Poza układem

Leszek Szaruga

Dawno temu, bo przed stuleciem, Stefan Żeromski podnosił kwestię niezborności warstwy inteligenckiej w Polsce, pisząc, że owszem, wysługuje się ona różnym politycznym potencjom, sama pozostając niezdolną, by zadbać o własne interesy. Praca inteligencji, w szczególności humanistycznej, winna w moim najgłębszym przekonaniu być wykonywana poza politycznym układem, a na pewno nie powinna się z tym układem liczyć tak dalece, by podporządkowywać się politycznym wymogom.

Wiedzą o tym historycy, których prace usiłuje się podporządkowywać czemuś, co nosi dziwaczną, bo symulującą naukowe podejście nazwę „polityki historycznej”, a co oznacza traktowanie badań historycznych jako narzędzia kształtowania obrazu przeszłości tak, by był on doraźnie użyteczny. Wiedzą o tym artyści, których dzieła zdają się mieć znaczenie niemal wyłącznie wtedy, gdy służą politykom. Ci ostatni potrafią co prawda dać wyraz satysfakcji z przyznania rodakowi lub rodaczce znaczącej nagrody międzynarodowej, ale niekiedy, dając ów wyraz, nie potrafią zrezygnować ze zgłaszania postulatu, by owe dzieła były mianowicie uniwersalne w formie, lecz narodowe w treści. Dawniej, przypomnę młodym, żądano, by były „narodowe w formie i socjalistyczne w treści”. Jakiś więc złudny postęp jest, choć wyniesiona z komunistycznej tresury pokusa redukowania pozostała: może warto redukujących reedukować przez przymuszenie ich do czytania i propagowania czytelnictwa nie tylko Sienkiewicza, ale, dajmy na to, prozy współczesnej. Nie jestem sadystą i poezji proponować nie będę. Nawet Słowackiego, którego czytywał był jeszcze, w dodatku ze zrozumieniem, Piłsudski.

Humanistyka z prawdziwego zdarzenia rzadko bywa dla polityków użyteczna, nie da się bowiem spożytkować do zaspokajania doraźnych potrzeb. A to powód wystarczający, by na nią pieniędzy skąpić i gdzie się tylko da, tam wszelkie dotacje obcinać. Sformatowane w rytmie kolejnych wyborów umysły nie są zdolne pojmować, iż nie są to proste wydatki, lecz inwestycje, które co prawda nie dadzą natychmiastowych profitów, ale które z pewnością – można to przyjmować w ciemno – przyniosą zyski w perspektywie, powiedzmy, ćwierci stulecia. To dla polityka jest niedająca się pojąć miara czasu. Prawdę mówiąc, nie znam programu partii politycznej, w którym by sprawy nauki i kultury zajęły należne im z punktu widzenia interesu społecznego miejsce, a czytam te programy – mam nadzieję, że ze zrozumieniem – dość uważnie. Owszem, niektórym politykom zdarza się coś o kulturze napomknąć, zazwyczaj na koniec, czyli na odczepne. Stanowisko ministra kultury niemal zawsze traktowane jest jako podrzędne i żaden ambitny polityk nie będzie zadowolony, gdy partia go do takiej roboty ześle.

Kultura i nauki humanistyczne traktowane są w przestrzeni politycznej jako działalność podejrzana, niedająca się do końca regulować, nieprzewidywalna w swych skutkach, zatem być może groźna, a w każdym razie często niezrozumiała. Tym bardziej przeto nie należy przesadzać z jej dofinansowywaniem. Gdy przez swych wytwórców – polecam esej Waltera Benjamina Twórca jako wytwórca – traktowana jest serio, często dla nich samych efekty jej są zaskoczeniem, co zresztą zdarza się także naukowcom innych specjalności. Rzecz w tym, że takich niespodzianek nie sposób zaplanować, nie da się bowiem przewidzieć nieprzewidywalnego. Ale też bywa to praca – nie tylko przecież w humanistycznej sferze – związana z ryzykiem: wieloletnie wysiłki w realizacji założonego projektu mogą się okazać postępowaniem w głąb ślepej uliczki. Ktoś z zewnątrz potraktuje to jako zmarnowanie przeznaczonych na tę pracę środków, szczególnie finansowych. Lecz przecież takie klęski też przynoszą zyski. Artysta, który wytworzył perfumę Chanel nr 5, przedtem wykonał aż cztery nieudane próby. Cztery razy kasa włożona w te eksperymenty zdawała się być bez reszty utracona. Natomiast zarobki za to piąte podejście z pewnością przekroczyły oczekiwania inwestorów.

Dziś problemem są nie tylko nakłady na naukę i sztukę – piszę o nich łącznie z tego choćby względu, iż w obu dziedzinach przyznaje się profesury – ale także bariery natury biurokratycznej, wyrażające się w przeraźliwych próbach maksymalnego sformalizowania pracy naukowej i artystycznej, co widać choćby w konieczności wprawiania się zainteresowanych w ćwiczeniach terenowych, do których zaliczyć wypada nie tylko zabiegi o przyznawanie grantów, lecz także ich rozliczanie. Błąd w wypełnieniu jakiejś rubryczki powoduje odrzucenie najbardziej nawet innowacyjnego projektu. Działa prawo Parkinsona, za sprawą którego kadra naukowa stanie się niebawem niewielką przybudówką kadry urzędników zarządzających nauką. Piszę o tym beztrosko, bo to dopiero początki, sam zaś żyję poza układem, choć przecież wciąż jeszcze na etacie. Mnie osobiście to nie dotyka. Gdy jednak obserwuję tor przeszkód, jaki muszą pokonywać moi młodsi koledzy i koleżanki, wówczas, mówiąc delikatnie, krew mnie zalewa. Biurokracja bowiem może równie łatwo łamać życiorysy, jak czyniła to ideologia i cenzura w słusznie minionym okresie.