Polowanie na psuja

Ludwik Komorowski

Powiedział minister: „Uniwersytet psuje się od rektorów” (Agnieszka Kublik, Uniwersytet psuje się od rektorów, wywiad z prof. Leną Kolarską-Bobińską, minister nauki i szkolnictwa wyższego, „Gazeta Wyborcza” 7-8.02.2015). Przecieram oczy, czytam raz jeszcze – minister nauki i szkolnictwa wyższego. To nasza pani!

Więc naczelnik wszystkich rektorów musiał zaprotestować: „To nie my!” (Wiesław Banyś, przewodniczący Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich: Nie ma alternatywy dla uniwersytetów).

A krakowski filozof wtórował: „To resort!” (Jan Woleński, Uniwersytet psuje się od resortu, „Gazeta Wyborcza” 14-15.02.2015).

W jednym zgodzili się, nie znajdując wymówki: coś się nam psuje. Brzydko pachnie… Całkiem jak w bajeczce poety:

„Wpadł profesor do ogrodu
i stwierdził,

Że się ktoś dopuścił smrodu,
bo śmierdzi.

Chciał uczony, żeby fakt ten ustalić

I coś w związku z tym nietaktem
uchwalić”.

Przyglądam się tym pląsom z nadzieją, nie od dziś śledzę starannie ukrywane źródła odorów psujących akademicką atmosferę (Ludwik Komorowski, Paradygmat musi odejść? FA 10/2014), a po raz pierwszy słyszę głosy krytyczne padające z tak wysokiej trybuny.

Sprzeczka w profesorskim gronie to rzecz zwyczajna, lecz tym razem spierają się nie tylko osoby. W głosie urzędującego ministra słychać poglądy znaczącej grupy profesorów orbitujących wokół akademickich organów centralnych, autorów lub inspiratorów akademickiej legislatury. Przewodniczący KRASP przemawia w imieniu rektorów, dźwigających na co dzień ciężar realizacji polityki kreślonej ponad ich głowami. A samotny głos krakowskiego filozofa dobrze oddaje tonację uczelnianych rozmów prowadzonych poza protokołem. Znamienne, że z trzech tak różnych źródeł płynie zbieżna konstatacja: na obrazie polskiej uczelni zauważono w końcu rysy, które gwałtem wypadałoby zaklajstrować. Kłótnia dotyczy tego, czyim kosztem.

Efekt wentylowania

Zarzewie sporu rozniecone zostało na publicznym forum już przed rokiem w Krakowie. To Kongres Kultury Akademickiej pierwszy odsłonił wstydliwe sekrety systemu edukacji wyższej, na co dzień dyskutowane tylko w kuluarach. Organizator kongresu nazwał po imieniu dekalog uniwersyteckich bolączek, których leczenie przerasta możliwości pojedynczej uczelni. Wzywał do reaktywacji idei uniwersytetu, zyskując aplauz audytorium. Pani minister natomiast (ta sama) „kontestowała hasło kongresu, w którym widziała zagrożenia dla nowoczesnych wartości. (...) Zapowiedziała stworzenie strategii rozwoju nauki i szkolnictwa wyższego oraz zmianę systemu ocen jednostek badawczych” (FA 4/2014).

W uczonych rozważaniach wielu przemawiających na kongresie osobistości można było odczytać ostrożne wsparcie raczej dla niejasnej strategii ministra niż dla rewolucyjnych wezwań organizatora. Wolno więc przypuszczać, że obecny drażniący wywiad ministra to uwertura do zaplanowanych działań urzędu. Zamiast protestować, warto pochylić się nad treścią wystąpienia, mimo niesmaku, jaki budzi dysputa na łamach popularnej gazety. Wiemy, że celem gazetowych enuncjacji nie musi być troska o naprawę systemu, bywa nim schlebianie nastrojom, choćby i wbrew intencjom przepytywanego dygnitarza.

Inspiracją ministra do publicznego ogłoszenia swoich trosk stał się pamiętnik „młodej doktorki”, opublikowany przez gazetę miesiąc wcześniej. Pamiętnik opisuje te same zjawiska, o których w wysokich tonach mówiono na kongresie. Teraz opowiedziała je młoda użytkowniczka systemu językiem zasadniczo różnym od kongresowych oracji oczywistych beneficjentów systemu, jakimi są najbardziej nawet krytyczni profesorowie. Zapewne tej zmianie optyki zawdzięczamy główny motyw wywiadu ministra: los młodej kadry w nauce. Padają znaczące słowa: „Na uczelniach za mało patrzy się na młodych jak na kapitał”.

Nikt z profesorów na uczelniach nie zgodziłby się z taką tezą. Przeciwnie! Rozumiemy i doceniamy korzyści płynące z przygarniania dobrze rokujących kandydatów. Potrafilibyśmy opowiadać o sposobach łowienia studentów na pracę dyplomową (np. przez obrzydzanie prac innego zespołu), o sztuczkach łowienia absolwentów na studia doktoranckie (obietnicą stypendium, zapowiedzią konferencyjnych wyjazdów). Zatrzymamy każdego, aby do doktoratu doszli przynajmniej niektórzy; to podstawa naszych awansów! I o młodych doktorów umiemy zadbać: czasem uda się wyszarpać od dziekana etat asystenta, w ostateczności godziny zlecone – chcemy ich zatrzymać jak najdłużej. Oczywiście tylko własnych, przecież mają realizować nasz program, tworzyć publikacje z naszym udziałem. Jeśli piszemy wnioski o granty, to właśnie aby dobrze rokującego młodego doktora zatrzymać. Także obietnicę konkursu od dziekana wyjednać potrafi jedynie uporczywe wskazywanie wartościowej młodej duszy, którą żal nam z oczu stracić. Jednak gdy „10 proc. naukowców zbiera 90 proc. pieniędzy z grantów” (co minister potwierdza), a budżet dziekana nie jest z gumy, jedyna pomoc, jaką możemy zaoferować młodemu doktorowi, to dobra rekomendacja oraz kontakt ułatwiający wyjazd za granicę.

Inna fraza ministra budzi większy niepokój: „Musimy otworzyć uczelnie”. Jeśli ten głos odczytać jako zapowiedź dostępu do nowych zasobów pozwalających zatrudniać młodą kadrę w obszarze badań, byłbym zachwycony. Lecz pamięć historyczna nakazuje czujność: otwieranie okien nie zwiększy wydziałowego budżetu, jedyny efekt wentylowania zobaczymy, jeśli przeciąg co słabszych wymiecie. Bywała na uczelniach zawierucha, czy mamy się spodziewać kolejnej?

Wady genetyczne

Mój lęk wzbudzony aluzją do wietrzenia uczelni przykryły inne spostrzeżenia wywiadu ministra. Szczególnie znaczące jest zdanie: „Naukowcy często mają poczucie, że ich legitymizacja pochodzi tylko z procesu twórczego, nie z kontaktów z otoczeniem, ze studentami”. Jako pracownik uczelni stale zaangażowany w nauczanie mam wiedzę, doświadczenie i pewność, że moja legitymizacja jako profesora pochodzi wyłącznie z prowadzonych prac badawczych. Gdybym ośmielił się zapomnieć, zostanę sprowadzony na ziemię przez punktową parametryzację mego profilu naukowego, która pod żadnym pozorem nie będzie kompensowana najświetniejszymi nawet pomysłami i najbardziej wytężoną pracą z moimi studentami (lub dla nich, gdyby przyszło mi do głowy stworzenie podręcznika). Mam prawo przypuszczać, że i minister to zauważa, mówiąc: „Uczelnie w krajach Europy Zachodniej są nastawione na studenta. Student to klient. U nas student nie jest punktem odniesienia”. Niestety, w wywiadzie ministra słowo student pada tylko przelotnie, za to słowo nauka odmieniane jest przez wszystkie przypadki.

To wspólny nam punkt widzenia. By zrozumieć jego genezę, warto zgłębić historię uczelnianego ustawodawstwa. W roku 1951 po raz pierwszy nazwano wszystkich (!) nauczycieli akademickich pracownikami nauki i trzecie już ich pokolenie wychowujemy w przekonaniu, że działalność badawcza to naczelne zadanie każdego. Inaczej niż we wspomnianych przez ministra uczelniach Europy Zachodniej, gdzie zatrudnianym na uniwersytecie nauczycielom powierza się najpierw odpowiedzialność za poziom nauczania; działalność badawczą organizować muszą tam, gdzie instytucja stwarza po temu warunki. Inny symbol nachylenia instytucji ku studentom znajdujemy w amerykańskim systemie wynagrodzeń akademickich – profesorowie otrzymują pensje tylko przez 9 miesięcy roku, gdy sale wykładowe zapełniają studenci. A wyróżnikiem krajowych obyczajów, ukształtowanych w majestacie uniwersyteckiego prawa, jest typowy konkurs na stanowisko nauczyciela akademickiego, w którym zamiast kwalifikacji do nauczania w konkretnej dyscyplinie, żąda się doświadczenia w egzotycznej metodzie badawczej.

Wady genetyczne odziedziczonego stanu prawnego zostały zauważone na krakowskim kongresie w obecności pani minister. Gdyby prostudencki akcent w dzisiejszych wypowiedziach ministra okazał się reminiscencją tamtego spotkania, moglibyśmy mieć nadzieję na skuteczne kroki naprawcze. Niestety, kończące wywiad słowa pociechy adresowane są inaczej: „nakłady na naukę rosną”. Świetnie! Będziemy mniej uczyć.

Potencjał twórczy

Przewodniczący KRASP blado skontrował oskarżanie rektorów o nieudolne rządy, upominając się o wizję: „dla rozwoju naszych uniwersytetów potrzebny jest program rozwoju szkolnictwa wyższego i nauki w naszym kraju – klarowna wizja kierunku, w którym chcemy się rozwijać”.

Słowa naczelnego rektora wolno odczytać literalnie, a wniosek nie jest optymistyczny. Rektorzy oczekują dyrektyw ze strony urzędu, jak gdyby powierzona im przez akademickich wyborców rola nie wystarczała do prowadzenia autonomicznych instytucji w kierunku, który jest nieusuwalnym dziedzictwem każdej szkoły wyższej. Czy to możliwe, że rektorzy pełnią swoje wysokie funkcje niepewni, że to kształcenie młodych umysłów było, jest i musi pozostać niebudzącym żadnych wątpliwości obowiązkiem każdej szkoły wyższej?

A jeśli stan prawny (znają go doskonale) rzeczywiście nie pozwala magnificencjom twórczo zarządzać uczelnianym gospodarstwem bez wyraźnych zaleceń zwierzchności? Wówczas wymiana profesury na menedżerów (ideał ministra) okaże się przeciwskuteczna: wynajmowanym fachowcom od zarządzania dyrektywy centrali byłyby bardziej niezbędne. Inaczej niż profesorowie, nie zrozumieją, że życie wewnętrzne uczelni nie biegnie według reguł korporacyjnej podległości. Przeciwnie, to brak pokory, łamanie reguł, szalone pomysły (w tym i sprytne wykorzystywanie prawnych niuansów) są kapitałem najbardziej aktywnych przedstawicieli tego środowiska. Ten kapitał jest bezcenny we wszelkich obszarach ich pracy: buduje ich kreatywną postawę i w pracy badawczej i w twórczym nauczaniu; nie brak go i w testowaniu organizacyjnych pomysłów.

Potencjał twórczy kadry akademickiej to wartość subtelna, jak płomyk, który w sprzyjającym powietrzu gotów płonąć, lecz przy marnej pogodzie będzie ledwie kopcił, psując atmosferę. Nie wolno zapominać, że akademicką pogodę kształtują trzy nakładające się czynniki: prawo, tradycja (czyli zapisane w umysłach doświadczenia) oraz finanse. Każdy profesor, badacz, dydaktyk, doktorant i każdy młody doktor podlega ograniczeniom wyciskanym przez te trzy, wcale nie spójnie działające wektory. Bezradności rektorów nie należy piętnować: naprawa dzisiejszych trudności nie jest możliwa wyłącznie ich siłami, lecz na pewno nie będzie możliwa bez nich.

Profesorowie profesorom

Najciekawszym spostrzeżeniem zaprezentowanym przez filozofa polemizującego z ministrem jest zdanie: „struktury i związane z nimi postawy są wynikiem organizujących je reguł. A te są dziełem parlamentu i Resortu, a nie autonomicznych uczelni”. Autor intencjonalnie pisze nazwę wielką literą, mając na myśli omnipotencję urzędu. Nie chce pamiętać, że moc sprawcza resortu zbudowana została przez generacje profesorów urzędujących w orbicie aktualnego ministra (profesora), nie bez udziału profesorów w parlamencie. Obecny harmider dowodzi, że w grupie najwyżej wykształconych kadr w nauce i edukacji – wśród profesorów – brakuje spójnego poglądu na własną rolę w systemie edukacji wyższej. Jeszcze niedawno szczytowym osiągnięciem profesorskich dyskusji ogłaszano model ścieżki kariery jako sztandarowe zadanie uczelni wyższej. Jeszcze nie wygasły odgłosy celebry profesorów świętujących przezywanie uniwersytetem co drugiej zawodowej akademii. Uczelnia domem uczonych?

Inne zdanie dyskutującego filozofa: „To Resort doprowadził do monstrualnej biurokratyzacji nauki polskiej” współbrzmi z wygłoszonym wcześniej przez organizatora krakowskiego kongresu: „Wśród zarzutów krytycznych kierowanych pod adresem władzy znalazła się przede wszystkim sprawa nadmiernej zewnętrznej regulacji biurokratycznej życia akademickiego, co narusza fundamentalną dla uniwersytetu zasadę autonomii” (Piotr Sztompka).

Komentarz wydaje się zbyteczny: utyskujemy na rzeczywistość, która jest naszym własnym (profesorów) dziełem. Winnych poza naszym środowiskiem próżno by szukać. W takim niewesołym odkryciu tli się jednak iskierka nadziei: to profesorowie właśnie zdolni są uzdrowić organizm edukacji wyższej, który ich żywi. Zamiast przepisów, które mają wykonywać, trzeba im powierzać odpowiedzialność – to zapomniany w Polsce sekret organizacji uniwersytetu.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej