Okrajanie programów

Marek Misiak

Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z absolwentem filologii polskiej – ukończył on tę samą Alma Mater co ja, tyle że pięć lat później. Rozmowa zeszła na sztukę i w którymś momencie użyłem terminu „syndrom Stendhala” (rodzaj zaburzenia psychosomatycznego, przejawiającego się dezorientacją, a nawet halucynacjami na widok dzieł sztuki lub zabytków zgromadzonych na małej przestrzeni). Ku mojemu zaskoczeniu rozmówca spytał, kim był Stendhal. Nieznający jednego z najwybitniejszych powieściopisarzy europejskich młody polonista – upewniwszy się, że Stendhal był Francuzem – odparł: „Nic dziwnego, że o nim nie słyszałem – jestem filologiem polskim, nie romanistą”. Zabrzmi to pretensjonalnie, ale po prostu zamarłem.

Logika specjalizacji

Opisana przeze mnie sytuacja ma charakter skrajny – upewniłem się później, że studenci polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim nie czytają już wprawdzie w semestrze przeznaczonym na epokę romantyzmu żadnej powieści Stendhala (ja musiałem jeszcze przeczytać do wyboru Czerwone i czarne albo Pustelnię parmeńską ), dowiadują się jednak na wykładach, kim był. W wypowiedziach mojego rozmówcy zafrapowało mnie jednak coś innego: on naprawdę nie miał świadomości, że specjalizacja polonistyczna nie zwalnia go od podstawowej choćby orientacji w literaturze powszechnej. Gdyby nie słyszał, kim był Goethe, można by to porównać do sytuacji, w której student matematyki nie miałby pojęcia np. o rachunku różniczkowym i całkowym (a więc o czymś dla jego dziedziny wiedzy bardzo podstawowym). Ignorancja w sprawie Stendhala jest raczej jak przypadek architekta, który nie słyszał, co to takiego podciąg (mówimy zatem o terminie ważnym dla danej dziedziny, ale nieznanym na ogół statystycznemu Kowalskiemu). Mojemu rozmówcy przede wszystkim jednak nie było głupio z powodu niekompetencji. Dowodzi to jednego: że logika specjalizacji i „do czego mi to potrzebne” dotarła również na studia humanistyczne.

Objawia się ona m.in. nieświadomością powiązań między poszczególnymi dziedzinami humanistyki. Studenci nieplanujący kariery naukowej (a zdarza się niestety, że i ci, co ją planują) są nieświadomi, że nie da się uprawiać literaturoznawstwa bez podstawowej wiedzy historycznej (przynajmniej jeśli chodzi o historię nowożytną). Przyszli poloniści nie rozumieją, po co im zajęcia z teorii kultury i po co czytać lektury również z dziedziny antropologii kulturowej, filozofii czy psychologii. Przecież studiują filologię polską i powinni czytać powieści, dramaty, tomiki poezji, uczyć się o historii, teorii literatury i… tyle. Etos humanisty, jako człowieka zainteresowanego humanistyką w całym jej bogactwie, a jednocześnie skoncentrowanego na jej wybranej przez siebie dziedzinie, jest im obcy i kojarzy się najwyżej z humanizmem renesansowym. W takiej logice jednak polonista staje się jedynie człowiekiem bardziej oczytanym w literaturze pięknej (głównie polskiej) niż przeciętny Polak, ale do miana humanisty w naukowym, a nie zawodowym, tego słowa znaczeniu jest mu wciąż daleko.

Żyzną glebę do rozwoju takiego podejścia tworzy – moim zdaniem – okrajanie programów nauczania na wielu kierunkach studiów humanistycznych. Sam spis lektur na filologii polskiej w ciągu ostatnich 20 lat na wielu uczelniach schudł prawie dwukrotnie. W efekcie można skończyć historię, nie mając praktycznie żadnego pojęcia o wojnie secesyjnej albo polonistykę nie wiedząc o Don Kichocie nic poza tym, że walczył z wiatrakami. Na polonistyce okrajanie to dotyczy przede wszystkim literatury powszechnej. Mam wrażenie, że coraz częściej się zakłada, iż wykłady z tej właśnie dziedziny wystarczą studentom, aby w ciągu (najczęściej) trzech lat uzyskać dostateczną orientację w zagadnieniu, które de facto wymagałoby osobnych studiów. W dodatku na niektórych polonistykach w spisach lektur wciąż figurują długie listy utworów literatury światowej, ale znajomości większości tych dzieł – może poza literaturą starożytną, średniowieczną i Szekspirem – nikt nie sprawdza. Studentom historii usuwa się z programu nauczania nie tylko wiedzę o historii świata poza Europą, ale także w węższym zakresie uczy ich o metodologii badań historycznych i różnych szkołach badawczych w tej dziedzinie. W rezultacie znani mi historycy-naukowcy skarżą się, że na studia doktoranckie trafiają ludzie bez podstawowego przygotowania metodologicznego, a na poziomie studiów III stopnia może to być już luka nie do nadrobienia.

Napotykając na takie osoby, jak mój rozmówca z pierwszego akapitu, zastanawiam się czasem, w jakim właściwie celu wybrały one studia humanistyczne. Wiele z nich zdawało sobie sprawę, że perspektywy pracy są w naszym kraju dość niepewne (jeśli ktoś nie jest naprawdę zaradny i ambitny). Jednak ich celem nie był też samorozwój. Trudno mi uwierzyć, że autentycznym pasjonatem literatury czy językoznawstwa może być osoba o – nazwijmy to po imieniu, choć może to zabrzmieć obraźliwie – niezbyt szerokich horyzontach (przynajmniej jeśli chodzi o studiowaną dziedzinę wiedzy). Jeśli zaś znaleźli się tam z braku innego pomysłu na studia (a jakieś chcieli skończyć) albo ponieważ „zawsze lubili czytać”, to oznacza, że takich studentów jest na polonistyce coraz więcej. Gdy sam studiowałem, osoby o takiej motywacji stanowiły mimo wszystko wyraźną mniejszość.

Przekleństwo encyklopedyzmu

Uzasadnienia do okrajania programów studiów humanistycznych są na ogół dwa. Pierwsze określić można jako „walkę z encyklopedyzmem” i ma ono – moim zdaniem – proweniencję szkolną, nie zaś akademicką. Już od dziesięcioleci mówi się bowiem, że uczniowie w szkołach różnych szczebli powinni jak najmniej wiedzy opanowywać pamięciowo, gdyż encyklopedyzm prowadzi do przyswojenia ogromnego korpusu wiedzy, która nie jest rozumiana; taka szkoła zaś nie uczy myślenia. W dużej części zgadzam się z tym twierdzeniem. Jednak próbując zreformować tradycyjną szkołę, wylano dziecko z kąpielą – szkoła w coraz większym stopniu stara się uczyć myślenia, które jednakże w coraz mniejszym stopniu bazuje na wiedzy. A inteligencja bez wiedzy jest bezradna i równie podatna na manipulację jak głupota. Ta sama tendencja dotarła również do szkół wyższych. Efekt jest jednak taki, że studenci kierunków humanistycznych coraz częściej w trakcie pięciu lat studiów nie zyskują bazy do samodzielnego zgłębiania dziedziny – nie poznają nawet zarysów pełnego obrazu, a tylko niepowiązane ze sobą fragmenty – podobnie jak uczniowie we współczesnym gimnazjum czy liceum nie mają szansy zrozumieć, jakie znaczenie dla ich edukacji ma czytanie prawie wyłącznie fragmentów zamiast całych dzieł. Mają znacznie mniejszą szansę pokochać literaturę niż ja i moi rówieśnicy, rzekomo „katowani” całą Dżumą Camusa czy choćby Makbetem .

Współczesny student historii czy polonistyki ma znacznie mniejszą niż jeszcze dziesięć lat temu szansę zrozumieć, czym tak naprawdę jest dziedzina wiedzy, którą wybrał. Chyba że celem kierunków humanistycznych ma być teraz wyłącznie kształcenie „specjalistów potrzebnych na rynku pracy” – nauczycieli, fachowców od PR etc. To ważne, by na studiach humanistycznych móc nabyć również kompetencje zawodowe, ale nacisk wyłącznie na to, przy rażącym zaniedbywaniu rozwoju naukowego studenta, jest takim samym wylewaniem dziecka z kąpielą, jak prawie całkowite rezygnowanie z wiedzy na rzecz myślenia. To nie są przeciwieństwa skazane na walkę.

Możliwe i niemożliwe

Uzasadnienie drugie ubiera się w szatki wyrozumiałości dla ludzkich ograniczeń – „bo przecież takiej liczby lektur fizycznie nie da się przeczytać”. W latach 50. czy 60. na polonistyce być może faktycznie tak było – ponoć jedyną absolwentką polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim w 1955 roku, która przeczytała wszystkie lektury ze spisu, była Teresa Michałowska (obecnie profesor Teresa Michałowska, wybitny historyk literatury średniowiecznej). Jednak jeśli spis lektur z lat 2002-2007 (czyli ten, na którym sam pracowałem) jest w oczach obecnych studentów polonistyki czymś nie do wyobrażenia, to zaczynamy widzieć, że to, co jest „możliwe” i „niemożliwe”, jeśli chodzi o ilość wiedzy do opanowania, staje się rzeczą do pewnego stopnia względną.

Rozumiem troskę decydentów o to, by poloniści, historycy czy filozofowie mieli czas na życie poza studiami, ale jeśli ma to oznaczać okrojenie programu do stopnia uniemożliwiającego opanowanie podstawowej wiedzy, to dokonujemy zamiany mercedesa na trabanta. Mówiąc brutalnie: nie każdy, kto zdał maturę, ma prawo ukończyć polonistykę czy historię. Jeśli ktoś nie umie opanować określonego wolumenu wiedzy, to może wybrał niewłaściwe studia. Programu studiów medycznych czy farmaceutycznych (jak i wielu kierunków technicznych) nikt w takim stopniu nie okraja, bo od wiedzy lekarza, farmaceuty czy architekta może zależeć ludzkie życie. Od wiedzy polonisty czy historyka nie zależy nic wymiernego, zatem najwyraźniej wielu ulega iluzji, że można ją umniejszać bez żadnych konsekwencji.

Ci, co rozumieją

A konsekwencją może być to, że etos inteligenta (szczególnie inteligenta-humanisty) ulegnie ostatecznemu zanikowi. Wtedy w decydującej chwili może zabraknąć osób o horyzontach na tyle szerokich, by dostrzec zagrożenia związane z nieznanymi nam jeszcze dzisiaj przemianami społecznymi, politycznymi, gospodarczymi czy – przede wszystkim – kulturowymi. Zabraknie tych, którzy będą rozumieć, osobami decyzyjnymi zostaną zaś technokraci, uważający, że jeśli coś można zrobić, to tym samym należy to zrobić. A czy wolno coś zrobić, tym nikt nie będzie zaprzątał sobie głowy. Wielu uzna zapewne, że przesadzam i jak „typowy humanista”, kierując się emocjami, snuję kasandryczne wizje. Staram się jednak po prostu widzieć długofalowe konsekwencje pewnych procesów. Okrajanie programów studiów humanistycznych jest zaś według mnie konsekwencją zanikania znaczenia humanistyki w życiu innym niż stricte naukowe. A skutki tego, choć niemierzalne bezpośrednio, prędzej czy później zaczniemy odczuwać, choć możemy nie zdawać sobie z tego sprawy. 