Bałagan w tytułach trwa

Piotr Müldner-Nieckowski

Jeden z moich stałych korespondentów, a miłośników języka polskiego i zarazem krytyków wszystkiego, co robię, pisze, że nie może oprzeć się pytaniu, dlaczego w jednej z porad w serwisie www.lpj.pl napisałem stanowczo: „nigdy: lekarz medycyny”. Już miałem mu odpowiedzieć, gdy nadesłał kolejny list, w którym anonsuje, że – o zgrozo – na jego dyplomie ukończenia wydziału lekarskiego widnieje sformułowanie „uzyskał tytuł lekarza”. Jego zdaniem umieszczenie takiej formuły w dokumencie ukończenia studiów jest elementem trwającej od II wojny światowej nagonki na lekarzy w Polsce.

Myślę, że z tym typem nagonki na lekarzy mój adwersarz przesadza, bo niby dlaczego miałaby się ona manifestować „okrawywaniem” tytułu zawodowego. Nagonka jest faktem, ale inna, mianowicie ta, która objawia się napadaniem na lekarzy. Jest nią nieustanne przedstawianie w mediach rzadkich negatywnych zdarzeń w służbie zdrowia z jakże często nieudokumentowanym wskazywaniem lekarzy jako winnych i kłamliwą sugestią, że są to przypadki nagminne. Celują w tym procederze Wiadomości TVP, które zamiast podawać newsy z kraju i ze świata, prowadzą rozbudowaną publicystykę antymedyczną, ale niewolni od tego grzechu są dziennikarze ze wszystkich opcji politycznych, od głębokiej lewicy po zaawansowaną prawicę, i gatunków medialnych, od radia po blogi. Nie wiedzą, co czynią, bardzo szkodzą praktyce lekarskiej i pacjentom, którzy między innymi na skutek drążącego oddziaływania mediów stracili w ostatnich latach resztki zaufania do fachowców od diagnostyki i leczenia, autorytetów w medycynie. Do codzienności należy sytuacja, w której pacjent przychodzi do lekarza z wydrukiem z Internetu i zupełnie nie pojmuje, że nie rozumie treści tego tekstu, ale dyktuje lekarzowi, jakie ma zlecić badania i zapisać leki. To jest także przyczyna niebywałego rozwoju pozbawionego wszelkiej kontroli znachorstwa.

Żartobliwie mówi się, że forma tytułu zawodowego „lekarz”, a nie „lekarz medycyny”, została tak zaprojektowana prawdopodobnie dlatego, że lekarze nie leczą medycyny, choć wobec dzisiejszej sytuacji służby zdrowia i nieuczciwości w nauce może właśnie powinni to robić. A poważnie: wiadomo, że lekarz zajmuje się medycyną i nie trzeba tego w nazwie zawodu powtarzać. Dlatego dyplomy lekarskie podają nazwę „lekarz”, która jest odpowiednikiem nazwy „magister”. Tak jest od pierwszych dekad XIX wieku. Ciekawe, że nielekarze często nie kojarzą „lekarza” z „magistrem”. W serwisie pewnej polonistyki, gdzie jeden z pracowników jako doktor habilitowany nauk humanistycznych jest uczelnianym profesorem nadzwyczajnym, napisano, że uzyskał tytuł magistra, którego jednak nigdy nie miał, bo (wszyscy to tam wiedzą) ukończył wydział lekarski.

Trzeba przyznać, że w polskiej tytułologii naukowej od dziesięcioleci panuje okropny bałagan i nawet sami zainteresowani czasem mylą się co do własnych nazw tytułów, stopni i stanowisk związanych z wykształceniem wyższym i zatrudnieniem na uczelni. Zarzuty stawiane przez profesorów „belwederskich” profesorom „uczelnianym”, że niesłusznie używają nazwy „profesor” przy swoim nazwisku, są moim zdaniem co najmniej nietrafne, jeśli nie niesmaczne. Jedni i drudzy nie mogą znaleźć żadnego przepisu, który ustala sposób używania nazwy „profesor”, więc każdy posługuje się tym, jak uważa, niekoniecznie kierując się ambicją. Czasem regulują to statuty uczelniane. Większość uważa, że tytuły przy nazwisku są informacją, a nie koroną, ale należy pamiętać, że nazwa stanowiska (np. „prof. UMCS”) nie jest ani stopniem, ani tytułem zawodowym czy naukowym. Państwo nie zdobyło się na odwagę i nie zlikwidowało tytułu profesora z pozostawieniem tylko stanowiska profesora. Stworzyło natomiast system, w którym potwierdzanie kwalifikacji do tytułu profesora jest pracochłonne, ale niekoniecznie adekwatne i ewaluacyjne. Budzi to nie mniejsze wątpliwości niż umieszczanie informacji o pełnieniu funkcji profesora w szkole wyższej.

Na dyplomach znajdujemy także wyrażenia „lekarz dentysta”, „lekarz weterynarii”, w których określenie zawęża znaczenie wyrazu „lekarz”. Historycznie rzecz biorąc, dentyści (stomatolodzy) i weterynarze dołączyli do lekarzy ogólnych pod koniec XIX w., a więc dla odróżnienia to oni muszą być w nazwie „oznaczeni”, a nie ci, którzy byli pierwsi. Mówi się i czasem pisze, a nawet umieszcza na pieczątce „lekarz medycyny” lub „lek. med.” prawdopodobnie dlatego, że niektórzy lekarze nie chcą być myleni z weterynarzami ani stomatologami. Czy słusznie? Niech sami odpowiedzą, bijąc się w piersi. Warto jednak zauważyć, że są urzędnicy systemu ochrony zdrowia, którzy rygorystycznie zwracają na to uwagę. W świetle obowiązujących przepisów mają rację. Należy używać tego tytułu zawodowego, który się naprawdę uzyskało. Zetknąłem się z przypadkiem kwestionowania recept podstemplowanych pieczątką z napisem „lek. med.”. Błąd ten miał świadczyć, że pieczątka jest podrobiona. Inny urzędnik na takiej podstawie odmówił rejestracji gabinetu lekarskiego. Tłumaczył swoją decyzję tym, że „prawdziwy lekarz wie, co ma w dyplomie”, ale podejrzewa się, że osoba ta ma do innych pretensje o to, że sama nie ukończyła studiów i się mądrzy.

e-mail: www.lpj.pl