Przypisy

Leszek Szaruga

Wojciech Kuczok, prozaik i felietonista, napisał był niedawno komentarz do zamknięcia rozgrywek w piłce kopanej zatytułowany Nienasycenie na pożegnanie jesieni , który to tytuł zacytowałem młodzieży studenckiej, pytając, czy się im z czymś kojarzy. Nie kojarzyło się. Nasi młodzi humaniści Witkacego nie czytają i nic o nim nie wiedzą. Jakie Nienasycenie ? Jakie Pożegnanie jesieni ? I tak w ogóle, to o co chodzi? Cóż – w zasadzie o nic nie chodzi poza tym, że pisarz Kuczok zatrudnił się rzucaniem pereł przed wieprze, co jest zajęciem dosyć niewdzięcznym i niewiele przynoszącym pożytku. Tyle że konceptu jakby szkoda. A swoją drogą mogłaby się redakcja w końcu ogólnopolskiej gazety zdobyć na poczynienie właściwych przypisów, coby czytelników przy okazji oświecić. Może komuś do czegoś – ale właściwie do czego? – mogłoby się to przydać. Podobnie, myślę, niezrozumiały pozostanie tytuł jednego z artykułów poświęconych ekonomii na Węgrzech, a obwieszczający, że Orban oferuje Niderlandy . Naprawdę – przypisy stają się konieczne.

Taką myślą kieruje się choćby redakcja kolejnych tomów klasyki literackiej, wydawanej w serii zasłużonej Biblioteki Narodowej, opatrująca prezentowane w niej utwory przypisami wyjaśniającymi znaczenie tak niecodziennych dziś pojęć, jak „ostęp”, „ozimina” czy „okowita”, by przy jednej tylko literze alfabetu pozostać. To podobno wymóg, jaki stawiają wydawnictwu rzesze kadry nauczycielskiej, a przynajmniej ci jej przedstawiciele, którzy z jego publikacji jeszcze korzystają. Nie jest ich zapewne wielu, lecz chwała im za ponoszone trudy. W końcu trzeba odwagi, by po takie wydania sięgnąć i w dodatku podjąć ryzyko zaproponowana ich lektury nauczanej dziatwie. Istny heroizm to jest i winien zostać dostrzeżony, co niniejszym czynię.

Swego czasu dotarła do mnie wiadomość, że słownik maturzysty winien zawierać około stu tysięcy wyrazów, przy czym wiele z nich opanowane miało być tylko biernie – to znaczy: aktywować się miały w odpowiednich kontekstach, natomiast nie zakładano zdolności czynnego nimi się posługiwania. Informacja ta pochodzi sprzed niemal pół wieku i jest w moim odczuciu beznadziejnie przestarzała, kompletnie więc nieaktualna. Sądząc po zdolności użycia słownika języka polskiego oraz umiejętności posługiwania się wypracowanymi przez stulecia – nie było ich znów tak wiele, owych stuleci, raptem pięć z obrywkiem – formami komunikacyjnymi, w sferze tej nastąpił nie tyle regres, co kolaps, zapaść jakaś, w dodatku mająca tendencję do przyspieszania.

Mój materiał badawczy stanowią prace zaliczeniowe studentów drugiego stopnia przeklętej bolońskiej drabinki kształceniowej, a zatem wypracowania osób, które zdobyły już zaszczytną sprawność licencjata i szykują się do osiągnięcia wyższego stopnia magisterskiego, kończąc ten wysiłek esemesem do rodziców zawierającym zwycięski komunikat „mam magistra!”. Moi studenci zgłębiają kierunek humanistyczny. Więcej: są filologami. I otóż – pomijając wartość merytoryczną ich prac – okazuje się, że nie umieją (nie wszyscy, niektórzy jednak potrafią) wypowiadać się na piśmie w sposób, który by zaświadczał, iż słownik ich obejmuje bazę większą niż dziesięć tysięcy słów, przy czym ich umiejętność tworzenia choćby w miarę koherentnego tekstu stanowczo przekracza ich możliwości.

Ale za to lektura tych wyrobów tekstopodobnych, choć wymaga sporego samozaparcia, obfituje w różne zabawne niespodzianki. Coraz częściej młodzi autorzy okraszają swe dziełka przypisami mającymi mi uświadomić, kim były takie dziwne postaci jak Platon, Goethe czy Dostojewski. Wysnuwam z tego – być może mylny – wniosek, że to, co nie tak dawno jeszcze uważano za oczywiste wyposażenie człowieka wykształconego na poziomie średnim, dziś traktowane jest jako część wiedzy tajemnej niedostępnej nawet osobnikom, którym udało się zdobyć sprawność profesora. I cieszy mnie, rzecz jasna, ta dbałość studentów o mój rozwój intelektualny, choć jest to rodzaj partnerstwa dla mnie raczej niespodziewany. Niemniej budzi on mój respekt. Zawszeć to miło wiedzieć, że młodzi troszczą się o kondycję staruszka.

Wszystko to jednak przestaje dziwić w świetle niedawnej – o ile jest ona prawdziwa – informacji o tym, że dziesięć milionów (10 000 000) naszych obywateli przyznaje, że nie posiada w domu ani jednej książki, nawet kucharskiej. Cóż, książki kucharskie w dobie Internetu to naprawdę anachronizm, w dodatku woluminy takie nadmiernie kurz absorbują, co dla zdrowia rodziny wskazane nie jest – jeszcze, nie daj Boże, jakieś alergie z tego się zrodzić mogą. I wreszcie wiem, o co chodzi! To nie niechęć do czytania, lecz troska o czystość w domu i o zdrowie rodziny sprawia, iż książki przestały być trendy. Ma to oczywiście pewne nie najlepsze skutki uboczne, ale przecież zdrowie przede wszystkim, ono jest najważniejsze. A poza tym już dawno temu przewidywał Witkacy, że opanuje nas bożek użyteczności bezpośredniej. Książki natomiast bezpośrednio użyteczne są rzadko. Niebawem można się spodziewać w gazetach przypisu do pojęcia „książka”.