Zawody medyczne są atrakcyjne

Rozmowa z prof. Pawłem Górskim, rektorem Uniwersytetu Medycznego w Łodzi

Rozmawiał Piotr Kieraciński

Uniwersytet Medyczny w Łodzi powstał w wyniku konsolidacji dwóch uczelni i przyjął obecną nazwę zanim jeszcze ustawa przewidywała tworzenie uniwersytetów przymiotnikowych.

W roku 2002 pojawiła się koncepcja likwidacji niektórych wojskowych szkół wyższych, w tym Wojskowej Akademii Medycznej. Była to uczelnia, która w latach 50. powstała dzięki kadrze cywilnej Akademii Medycznej w Łodzi. Kiedy podjęto decyzję o likwidacji WAM, stało się naturalne, że kadra tej uczelni może zostać przeniesiona do uczelni cywilnej, a studenci wojskowi mogą być w niej kształceni w miarę potrzeb. Pojęcie „akademia medyczna” jest nie do przyjęcia. Wzięto je z obcych nam tradycji jak najgorzej rozumianego socjalizmu typu radzieckiego. Postanowiono wszystko podzielić, zgodnie z zasadą divide et impera. Kształcenie medyczne na wydziałach lekarskich uniwersytetów to tradycja sięgająca średniowiecza. Lekarze, stomatolodzy i inne zawody medyczne wymagają kształcenia na podstawie ogólnouniwersyteckich standardów kształcenia. Nigdy nie odeszliśmy od tej tradycji. Zatem nazwa „uniwersytet medyczny” czy „collegia medica” to tak naprawdę powrót do źródeł. Nasza nazwa odzwierciedla faktycznie realizowany standard kształcenia.

Czy na uniwersytecie pozostał komponent wojskowy?

Nazwa Wydziału Wojskowo-Lekarskiego jest tradycyjna, nawiązuje do czasów Wojskowej Akademii Medycznej. Nadal mamy na tym wydziale podchorążych, którzy kształcą się na przyszłych lekarzy wojskowych. Oparte jest to na wieloletnim kontrakcie z Ministerstwem Obrony Narodowej przy udziale Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu. Stopień wojskowy nasi studenci uzyskują właśnie tam, a tu dostają wykształcenie medyczne z uwzględnieniem szczególnych zadań medycyny wojskowej.

Czy składnik wojskowy jest wciąż widoczny w badaniach naukowych?

Tak. W dalszym ciągu mamy czasopismo „Lekarz Wojskowy”, wciąż prowadzimy badania, niektóre nawet utajnione, w tym kierunku. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że nie jest to dziś kierunek dominujący.

Czy budżet, który daje MON, ma realny wpływ na całość budżetu uczelni?

Niewielki. Oczywiście każda złotówka się liczy. Na Wydziale Wojskowo-Lekarskim mamy 180 studentów na pierwszym roku, w tym tylko od czterdziestu do sześćdziesięciu wojskowych. A jest jeszcze ponad 300 studentów na wyższych latach. Ogólna liczba studentów na pierwszym roku to 2,4 tysiąca osób. Niemniej jest to ważny kierunek edukacji. Mamy świadomość wagi tego kształcenia ze społecznego punktu widzenia.

UM należy do największych uczelni medycznych w Polsce.

Mamy 8,6 tys. studentów i faktycznie jesteśmy drudzy, może trzeci, pod względem wielkości w kraju.

Ograniczyliście przyjęcia na medycynę.

Oczywiście. Jesteśmy w stanie kształcić więcej lekarzy. Co więcej, jest zapotrzebowanie na naszych absolwentów. Przecież liczba lekarzy na 10 tysięcy mieszkańców jest o 10 proc. niższa niż wynosi średnia europejska i o 1/3 niższa od zapotrzebowania. Zgodnie ze standardami Światowej Organizacji Zdrowia powinno być 33 lekarzy na 10 tys. mieszkańców. Tymczasem w Polsce mamy 23 lekarzy. Wszyscy obserwujemy, że społeczność lekarska się starzeje, a jeszcze bardziej społeczność pielęgniarska. Zwłaszcza pielęgniarki kształcimy w liczbie niedostatecznej. Wszystkie zawody medyczne są atrakcyjne, gdyż dają stuprocentową szansę zatrudnienia. Jest to zawód, który przynosi ogromną satysfakcję, samorealizację. Baza uczelni, zwłaszcza kliniczna, była do niedawna rozrzucona po całym mieście. To nie jest komfortowa sytuacja.

Rzeczywiście, mieliśmy taką sytuację. Udało nam się doprowadzić do znaczącej konsolidacji w tym zakresie. Zrezygnowaliśmy z pięciu miejsc kształcenia klinicznego odległych od głównych kampusów. Stało się to możliwe m.in. dzięki budowie Centrum Kliniczno-Dydaktycznego. Podstawowe obiekty naukowe i dydaktyczne mieszczą się teraz w dwóch kampusach. Tylko rektorat jest poza kampusami, co może nie jest korzystne, ale też bardzo nie doskwiera. Wciąż korzystamy z obcej bazy klinicznej. Gdybyśmy otrzymali odpowiednie środki, moglibyśmy dokończyć Centrum Kliniczno-Dydaktyczne. To ogromny szpital, w którym wciąż są niewykorzystane powierzchnie. Wtedy moglibyśmy zupełnie zrezygnować z bazy, która nie należy do uczelni.

Czy skorzystaliście z możliwości inwestycyjnych, jakie w ostatnich latach stwarzały programy europejskie?

Oczywiście. Wykorzystaliśmy sporą pulę środków europejskich. Powstało imponujące Centrum Dydaktyczne. W sumie w ramach rozmaitych kontraktów europejskich przerobiliśmy ok. 200 milionów złotych. Oprócz wspomnianego centrum zmodernizowaliśmy wiele miejsc na uczelni, np. gmach Wydziału Farmacji, akademiki i budynek badań podstawowych. CKD to też inwestycja ostatnich lat, ale finansowana z budżetu państwa.

Czy kliniki nie stanowią nadmiernego obciążenia finansowego dla uczelni?

Bez klinik i szpitali klinicznych żadna uczelnia medyczna w świecie nie może istnieć. Słyszałem już o szaleńczych pomysłach ograniczenia działalności uczelni do tzw. nauczania przedklinicznego. Nie ma na świecie ani jednego kraju, w którym podjęto by taką decyzję. Kliniki i szpitale kliniczne stanowią tę część procesów naukowych i dydaktycznych, bez których uczelnie nie mogłyby istnieć, a Polska nie otrzymałaby nowych lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników ochrony zdrowia.

Uczelnie medyczne są liderami umiędzynarodowienia kształcenia w Polsce. Jak to wygląda w Łodzi?

Mamy liczne kontakty międzynarodowe, które zaowocowały zunifikowaniem programów naukowych i dydaktycznych. Program dydaktyczny polskich uczelni medycznych nie różni się od programów nauczania w krajach rozwiniętych, w najlepszych uniwersytetach europejskich. Dysponujemy dobrym zapleczem socjalnym. Jesteśmy w stanie zaoferować akademiki na poziomie hoteli trzygwiazdkowych. Wiele krajów unijnych, choćby Wielka Brytania czy Francja, może nam pozazdrościć tego standardu. Nasi absolwenci doskonale zdają egzaminy lekarskie za granicą, w tym w Stanach Zjednoczonych. To jest kryterium: patrzymy na to, co mogą w USA absolwenci Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Studenci amerykańscy, ale także arabscy, przyjeżdżają do nas, bo widzą skuteczność naszej edukacji, objawiającą się zdawalnością egzaminów amerykańskich.

Ilu macie studentów zagranicznych?

450. Są wśród nich Amerykanie i Kanadyjczycy, obywatele Arabii Saudyjskiej i innych krajów tego regionu, są studenci z Norwegii, Niemiec, z Tajwanu, Chin, krajów afrykańskich.

Nie ma problemów językowych?

Prowadzimy rozmowy kwalifikacyjne za pomocą skype’a. To jest egzamin z biologii, chemii i fizyki, który przy okazji pozwala ocenić poziom językowy kandydata. Jeśli jest nieodpowiedni, po prostu go nie przyjmujemy. Na studia dostaje się ok. 35 proc. tych, którzy składają aplikacje.

Ilu studentów obcojęzycznych jesteście w stanie kształcić?

Myślę, że około tysiąca. Musielibyśmy jednak jeszcze rozbudowywać bazę socjalną. Elementem przyciągającym jest nie tylko uczelnia, ale jakość miasta. Łódź się ewidentnie rozwinęła w ostatnich dwóch-trzech latach. W przyszłości może to być dla obcokrajowców poważny argument na rzecz podjęcia studiów właśnie tutaj.

Czy ma pan jakieś konkretne projekty, dotyczące zwiększenia liczby studentów międzynarodowych?

Owszem. Uniwersytet jest w pierwszej dwudziestce na europejskiej liście rankingowej szkół medycznych. Prezentujemy swoją ofertę w różnych systemach rekrutacyjnych w wielu krajach. Moglibyśmy szybko zwiększyć liczbę tych studentów, ale nie chcemy rezygnować z wymagającej procedury kwalifikacyjnej, co przydarzyło się niektórym uczelniom medycznym w Polsce.

Uczelnie medyczne nie przechodziły poważnych restrukturyzacji. Jednak w Uniwersytecie Medycznym w Łodzi restrukturyzacja zatrudnienia miała miejsce i dotyczyła nie tylko personelu administracyjnego czy pomocniczego, ale także naukowo-dydaktycznego, w tym profesury.

W roku 2008 szedłem do wyborów rektorskich pod hasłem „Uczelnia przedsiębiorstwem naukowo-dydaktycznym”. I wygrałem, co oznacza, że społeczność akademicka zaakceptowała to pojęcie. Restrukturyzacja uczelni była naturalną tego konsekwencją. System polega na tym, że jeśli pracujesz, to zostajesz. Nie pracujesz – odpadasz. Zwalnianie niektórych osób związane było z systemem ewaluacyjnym. W sukurs nam przyszła ustawa z roku 2010, nakazująca ocenianie nauczyciela akademickiego co dwa lata, a profesorów co cztery lub częściej, jeśli rektor uzna za stosowne. Oceny staramy się przeprowadzać na podstawie obiektywnych kryteriów. Opracowaliśmy system „punktów odcięcia” za osiągnięcia naukowe i dydaktyczne. Jeżeli ktoś jest poniżej tego punktu, nie może otrzymać oceny pozytywnej. Wprowadziliśmy system ewaluacji zajęć dydaktycznych. To ważna sprawa, bo okazało się, że część kolegów nie sprawdzała się w tej działalności. Prawdę mówiąc, ci, którzy są dobrzy naukowo, są też nieźle oceniani jako dydaktycy.

Zwalniając profesorów, nie obawiał się pan o minima kadrowe?

Nie. Mamy nadmiar kadry i nie mamy problemu z minimami kadrowymi na kierunkach. Mamy bardzo wysokie wskaźniki habilitacji. Uczelnia ma najwięcej grantów w Narodowym Centrum Nauki ze wszystkich uczelni medycznych. Mamy kontakty międzynarodowe. Szansa prowadzenia badań naukowych i pozytywnego wejścia w system ewaluacyjny jest u nas bardzo wysoka. Mimo dużej liczby zwolnień wśród kadry naukowo-dydaktycznej nie mieliśmy poważniejszych problemów sądowych z tego powodu.

Mają państwo motywacyjny system wynagrodzeń?

Niestety, pod tym względem ustawodawca nas poważnie ograniczył. W administracji mamy taki system, ale nie w działalności naukowo-dydaktycznej. Mógłbym mieć i w tym obszarze, ale w obecnej strukturze prawnej, przy kodeksie pracy i związkach zawodowych, jest to nie do załatwienia. Ustawy gwarantują określone widełki płac.

Czy widzi pan perspektywę konsolidacji Uniwersytetu Medycznego i Uniwersytetu Łódzkiego?

Było to rozważane na obu uczelniach. W obecnej kadencji nie widzę jednak takich możliwości. Na przeszkodzie stoi wiele kwestii strukturalnych, które należałoby rozwiązać w obu uczelniach, aby działały one lepiej niż obecne dwa collegia medica przy uniwersytetach. Myślę jednak, że za jakiś czas to się stanie, trudno dziś powiedzieć kiedy.

A czego brakuje, jakie są powody strukturalne, dla których nie można dokonać konsolidacji?

Najmniej kłopotów sprawi sektor zarządczy na szczeblu rektorskim i senatu. Na przeszkodzie stoi niezbędność połączeń wielu komórek niższego szczebla. To nie może być tak, że mamy jednego rektora i już się cieszymy. To nic nie daje, a nawet przeszkadza. Moim zdaniem, dotychczasowe połączenia nie były bezbolesne i nie skończyły się dobrze, a przynajmniej jedno z nich. Wszyscy tam na to narzekają. W Krakowie po latach udało się jakoś poprawić strukturę Collegium Medicum i dostosować ją do potrzeb, ale przez wiele lat tego nie rozumiano. Jeżeli ma być połączenie, to musi ono wynikać z faktycznych potrzeb i możliwości. Nie chciałbym robić tego tylko ze względów ideowych.

Rozmawiał Piotr Kieraciński