Przekleństwa humanisty

Marek Misiak

Zdobycie humanistycznego wykształcenia to zdaniem wielu założenie sobie pętli na szyję – skazanie się na klepanie biedy przez resztę życia i na nierozumienie procesów rządzących współczesnym światem (a mających charakter ekonomiczny i technologiczny). Na przekór jednak takim przekonaniom wielu absolwentów filologii, historii, filozofii czy socjologii całkiem nieźle radzi sobie na rynku pracy – mają stabilne i przyzwoite dochody i czerpią satysfakcję z pracy (niekoniecznie na stanowisku pomocnika magazyniera). Istnieją jednak negatywne strony bycia humanistą, od których praktycznie nie sposób się uwolnić. Są one nieoczywiste i dla większości osób z wykształceniem innym niż humanistyczne niedostrzegalne, a czasem wręcz całkowicie niezrozumiałe. Nie utrudniają nadmiernie życia i najczęściej można podejść do nich z humorem. Wszystko zależy od empatii i wrażliwości, bez nich humanistyczna wiedza może stać się autentycznym źródłem cierpień.

Jednym z przekleństw humanistycznego wykształcenia jest to, że z trudem przychodzi prowadzenie konwersacji na jeden z ważniejszych (mam nadzieję, że wciąż) tematów obecnych w rozmowach ludzi wykształconych – książek i filmów. Problem ten ma dwa aspekty.

Po pierwsze, współcześnie połowa Polaków wciąż czyta książki, ale gdy popatrzę jakie, czasem pojawia się we mnie refleksja, że lepiej, by w ogóle nie czytali. Interlokutorzy naszego humanisty zapoznają się więc w wolnym czasie z publikacjami np. Paulo Coelho (choć moda na niego szczęśliwie już mija), Beaty Pawlikowskiej, modnymi, a niegrzeszącymi oryginalnością ani walorami literackimi thrillerami, względnie z poradnikami psychologicznymi (osoby wierzące dodatkowo z wątpliwej z literackiego punktu widzenia jakości książkami chrześcijańskimi), a następnie pałają chęcią porozmawiania o swoich lekturach ze znajomym polonistą, historykiem czy filozofem. Liczą, że on ich zrozumie (bo jest taki oczytany) i na pewno sam też zna daną publikację (bo przecież tyle czyta i również poznał się na tej książce). Zadają więc pytanie…

Dwie listy w głowie

Jeśli nasz humanista jest kulturalny, próbuje jakoś wybrnąć z sytuacji. Mówi, że nie miał jeszcze czasu przeczytać tej z pewnością ciekawej książki. Że dana tematyka mniej go interesuje. Że słyszał/czytał dużo dobrego o tej książce. Jednym słowem stara się nie powiedzieć, że nie zamierza nigdy przeczytać tej publikacji, bo jego zdaniem to czysta strata czasu. Jeśli zaś humanista ma zwyczaj mówić szczerze i bez osłonek, jego wypowiedź – choć dezawuująca tylko książkę, nie rozmówcę – wywołuje u rozmówcy wyraźny dyskomfort. Chciał podzielić się swoimi intelektualnymi fascynacjami, a zamiast tego został skarcony jak uczniak za czytanie komiksów na lekcji polskiego. Co więcej, nawet jeśli nasz humanista chciał dobrze i planował ostrzec rozmówcę przed słabymi książkami, w większości przypadków jego starania to strzał kulą w płot: interlokutor skupia się na tym, że jego wybory lekturowe zostały zakwestionowane. Jedni dochodzą wtedy do przekonania, że nasz bohater się wywyższa, inni, że ma już tak wysublimowany gust, iż nie rozumie zwykłych zjadaczy chleba. W obu przypadkach zaś rezygnują z kolejnych prób rozmowy z nim o swoich czytelniczych wyborach. I nasz humanista nie ma już więcej okazji, aby swojego znajomego uratować przed napełnianiem sobie głowy wydawniczą pulpą.

Po drugie, jednym z elementów takich rozmów może być wzajemne podsuwanie sobie książek i filmów. Tu nasz humanista jest na podwójnie straconej pozycji – i jako odbiorca, i nadawca takich sugestii. Jako nadawca sugeruje najczęściej książki i filmy, które nie spełniają oczekiwań odbiorcy. Dobry przykład widzę we własnym życiu. W swoim środowisku mam opinię osoby znającej się na kinie, dlatego wielu bliższych i dalszych znajomych prosi mnie o rady w tej dziedzinie. Najczęściej formułują swoje oczekiwania bardzo ogólnie, chcieliby po prostu obejrzeć „coś dobrego”. Gdy jednak podsuwam im dobre, ambitne kino, zaczynają precyzować swoje potrzeby: „Wiesz, bo mnie chodziło o jakąś dobrą komedię… Nie lubię oglądać smutnych filmów”. Dlatego zawsze mam w głowie jakby dwie listy filmów – jedną do polecania znajomym (dobre komedie), drugą – tych, które sam chciałbym obejrzeć (przeróżne gatunki). Gdybym nie wykonał tego kroku, nie miałbym o czym z nimi rozmawiać, chętnych do oglądania Tarkowskiego nie ma zbyt wielu.

Jako odbiorca sugestii lekturowych lub filmowych nasz humanista nie jest jednak w stanie zastosować żadnej strategii wykorzystania swojej wiedzy, aby pomóc znajomym, chyba że za metodę uznamy różnego typu wymówki („mam ostatnio mało czasu na czytanie”, „z pewnością kiedyś będę musiał przeczytać tę książkę”, „nie tylko ty mówisz mi, że to dobry film”). Czasem muszę gryźć się w język, aby nie powiedzieć tego, co myślę, gdy ktoś podsuwa mi kolejną książkę Beaty Pawlikowskiej czy Wojciecha Cejrowskiego – a można by to streścić mniej więcej tak: Nie po to studiowałem tyle lat, nie po to interesuję się literaturą i kinem i posiadam na ich temat w miarę fachową wiedzę, żeby teraz tracić czas na grafomańskie, płytkie książki i nijakie filmy.

Wiele osób interpretuje to jako przejaw snobizmu, że tak naprawdę nasz humanista miałby ochotę, ale „honor humanisty” mu nie pozwala. To prawda, sam widywałem przejawy takiego snobizmu, ale wśród studentów (co potwierdza regułę, że najgorsza bywa gorliwość neofity). Nie musi to też być przejaw poczucia wyższości. Ale czymś innym jest świadome nurzanie się w kiczu i czerpanie z tego przyjemności, czymś innym zaś zmuszanie się do czytania/oglądania czegoś, od czego bolą nas zęby. Czasem nawet chciałbym nie dostrzegać banalności filmowych rozwiązań czy fatalnego stylu książki, ale bagaż wieloletniego kształcenia nie daje się usunąć z głowy na życzenie. Podobnie, jako zawodowy redaktor i korektor, widzę w różnych tekstach błędy po prostu automatycznie, choć wcale pod tym kątem ich nie czytam. To po prostu silniejsze ode mnie.

Prawda jest taka, że wielu humanistów ma wybraną listę książek do przeczytania (a bywa, że i filmów do obejrzenia) na najbliższy rok – i nie zamierza odkładać przeczytania książki, na którą ostrzy sobie zęby od lat, dla pozycji niewartej nawet wzmianki. Tu znów rozmówca może uznać, że nasz bohater się wywyższa, gdy podsuwa mu fascynujące jego zdaniem książki i filmy, a nasz filolog/historyk/filozof/etc. mówi mu wprost, że danej książki raczej nigdy nie przeczyta, a filmu nigdy nie obejrzy.

Pocieszająca jest świadomość, że takie same sytuacje mają miejsce za każdym razem, gdy rozmawiają dwie osoby – jedna, która zna się na czymś zawodowo, a druga tylko amatorsko (ale jest przekonana, że świetnie orientuje się w temacie). Kilka bliskich mi osób to historycy i ich codziennością są znajomi i członkowie rodziny podsuwający im „znakomite książki historyczne, które z pewnością ich zainteresują”, a w rzeczywistości najczęściej publicystyczne lub w najlepszym razie popularyzatorskie publikacje na tematy historyczne, stronnicze i pełne rażących fachowca uproszczeń (a niekiedy zwykłych błędów merytorycznych), niemające nic wspólnego z naukową literaturą historyczną. Historyk–specjalista jest w stanie odróżnić te dwa typy publikacji, laik interesujący się historią nie ma najczęściej pojęcia, że takie różnice w ogóle istnieją.

Więzień własnej roli

Te same problemy mają też jednak swój rewers. Gdy ten sam humanista przyzna się publicznie, że nie zawsze czytuje wyłącznie Stendhala i ogląda Tarkowskiego i Bergmana, zaczynają się kpiny: „Myślałem, że to za niski poziom dla ciebie”. W ten sposób humanista ustawiany jest w pozycji XIX-wiecznego arystokraty, który być może miał czasem ochotę na plebejskie rozrywki, ale musiał udawać się do oberży w przebraniu, bo nie wypadało. Sam stawałem się nieraz w ten sposób więźniem własnej roli. Czasem jest to słuszna konsekwencja – żadna wiedza, a więc również humanistyczna, nie może służyć do wywyższania się nad innych (ten, kto ją w taki sposób wykorzystuje, udowadnia, że nigdy nie dorósł do posiadanej wiedzy). Czasem jednak jest konsekwencją stereotypowego postrzegania humanistów, którzy przecież cały wolny czas spędzają na czytaniu poezji (filolodzy) czy studiowaniu na przemian Nietzschego i Tomasza z Akwinu (filozofowie). Ja sam oglądam czasem klasykę amerykańskiego kina akcji i niektórzy moi znajomi są nieodmiennie zdziwieni, że mogę z tego czerpać przyjemność.

Gdy rozpoczyna się studia humanistyczne, najczęściej nie ma się pojęcia, że zaistnieją takie sytuacje. Problem zaczyna być dolegliwy w okolicach IV roku, gdy studentowi udało się już zakumulować na tyle dużo wiedzy i uzyskać w niej orientację, że zaczyna widzieć, iż książek, z którymi chciałby się zapoznać, jest całkiem sporo. Pojawia się też swego rodzaju żal za utraconym czasem – że tyle godzin poświęciło się w przeszłości na lekturę książek, które zwyczajnie nie były tego warte. Jednak humanista nie może być zbyt serio przywiązany do swojej „roli”, musi mieć świadomość, że taką rolę tylko i wyłącznie on sam sobie narzuca. I albo będzie ona uwierać tylko jego samego, albo inni ludzie będą z niego drwić.

Nikt nikogo na humanistycznych studiach nie nauczy jak radzić sobie z sytuacjami, gdy inni podsuwają nam książki i filmy, których niski poziom jest nam doskonale znany, a jednocześnie nie wchodzić na piedestał (bo przecież orientacja w kulturze i takiej lub innej nauce humanistycznej nie czyni nas lepszymi od innych). Pocieszam się tym, że moi znajomi, będący humanistami-pracownikami naukowymi, stykają się z opisanymi sytuacjami rzadziej. Z jednej strony ich rozmówcy mają świadomość, że osoba z doktoratem z filologii może naprawdę nie być zainteresowana książką Dana Browna, a z drugiej po 8-10 godzinach dziennie siedzenia w zaawansowanej humanistyce może być ona gotowa na Dana Browna, byle tylko na moment wyłączyć myślenie. Swego czasu, w ramach relaksowania się przy pisaniu dysertacji naukowej, obejrzałem szereg filmów takich tytanów aktorstwa, jak Jean-Claude van Damme czy Steven Seagal. Mam więc nadzieję, że nie jest ze mną tak źle. 