Niedzisiejsza uczelnia
Gdy słyszę o tym, że polskie uczelnie są nienowoczesne (różne osoby rozumieją ten zarzut odmiennie), przypomina mi się jeden z pomysłów na opowiadanie lub powieść, który zrodził się w mojej głowie po pierwszej wizycie w Instytucie Filologii Klasycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, którą odbyłem na II roku studiów.
Podróż w czasie
W tamtym czasie instytut ten zajmował część jednego z pięter XIX-wiecznego pałacu w centrum miasta, którego resztę zajmuje Instytut Historyczny tej samej uczelni. Z powodu niemal całkowitego braku oznaczeń samo trafienie tam stanowiło wyzwanie, któremu niestety podołałem tylko częściowo. Po dłuższym błądzeniu w budynku o nie do końca czytelnym układzie (nie wszystkie klatki schodowe prowadzą na wszystkie piętra, a niektóre korytarze niespodziewanie kończą się ślepo) dotarłem do korytarza, na którego prawej ścianie znajdowało się kilkoro drzwi. Wszystkie były zamknięte i pozbawione tabliczek. W dodatku na korytarzu stało kilka szaf na dokumenty, zamkniętych na kłódki, ale wyglądających na od dawna nieużywane. Uznałem, że jestem w odnodze wykorzystywanej jako graciarnia. Z braku lepszego pomysłu doszedłem jednak do końca korytarza – przynajmniej pozornego końca. Tu bowiem drogę zagrodziła mi jeszcze jedna szafa, tym razem ustawiona w poprzek. Ze zdziwieniem zorientowałem się jednak, że za jej plecami nie ma ściany, ale kolejny korytarz, a w nim kilkoro drzwi z tabliczkami.
Moją reakcję na to odkrycie trudno uznać za racjonalną. Stwierdziłem bowiem, że tam właśnie znajduje się Instytut Filologii Klasycznej i że tędy się do niego dostanę – tak jakby nie było logiczne, że jeśli tych gabinetów ktoś używa, to do tego korytarza musi być też dostęp z drugiej strony. Szafa była najwyraźniej pełna, ale udało mi się odsunąć ją na tyle, by przecisnąć się za nią.
Znalazłem się w krótkim korytarzyku, słabo oświetlonym przez żółtawe światło wpadające przez brudne okienka na lewej ścianie, pod sufitem. Pod tą samą ścianą stało kilka starych, drewnianych krzeseł. Korytarz zakręcał lekko, tak że nie było widać, jak wygląda jego drugi koniec i jak jest on długi. W smugach światła widać było wirujące płatki kurzu. Tabliczki na drzwiach i pożółkłe kartki z godzinami konsultacji do nich przyczepione sprawiały wrażenie niezmienianych od lat.
I wtedy w mojej głowie pojawiło się absurdalne skojarzenie: a co jeśli przejście za szafą, przez które udało mi się przecisnąć, jest jednocześnie przejściem w czasie (skojarzenie z Opowieściami z Narnii C.S. Lewisa nasuwa się samo)? Co jeśli w tej części korytarza jest np. rok 1987 albo 1965? Czy w reszcie budynku też jest ten sam rok? Czy przeciskając się za szafą w drugą stronę wrócę do swojego czasu? A może na końcu korytarza są kolejne drzwi, a potem kolejne – i każde następne prowadzą coraz dalej w przeszłość, aż za którymiś napisy na drzwiach zmienią się na niemieckie, pisane szwabachą? Czy to po prostu przeszłość tego budynku, czy też równoległa rzeczywistość, do pewnego stopnia (np. o 30 lat) „przesunięta” wobec czasu, z którego przybyłem? A może – popuściłem wodze fantazji – to w ogóle nie jest żaden czas, tylko rodzaj bocznej odnogi rzeczywistości lub bocznej odnogi czasu (jak u Brunona Schulza w Sanatorium pod Klepsydrą ), śmietnisko rzeczywistości, gdzie trafiają książki i miejsca zapomniane, tworząc nowe, absurdalne konstelacje (przez co otwierając kolejne drzwi, mogę znaleźć się w innym budynku, w innym mieście, w innym kraju, w innym czasie)?
Nie traktowałem rzecz jasna tych wszystkich skojarzeń serio – cały czas miałem świadomość, że znajduję się w realnym świecie i moim celem jest po prostu odnalezienie konkretnego gabinetu konkretnego pracownika naukowego. Jednak atmosfera tego korytarza, sprawiającego wrażenie nieodwiedzanego od dawna przez nikogo, pobudzała wyobraźnię. Po chwili zauważyłem, że jedna z kartek przyklejonych do drzwi wcale nie jest pożółkła, tylko taka się wydaje w świetle padającym zza brudnej szyby. Pod zapisanym na niej nazwiskiem widniał adres e-mail. Uff… A zatem byłem jednak w swoim czasie.
Przejawy „niedzisiejszości”
Studia humanistyczne odbywane jeszcze 15 lat temu mogą przywodzić na myśl takie właśnie skojarzenia – miejsca w obiektach uczelnianych, gdzie czas się zatrzymał i gdzie równie dobrze może być rok 2000, jak 1980. Ale taka powolna, nienadążająca za światem zmienność bywa czasem (moim zdaniem) dobra. Pewien tradycjonalizm zarówno w treści programów nauczania, jak i w sposobie pracy ze studentami, może stanowić wartość, która będzie później procentować w życiu absolwentów uczelni.
Pierwszym przejawem takiej zamierzonej „niedzisiejszości” uczelni jest relacja mistrz-uczeń, jaka – choćby w wersji idealnej – powinna łączyć prowadzących przynajmniej z najzdolniejszymi studentami. Nie neguje to rzecz jasna „transferu wiedzy” (sformułowanie często stosowane w dokumentach rządowych i unijnych), ale sprowadzanie wykładowców wyższych uczelni do poziomu prelegentów na firmowych szkoleniach jest nieporozumieniem. Zadaniem szkoły wyższej jest nie tylko przekazywać wiedzę i umiejętności, lecz także kształtować właściwą postawę w stosunku do nauki i wiedzy w ogóle, aby wyższe wykształcenie oznaczało inne spojrzenie na świat, a nie wyłącznie opanowanie określonego wolumenu wiedzy. Horyzontem, jeśli chodzi o cele kształcenia, jest nie tylko sukces w życiu zawodowym, lecz także całe dalsze życie – rozpoznawanie nauki i kultury jako wartości, których nie da się do końca przeliczyć na pieniądze. Większość absolwentów uczelni będzie pracować zawodowo poza szkolnictwem wyższym, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby umieli docenić ludzki pęd do wiedzy, niekoniecznie tej dającej się potem wdrożyć w przemyśle i przyczyniającej się do wzrostu PKB.
Drugi objaw „niedzisiejszości” to zawartość programów nauczania. Zauważalny jest coraz większy nacisk na to, aby na studiach humanistycznych przekazywać studentom tylko takie treści, które w prosty sposób przydadzą im się w dalszym życiu zawodowym, stąd np. redukowanie obecności łaciny na filologiach innych niż klasyczna. Nie ma rzecz jasna nic złego w pojawianiu się specjalności w rodzaju komunikacji społecznej na polonistyce czy filozofii. Po pierwsze, jeśli faktycznie zwiększają one szanse w życiu zawodowym, to ich przydatność jest oczywista, a po drugie takie specjalności i specjalizacje świadczą o tym, że wydziały humanistyczne to nie zamknięte na świat elitarne zakony. Ale właśnie – są to specjalizacje, a nie całe osobne studia. Oprócz nich studenci otrzymują intelektualną bazę, która pozwala im później nazwać się humanistami; w przypadku polonistyki jest to solidna wiedza historycznoliteracka, teoretycznoliteracka i kulturoznawcza wraz z niezbędnym kontekstem z dziedziny historii, psychologii i historii sztuki (choćby po to, by zdawali sobie sprawę z interdyscyplinarności nauk humanistycznych). Inaczej taka rzekomo nowoczesna specjalizacja staje się nadbudową bez bazy (mówiąc po marksistowsku) – student opanowuje szereg praktycznych umiejętności, ale tak naprawdę na rynku pracy nadal niczym specjalnym się nie wyróżnia, gdyż brak szerokich horyzontów uniemożliwia mu kreatywność.
Chodzi tu więc nie tyle o to, że nadmierny nacisk na zwiększanie szans absolwentów na rynku pracy narusza czystość nauk humanistycznych uprawianych na uniwersytetach, ile o to, że działania zmierzające do zwiększenia tych szans poprzez redukcję kształcenia naukowego na rzecz praktycznych umiejętności jest działaniem przeciwskutecznym. Humanista – nawet ten, który ukończył cały szereg praktycznych specjalności – nadal nie będzie przez pracodawców poszukiwany tak samo, jak informatyk czy ekonomista. Będzie natomiast pozbawiony swojego najważniejszego atutu: kreatywności i niemierzalnych umiejętności miękkich, które biorą się ze zgłębiania wiedzy (często pozornie zupełnie nieprzydatnej), a nie nauki zawodu. Uczelnia ma stanowić miejsce, gdzie liczy się coś więcej niż przydatność na rynku pracy. Zawsze gdy słyszę, że ważne jest tylko to, co buduje PKB, zadaję sobie jedno pytanie. Pracuję, wracam z pracy – i co dalej? Czym wypełniam czas wolny? Tylko i wyłącznie rodziną plus niewymagającą rozrywką? Naprawdę tak ma wyglądać życie wykształconego człowieka? „Niedzisiejszość” uczelni może polegać właśnie na tym, że tam ma znaczenie szerokość obrazu świata, chęć jego poznawania i rozumienia, odruch krytycznej refleksji. W takim ujęciu uczelnia stoi w jakiś sposób nie tylko w tyle, ale w kontrze do współczesnej kultury, gdy skłania do jej krytycznego odbioru, a to jest cecha związana raczej z tradycyjnym etosem humanisty niż współczesnym wzorcem „profesjonalisty/specjalisty”.
Katullus na CD
Po trzecie, „niedzisiejszość” uczelni polegać może na wolniejszym tempie życia w jej murach. Wiedzy zmieniającej patrzenia na świat nie opanuje się w ciągu semestru. Studiowanie wymaga czytania (również – o zgrozo! – drukowanych książek), samodzielnych poszukiwań, stopniowego rozumienia pewnych zagadnień, stosowania wiedzy z lat niższych do rozumienia zagadnień z lat wyższych, jednym słowem: cierpliwości. Tu nie ma wiedzy instant, chudych podręczników z serii „dla opornych” czy poradników „Historia literatury w miesiąc”. Nie stoi to w sprzeczności ze stosowaniem nowoczesnych technik przekazu wiedzy – publikacji elektronicznych czy e-learningu. Chodzi jedynie o świadomość, że takie techniki tylko w ograniczonym zakresie i nie u wszystkich są w stanie przyspieszyć proces przekazu wiedzy. Studia można, rzecz jasna, łączyć z pracą (sam tak robiłem), ale przekonanie, że pięcioletnie dzienne studia w pełnym wymiarze czasu są nie na nasze czasy, to negowanie sensu wyższego wykształcenia jako takiego.
Błądząc wtedy po budynku Uniwersytetu Wrocławskiego, znalazłem szukany gabinet i wręczyłem pani profesor płytę CD z dokonanymi przeze mnie tłumaczeniami poezji Katullusa. Niedzisiejsze? Nieprzydatne? Bynajmniej. Uzyskane poprzez te tłumaczenia wierszy sprzed 2000 lat umiejętności do dziś pozwalają mi skuteczniej uczyć się języków obcych. A wspomnienia czasów, gdy siadywałem na wewnętrznym parapecie w Instytucie Filologii Polskiej i zagłębiałem się w lekturze sfatygowanego podręcznika, czując, jak mój obraz świata poszerza się w postępie geometrycznym, pozwala mi mieć większy dystans do kultu „nowoczesności”. Jeśli nic sensownego z tego się we mnie, wewnątrz, nie osadza, to nie jest to żadna nowoczesność, tylko pęd bez celu. I za taką nowoczesnością szkolnictwo wyższe żadnego kraju nie powinno nigdy podążać.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.