy czym, rzecz jasna, spory o trafność przekładu bywają równie zacięte i gwałtowne, jak dyskusje dotyczące scenicznych interpretacji.

W czasie jednej z konferencji poświęconych tej problematyce wybitny tłumacz z niemieckiego, Feliks Przybylak, skomentował moje wystąpienie zaleceniem, bym pamiętał, że „na początku było Słowo”. Odparowałem to krótko: „A czy jesteś pewien, że to zdanie jest poprawnie przetłumaczone?”. Jak wiadomo, dyskusje poświęcone tłumaczeniom Pisma Świętego zdają się nie mieć końca, wciąż pojawiają się nowe przekłady, jak choćby głośne tłumaczenie Genezis pióra Artura Sandauera, w którym nie „chaos” panował na początku, lecz „męt i zamęt”, co uczeni w piśmie, choć daleko nie wszyscy, uznali nie tylko za rozwiązanie nowatorskie, lecz nadto najbliższe chwytom retorycznym oryginału.

Nie należy przy tym zapominać, że tłumaczenie jest jednym z fundamentalnych dzieł literatury polskiej – jest nim Psałterz Dawidów Jana Kochanowskiego, stanowiący bez wątpienia pomnik naszego narodowego piśmiennictwa, którego wpływu na rozwój naszej poezji przecenić nie sposób. Tak samo rzecz się ma z innymi tłumaczeniami – dość wspomnieć o tym, jak wiele zawdzięcza literatura polska spolszczeniom dzieł antyku czy, by nawiązać do żywej współczesności, przekładom prozy latynoamerykańskiej bądź wierszy poetyckiej „szkoły nowojorskiej”. I choć nie ulega wątpliwości, że nic nie zastąpi czytania, zwłaszcza poezji, w oryginale – niektórzy badacze twierdzą, że poezja jest z zasady „nieprzetłumaczalna” – to przecież nie ma takiej możliwości, byśmy mogli oddawać się lekturze we wszystkich istniejących językach. Stąd zresztą wielopoziomowa odpowiedzialność, jaką obciążona jest praca tłumacza. Zarazem też jest to odpowiedzialność za literaturę rodzimą, w której przestrzeń wprowadza się dzieła obce.

Tłumaczenie to zawsze spotkanie z Innym, z jego wyobrażeniem o świecie, specyfiką jego kultury, jego wyobraźnią. Przy czym natrafia się tu na wiele barier w zasadzie nieprzekraczalnych, takich choćby jak bariera rodzajnikowa; wystarczy tylko zwrócić uwagę na fakt, że wiele symboli kultury w niemczyźnie ma odmienne rodzaje niż w polszczyźnie: czas jest żeński, śmierć męska, świat znów żeński i żeńskie słońce etc. Czasami nie ma rozwiązań w języku tłumacza, który zmuszony jest ratować się przypisami bądź objaśnieniami wpisanymi w komentarz, lecz każdy, kto się takimi pracami trudnił, wie, że jest to absolutna ostateczność. Czasem rozwiązaniem jest „sztuczka”, co mi się zdarzyło, gdy tłumaczyłem z niemieckiego wiersz będący dialogiem dwóch postaci. Ponieważ utwór napisany został w czasie przeszłym, nie byłem w stanie odgadnąć, jakiej płci przypisać poszczególne kwestie i, poszukując najprostszego rozwiązania, zadzwoniłem do autorki, by się od niej dowiedzieć, że celowo rzecz napisała tak, by nie można było określić, czy dany tekst należy do kobiety, czy do mężczyzny. Okazało się, że wpadłem w pułapkę dżendera, który nas ostatnio tak straszy. Ale wyjście znalazłem: przerzuciłem wypowiadane słowa w czas teraźniejszy, lecz zarazem coś umknęło. Miał zatem rację zmarły niedawno Stanisław Barańczak, gdy swą książkę poświęconą sztuce translatorskiej zatytułował Ocalone w tłumaczeniu .