Maszyna, która milczy

Dopowiedzenie do dyskusji wokół NPRH

Tomasz Polak

Z uwagą przeczytałem serię artykułów prof. Wojciecha Wrzoska, dotyczących Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki i niepokojących zjawisk w przebiegu konkursów tego programu, a także kilka innych wypowiedzi na łamach „Forum Akademickiego”, reagujących wprost na uwagi prof. Wrzoska lub odnoszących się do nich pośrednio (FA 7-8, 9, 10, 11 i 12/2014). Wniosek z tej lektury jest następujący: Można się spierać o szczegóły, o taki czy inny element informacyjnego stanu rzeczy, ale nie wolno przy tym omijać jego pytań najistotniejszych – o kryteria rządzące wydawaniem publicznych pieniędzy w ramach NPRH. Tymczasem to właśnie robią obrońcy dotychczasowej formuły NPRH (lub własnych sukcesów w ramach tego programu). Przypomnę wobec tego najważniejsze pytania postawione przez prof. Wrzoska: Czy NPRH w dotychczasowym kształcie jest racjonalny i zgodny z deklarowanymi celami? Dlaczego, i według jakich kryteriów, w trzecim konkursie NPRH odrzucono tak wiele projektów już w preselekcji? Brak jasności w tej kwestii podważa zaufanie do całego programu, skoro tak wielu aplikujących nie potrafi trafnie wpisać się w jego ramy. Jakimi kryteriami kierowała się Rada NPRH w ocenie punktacji przyznawanej poszczególnym wnioskom przez recenzentów? A w szczególności: Dlaczego niektórym projektom obniżano punktację końcową (czasem drastycznie) mimo zgodnej wysokiej oceny recenzentów – i odwrotnie: innym podwyższano (również w niektórych wypadkach drastycznie) mimo zgodnej niskiej oceny recenzentów? Dlaczego i według jakich kryteriów redukowano kosztorysy projektów?

Artykuły prof. Wrzoska na pierwsze i najważniejsze z tych pytań odpowiadają negatywnie: praktyka pokazała, że Narodowy Program Rozwoju Humanistyki w dotychczasowej formule nie spełnia lub przynajmniej nie spełnia dobrze swoich założeń. Jak wiadomo, trwają prace nad jego nową formułą – zatem zgodnie z wezwaniem prof. Nycza (FA 11/2014) wypada zachować cierpliwość i nadzieję, że wnioski z dotychczasowych błędów zostaną wyciągnięte. Jednakże, nawet jeśli tak się stanie, nadal na odpowiedzi oczekują pozostałe pytania. Nie będę ich tu szczegółowo ponawiał. Zatrzymam się na czymś innym, co dyskusja o NPRH ujawniła ze zdwojoną siłą, aczkolwiek nie jest to zjawisko nowe ani związane tylko z losami NPRH. Chodzi o niewyeksplikowane założenia, które kierują całą społeczną konstrukcją konkursowego finansowania nauki, a zwłaszcza tymi, którzy w ramach tej konstrukcji ponoszą bezpośrednią odpowiedzialność za jej funkcjonowanie.

Punkt wyjścia: dwa przykłady

Przykład pierwszy. Prof. Grażyna Borkowska w swojej apologii dotychczasowej „ścieżki obok drogi” NPRH (FA 9/2014) wyprzedzająco odpowiada na pytania prof. Wrzoska o przebieg dyskusji, w których wyniku jednym projektom Rada podwyższała punktację, a innym obniżała. Tyle że odpowiada niemerytorycznie: „Słyszymy: zasady preselekcji i zasady ostatecznej klasyfikacji wniosków muszą być szczegółowo ustalone. Zgoda. Ale jak przekazać długą dyskusję, w wyniku której jeden projekt zostaje w konkursie, a drugi odpada? Jeden otrzymuje mniej punktów, a drugi więcej? Notować dyskusję? Ministerstwo nie ma protokolantów. Nagrywać? Kto i jak będzie udostępniać odpowiednie fragmenty zapisów? I czy naprawdę wszystko powinno być jawne? Czy właśnie tego chcemy? Czy jesteśmy na to gotowi?”. Odpowiadam: tak, naprawdę tego chcemy i jesteśmy na to gotowi. I nie można się wymawiać brakiem protokolantów, notatek czy nagrań. Nawet jeśli odtworzenie całej nieprotokołowanej „długiej dyskusji” byłoby dzisiaj trudne, jej uczestnicy potrafią zapewne raz jeszcze przywołać i publicznie przedstawić swoje argumenty wobec konkretnych projektów. Dla pokazania zasad, którymi się kierowali, wystarczyłoby to zrobić choćby tylko w stosunku do tych kilku przykładów, które prof. Wrzosek wymienia w trzecim ze swoich artykułów. To rozwiałoby wątpliwości lub pokazało, co w procedurach tego rodzaju wymaga zdecydowanego osądu i korekty.

Pytanie o to, czy wszystko powinno być jawne, jest zresztą, moim zdaniem, kluczem nie tylko do tej jednej sprawy, ale do bardzo istotnej części problemu. Kiedy byłem członkiem Rady Nauki, postulowałem jawność recenzji projektów badawczych. Odpowiadano mi, że po pierwsze, nikt wtedy nie będzie chciał recenzować, a po drugie poufność recenzji nie jest czymś nadzwyczajnym, ale powszechną praktyką różnego rodzaju narodowych i międzynarodowych gremiów oceniających projekty badawcze.

Co do tego drugiego – zgoda, choć z powszechności praktyki niekoniecznie wynika jej słuszność. Poufność recenzji wtedy pomaga, a nie szkodzi, kiedy same procedury są transparentne i nie budzą wątpliwości. I kiedy istnieje merytoryczna kontrola owych poufnych recenzji, inaczej bowiem takie recenzje mogą być metodą niemerytorycznego sterowania procesem przyznawania grantów. Tymczasem nasze procedury i ich kontrola – a dotyczy to nie tylko NPRH, ale niestety także innych konkursów grantowych – wątpliwości budzą.

Co do pierwszego natomiast: rozumiem opory przed jawnością recenzji. Spróbujmy jednak spojrzeć na rzecz spoza powszechnych przyzwyczajeń. Czym są recenzje? Elementem dyskusji naukowej. W tym wypadku jest to dyskusja nad projektami, a nie nad gotowymi wynikami badań. Dlaczego dyskusja nad gotowymi wynikami – skądinąd w Polsce nadal stosunkowo słaba – może być w pełni jawna (zazwyczaj odbywa się w czasopismach, począwszy od recenzji nowych publikacji), a dyskusja nad projektami badawczymi nie? Czy nie byłoby z pożytkiem dla wszystkich, gdyby przygotowywane i zgłaszane projekty mogły być jawnie i publicznie oceniane w ramach otwartej dyskusji? Może nie musi to oznaczać jawności nazwisk recenzentów w ścisłych ramach procedur konkursowych, ale na przykład otwartą giełdę projektów, które byłyby przedstawiane do dyskusji jako projekty właśnie? To, co umieszczamy w formularzach projektów badawczych, ma zazwyczaj charakter bliski artykułowi naukowemu, w którym autor lub autorzy sygnalizują problem badawczy, stawiają hipotezy, pokazują pola i metody potrzebnych badań itd. Sam bardzo chętnie opublikuję (oczywiście z zachowaniem ochrony praw autorskich) projekty przygotowywane przeze mnie czy (za ich zgodą) przez zespoły, w których pracuję, i posłucham, co ewentualni inni zainteresowani tematyką fachowcy mają o nich do powiedzenia. Wolę to niż czekanie na schematyczne recenzje w ramach procedur konkursowych (w których zdarzają się takie „kwiatki” – a mówię to z konkretnego doświadczenia – jak liczenie zdań w streszczeniu projektu i ocenianie na tej podstawie jego naukowości, przy czym na dobitkę ów liczący fatalnie się pomylił, bo źle przeczytał wielozakładkowy elektroniczny formularz, a panel NCN przychylił się do jego negatywnej recenzji bez dalszej dyskusji).

Naprawdę interesują mnie jednak nie polemiki z Radą NPRH czy poszczególnymi recenzentami lub panelami, ale zasadnicze pytanie, jak środowisko, którego jestem częścią, działa jako „maszyna społeczna” przygotowująca, oceniająca i finansująca projekty badawcze.

Zanim na to pytanie odpowiem, przedstawię przykład drugi. Profesorowie Andrzej Romanowski i Wojciech Kriegseisen intensywnie wyjaśniają prof. Wrzoskowi, jak bardzo ich zdaniem się myli, mówiąc krytycznie o Polskim Słowniku Biograficznym jako strategicznym beneficjencie NPRH i zarazem przypadku co najmniej nietrafnego dysponowania pieniędzmi przeznaczonymi na rozwój humanistyki (FA 11/2014). Emocjonalną obronę wartości własnego dzieła – do której oczywiście mają prawo – wieńczą następującymi „argumentami” (przytaczam cały odpowiedni fragment jako przykład zjawiska, które mnie szczególnie interesuje): „Poetyka przemilczeń. Na koniec trzeba wspomnieć o stronie moralnej ataku. Prof. Wrzosek, stronniczy w każdym zdaniu, obnaża się jednak tam zwłaszcza, gdzie mówi o patronacie Sejmu i Prezydenta nad PSB. Zdawałoby się, że problem ten nie powinien go obchodzić – wszak idzie mu o Słownik w objęciach NPRH. A jednak obchodzi go, a nawet boli – i to bardzo. Przypomina się powiedzenie Melchiora Wańkowicza: Szewc zazdrości kanonikowi, że został prałatem. Sprawa druga to moment ataku. Skoro prof. Wrzoska tak bardzo raziły poczynania NPRH i PSB, to przecież mógł wystąpić z krytyką wcześniej. Nie wystąpił, poczekał aż dotychczasowa Rada NPRH zakończy kadencję i będzie ją mógł atakować bezkarnie. Sprawa trzecia to poetyka przemilczeń. Na cenzurowanym znalazł się tylko PSB, pozostałe projekty przedstawia profesor albo w sposób omowny, albo podając numer. Ciekawe byłoby zapoznać się – powtarza. Niżej podpisani również chętnie by się zapoznali z faktami, o których prof. Wrzosek pisze, jakie i czyje projekty przywołuje”. Czyli co do sensu mniej więcej tyle, co: „a w ogóle to zazdrościsz, masz brudne uszy i nie powiedziałeś wszystkiego”.

Rzecz w tym, że prof. Wrzosek powiedział dostatecznie dużo, żeby twórcy PSB poczuli się zaniepokojeni nie tym, że ktoś atakuje ich pracę (która jako tak ich zdaniem wartościowa powinna się przecież obronić sama), ale tym, że ich praca jest finansowana metodami co najmniej wątpliwymi – między innymi za sprawą niejasnych manewrów przy punktacji, a zarazem kosztem innych mniej szczęśliwych projektów.

Prof. Wrzosek w ostatnim artykule swojego cyklu ironicznie wspomina istotny powód swoich pytań o NPRH: „Na początku 2012 roku, przy okazji rozmowy z funkcjonariuszem uczelni, otrzymałem gratulacje z okazji dotacji z tego programu. Napomknął, że zawdzięczam to udziałowi naszego w nim przedstawiciela. Odparłem, że sądziłem, iż projekt jest godny wsparcia, bo jest dobry, ale szybko dodałem, że skoro nie dlatego projekt otrzymał wsparcie, to nie tyle powinniśmy być wdzięczni naszemu człowiekowi w NPRH za to, że skutecznie wspierał zdobycie finansowania, ile raczej powinniśmy go zganić, że nie załatwił wszystkich naszych wniosków, skoro jakoby po to tam jest”. Oponenci z PSB okazują się niezdolni nie tylko do takiej ironii, ale także do prostego a uczciwego pytania o to, w czym naprawdę uczestniczą. Dlaczego?

To jest właściwy punkt mojego zainteresowania. Interesuje mnie mianowicie, co każe „wysokiemu funkcjonariuszowi uczelni” bez zażenowana mówić o wpływach „naszego człowieka w NPRH”, przewodniczącej tej Rady pomijać milczeniem publicznie postawione pytania o uzasadnienie dokonywanych przez tę Radę zaskakujących korekt punktacji poszczególnych projektów (wbrew opiniom recenzentów), a beneficjentom programu zarzucać „poetykę przemilczeń” i „spóźnioną krytykę” komuś, kto na te niepokojące zjawiska zwraca uwagę. To tylko przykłady i przejawy. Istotne jest, że źródłowo mamy do czynienia z tym samym: ze zgodą na to, iż „maszyna społeczna” służąca według własnych deklaracji finansowaniu najlepszych i najpotrzebniejszych badań, karmiona naszą energią i inwencją, a także naszymi wspólnymi pieniędzmi, działa naprawdę inaczej, niż to mówią owe deklaracje – i że o tym, jak działa naprawdę, wymownie milczy.

Milcząca maszyna, którą współtworzymy.

Używam tu pojęcia „maszyny społecznej” w jego funkcji diagnostycznej. Nie tutaj miejsce na szczegółowe rozwinięcie tego pojęcia (uczyniłem to wespół z Beatą Anną Polak w innych publikacjach), w zwięzłym akapicie „teoretycznym” wspomnę jedynie o tych składowych pojęcia „maszyny społecznej”, które skłaniają mnie do przywołania go w tym kontekście.

„Maszyna społeczna” to struktura hierarchicznie grupująca ludzi i przejmująca ich życiową energię, by urzeczywistniać projekt, którym jest przejęcie i kontrolowanie (jak największej części) przestrzeni publicznej i dostępnych w niej zasobów. Te trzy elementy są ze sobą ściśle powiązane i nie działają jeden bez drugiego. Kluczowy jest zawsze projekt, dla którego realizacji powstaje konkretna „maszyna”. Projekty poszczególnych maszyn oczywiście różnią się w szczegółach, a zwłaszcza co do konkretu „publicznych dóbr”, na które są nastawione, nie różnią się jednak we wspomnianej podstawowej zasadzie przejmowania tego, co publiczne. Ponieważ jednak żyjemy w cywilizacji, w której otwarte deklarowanie takiego stosunku do publicznych zasobów jest obarczone pewnym tabu, pojawia się problem. Stosunkowo łatwo deklaracje takie uchodzą strukturom czysto ekonomicznym, w mniejszym stopniu strukturom politycznym (poza jawnie niedemokratycznymi, które potrafią sobie w tej dziedzinie pozwolić na wiele), a nie bardzo uchodzą wysokim instancjom kultury i nauki (a także religii). Kiedy owe wysokie instancje tworzą „maszyny społeczne”, wpadają w hipokryzję: muszą oficjalnie deklarować co innego, niż to, co jest ich prawdziwym projektem. Dlatego maszyny społeczne walczące o dobra publiczne w obszarach kultury, nauki i religii (a raczej ich uczestnicy i reprezentanci) milczą o tym, co w istocie robią. Nie znaczy to jednak, że do tego milczącego sedna ich działań nie ma dostępu. Wystarczy obejrzeć, zarejestrować konkret realnego użytku takiej czy innej maszyny, by na tej podstawie rozpoznać jej projekt – a to znaczy zarazem: zdiagnozować świadome i nieświadome potrzeby, pożądania, wyobrażenia, schematy działania itp. jej „projektodawców”. Kto uchwyci sedno projektu, z jego pomocą wyłowi też sieć „użytków”, dla których on powstał, dla których jest rozwijany i które jeszcze może ujawnić – zazwyczaj okazują się one zresztą raczej „użytkownikami”: wysoko usytuowanymi w strukturze maszyny podmiotami – centrami decyzji, które to podmioty gromadzą najwięcej korzyści symbolicznych i materialnych dostarczanych przez „maszynę”.

Na takim teoretycznym tle spojrzenie na użytek, jaki realnie czynimy z wielkiej społecznej maszyny przygotowującej, oceniającej i finansującej projekty badawcze, ujawnia moim zdaniem trzy leżące u jej źródła projekty (każdy z nich można też widzieć jako niejawne czy przemilczane źródło mniejszej „maszyny” w ramach owej wielkiej). Pierwszy projekt jest „systemowy” i jest nim „chroniona dystrybucja” ograniczonych zasobów, które jako narodowa społeczność przeznaczamy na badania. Prof. Wrzosek w pierwszym ze swoich artykułów ujął to w nieco inne słowa, mówiąc o „finansowaniu nauki jako dzieleniu biedy” i „konkursach o finansowanie projektów badawczych służących kamuflowaniu biedy za pomocą sponsorowania nielicznych” (FA 7-8/2014). Działa to w ten sposób, że osoby, które podejmują decyzje w ramach procedur konkursowych – od recenzentów, przez członków paneli i rad, po urzędników ministerstwa z ministrem nauki włącznie – wiedzą o owej biedzie, akceptują ją i milcząco wykonują w związku z tym swoje właściwe zadanie, czyli doprowadzają do sytuacji, w której pieniądze na badania zostają skutecznie podzielone, a ci, którzy w owym podziale nie osiągnęli sukcesu, nie mieli szczęścia, są skutecznie odcięci od możliwości korekty tegoż podziału. Doskonale to ilustruje przypadek ogromnego odsetka projektów odrzucanych w preselekcji w ramach ostatniego konkursu NPRH, a także „Epilog” prof. Wrzoska, pokazujący jak bardzo bez szans są odwołania od już podjętych decyzji konkursowych (FA 12/2014).

Drugi projekt, leżący u podstaw tej samej maszyny, to – paradoksalnie – ochrona naukowej przeciętności, realizowana za pomocą kryterium przewidywalności. Również o tym prof. Wrzosek napisał wiele. Szersze omówienie tego „projektu” w tej wypowiedzi pominę, bo wymaga on znacznie poważniejszego i obszerniejszego potraktowania, niż to możliwe w tych ramach.

Projekt trzeci jest ściśle powiązany z pierwszym, ale nie jest „systemowy”, a „parasystemowy”. Jest nim bowiem systematyczne wykorzystanie procedur wielkiej „maszyny społecznej” (dystrybucji pieniędzy na badania i zarazem dystrybucji prestiżu, którym są nagradzani zdobywcy grantów) przez powstałą w jej łonie „maszynę mniejszą” czy też „podmaszynę” – tworzoną przez tych, którzy decydują się wykorzystywać procedury konkursowe dla sukcesu własnego czy „swoich” lub też po prostu bezrefleksyjnie je wykorzystują. O drastycznym przykładzie takiej „spółdzielni” w dziedzinie informatyki było głośno kilka miesięcy temu, ale nikt chyba nie wierzy, że to był przypadek zupełnie odosobniony. To ta właśnie „podmaszyna” produkuje przekonanie o skuteczności „naszych ludzi” w NPRH czy innych strukturach grantowych, to ta sama maszyna jest odpowiedzialna za niejasne manewry przy punktacji, a także za milczenie, które zapada, kiedy ktoś zacznie o tych sprawach głośno mówić – jak to ostatnio uczynił prof. Wrzosek. Milczenie to, jak zwykle w podobnych przypadkach, nie jest „szczelne”, przemawia w symptomach – co zilustruję, raz jeszcze odwołując się do wypowiedzi profesorów Romanowskiego i Kriegseisena. Zarzucają oni prof. Wrzoskowi, że „poczekał aż dotychczasowa Rada NPRH zakończy kadencję i będzie ją mógł atakować bezkarnie”. Jakiej „kary” musiałby się spodziewać prof. Wrzosek, gdyby napisał to, co napisał, przed końcem kadencji Rady NPRH? Jedyna, jaka mi przychodzi na myśl w takiej sytuacji, to niemerytoryczna eliminacja z konkursu za krytykanctwo… Co było do udowodnienia.

Jak łatwo się przekonać, ten trzeci projekt jest najgroźniejszy, najbardziej perwersyjny i właśnie dlatego objęty szczególnie głębokim milczeniem, chronionym dodatkowo ewentualnością procesów o zniesławienie. Grono jego bezpośrednich beneficjentów jest stosunkowo niewielkie i tym samym względnie łatwe do zidentyfikowania. Przestrzegam jednak przed skupianiem na nich całej uwagi i całego odium. Każdą z „maszyn”, o których tu mowa, współtworzymy (i przemilczamy lub nie) my wszyscy, którzy uczestniczymy w projektowaniu badań i w walce o granty. Jeśli nie chcemy ich współtworzyć i umacniać nadal, trzeba milczenie przerwać.

Tomasz Polak, Międzywydziałowa „Pracownia Pytań Granicznych” UAM