Wychowawca profesorów
Wspominając atmosferę panującą wśród podopiecznych Profesora Stanisława Górzyńskiego z kółka chemicznego, życzyłbym dzisiejszym doktorantom takiego apetytu na wiedzę, kreatywności i zaangażowania, jakie umiał pobudzić w nas Profesor. Z uczniów skromnego magistra można by dziś utworzyć wyższą uczelnię z kilkoma wydziałami, uprawnieniami do doktoryzowania i niemałym dorobkiem publikacyjnym, nie tylko w dziedzinie chemii. Najbardziej spektakularne sukcesy spośród uczniów Profesora osiągnął Stanisław Burzyński, twórca prywatnej kliniki w USA oferującej leczenie raka kontrowersyjną metodą. Krzysztof Jan Kurzydłowski jest dyrektorem NCBiR i doktorem honorowym Politechniki Rzeszowskiej, wcześniej był podsekretarzem stanu w MNiSW, a Robert Charmas jest rektorem Państwowej Wyższej Szkoły Informatyki i Przedsiębiorczości w Łomży, nie wspominając o tuzinie kierowników katedr, zakładów i szeregowych profesorów. Uczniowie Profesora Górzyńskiego osiągnęli też wiele poza akademią: Czesław Lato był dyrektorem zakładów chemicznych Boryszew, Wojciech Siwiec jest znanym brydżystą, a Wojciech Markowski był wybitnym sędzią sportowym.
O swoich kontaktach w Profesorem opowiedzieli:
Jerzy Bieliński (profesor Politechniki Warszawskiej)
Profesora Stanisława Krekorę-Górzyńskiego poznałem w 1956 roku, jako uczeń VIII klasy Liceum w Lubartowie. Zajęcia Kółka Chemicznego odbywały się 2-3 razy w tygodniu. Kiedyś po doświadczeniu z utlenianiem się białego fosforu słoik z fosforem nie został w porę schowany do szafy i nasza najmłodsza grupka chłopców podzieliła nożem kawałek laski fosforu, zabierając odłamki do domu. Nazajutrz rano widać było poruszenie woźnych i dymy na piętrze, gdzie była pracownia chemiczna. Na przerwie cała grupa została wezwana do pracowni i Profesor zdecydowanie nakazał nam odnieść „zdobycz”. Okazało się, że u dyrektora wziął całą winę na siebie – wyjaśnił, że nie zauważył okruchów fosforu, które spady na podłogę i znikły w szparach pomiędzy deskami. Profesor żył bynajmniej nie samą chemią czy zajęciami kółka chemicznego. Podsuwał mi też lektury, z których najlepiej pamiętam Powstanie Warszawskie Kirchmayera, a także zainteresował mnie sztuką fotograficzną.
Krzysztof Jan Kurzydłowski (dyrektor Narodowego Centrum Badań i Rozwoju)
Profesor był nauczycielem niezwykłym. Za moich czasów większość ocen mieściła się w przedziale od 2 do 3 z dwoma minusami, a liczba ocen w tak zwanym okresie dla każdego ucznia była niemała, co było dowodem, że WSZYSCY uczyliśmy się chemii, czy ją ktoś lubił, czy też nie. Zostałem członkiem kółka chemicznego i odkryłem szybko zdumiewający Świat Profesora Górzyńskiego. Na ten Świat składała się w sferze materialnej pracownia chemiczna z mnóstwem odczynników, próbówek, kolb i menzurek, które były dostępne niemal bez ograniczeń. Profesor pozwalał nam na eksperymenty chemiczne z ogromnym zaufaniem, na które oczywiście należało sobie zasłużyć. Dzięki zaufaniu i wsparciu Profesora, wkraczaliśmy jako licealiści w świat Nauki przez duże N. Choć nie podjąłem studiów na wydziale chemicznym, to jeśli miałbym złożyć podziękowania tylko jednej osobie za wszystko, co w nauce osiągnąłem, uczyniłbym to wobec NIEGO. Wszyscy moi późniejsi nauczyciele pomagali mi budować warsztat naukowy i zamiłowanie do nauk na fundamencie ukształtowanym przez Profesora Górzyńskiego.
Marzenna R. Dudzińska (prorektor Politechniki Lubelskiej)
Kółka chemiczne odbywały się wieczorami, praktycznie codziennie, w sobotnie popołudnia, a w Wielką Sobotę rano. Chyba jakiegoś sylwestra do południa też spędziliśmy na kółku. Bo kółko chemiczne to było mnóstwo swobody i nauka „mimo woli”. Dużo czasu na własne eksperymenty (gdy Profesor zostawiał nas samych i mogliśmy praktycznie używać wszystkich odczynników w pokoju przygotowawczym – a było tego mnóstwo). Z dzisiejszej perspektywy systemu zamówień na uczelniach – to właściwie dziwne, jak udawało się Profesorowi je kupować? I że szkoła ocalała! Kółko to także było uczenie się od starszych kolegów. I sprawdzanie klasówek młodszych. Co nie znaczy, że Profesor stawiał tylko na samokształcenie. Tak wspaniałego wykładu z elektrochemii nie miałam nawet na studiach. Profesor poświęcił dwie godziny lekcyjne jakiegoś zastępstwa i przerwę na maraton wykładowy (bo olimpiada blisko i inaczej nie zdążymy…). Wtedy już myślałam o olimpiadzie chemicznej. Tak wyszło – chyba na zasadzie przekory, żeby „pokazać” Profesorowi, który lubił powtarzać, że matematyki to się nawet baba nauczy, ale chemii to niekoniecznie. Docenił jednak, że się nauczyłam i gdy dostał poufną informację, że zakwalifikowałam się do finału, to zadzwonił w Wigilię do mnie do domu z gratulacjami, żebym miała miłe święta. A jaki był na co dzień? Wymagający, ale poświęcający nam czas (te wigilie i sylwestry na kółku chemicznym). Mobilizujący – uczyliśmy się właściwie sami, z podręczników uniwersyteckich. Bardzo „lubelski” – z tymi powiedzonkami „cóś” i „któś”. I z dystansem do siebie, gdy jakaś mama słysząca od dziecka ciągle o „Rurze” spytała w pokoju nauczycielskim, z całym szacunkiem, o „Pana Profesora Rurę”.
Kiedy w ciszy składano Jego trumnę do grobu, najbardziej mi brakowało, żeby nagle się odezwał, tak jak wtedy, gdy wchodził do klasy: „Niech któś cóś nam tu powie”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.