Plagiat – sprawa niezbyt oczywista

Piotr Müldner-Nieckowski

Kilka lat temu jedna z radiostacji postanowiła zorganizować program polegający na wspólnym pisaniu opowiadania przez słuchaczy pod kontrolą grupy znajdujących się w studiu pisarzy, z tym że pisarze ci wcześniej mieli ten utwór w tajemnicy sami napisać, aby wynik audycji miał jakiś „przyzwoity kształt”. Słuchacze natomiast mieli przysyłać teksty własne oraz cytaty z różnych dzieł, z czego jury i tak miało nie skorzystać. Planowano, że będzie to audycja misyjna w ramach liberalnej nowoczesności medialnej, a właściwie ponowoczesności czy jak kto woli postmodernizmu. Nie wierzę w skuteczność zbiorowego tworzenia sztuki ani dopuszczalność oszukiwania słuchaczy, dlatego z góry odmówiłem udziału w tej bzdurze. Przy okazji dowiedziałem się jednak paru rzeczy, o których warto wspomnieć.

Zgodnie z założeniami stylu ponowoczesnego pisanie dzieła artystycznego może obecnie wykonywać każda osoba, która potrafi stukać w klawisze. Stąd między innymi burzliwy rozwój tzw. blogów i niezliczona liczba neopoetów. Wystarczy, że osoba przeczytała to i owo i potrafi skorzystać z tego, co zapamiętała. Dla niepoznaki organizatorzy audycji nie wspomnieli ani o prawie autorskim, ani o plagiacie, natomiast nadmieniono, że Chopin w swoich koncertowych improwizacjach nader chętnie korzystał z motywów Beethovena, a jazzmani do dziś nagminnie przerabiają tak zwane standardy i nikt ich z tego powodu nie molestuje. Standard to co najwyżej osnowa pozbawiona wątku, podobnie jak w wypadku programów informatycznych – algorytm bez obudowy programowej.

Twórczość, zdaniem owych postmodernistów radiowych, zaczyna się dopiero w momencie realizacji owej obudowy. Dodajmy, że prawo autorskie chroni programy, ale nie algorytmy. Możesz wymyślić najgenialniejszy algorytm i każdy może ci go za darmo zabrać, a potem na tym algorytmie nabudować prostacki interfejs (inaczej: wykonać plagiat) i stać się twórcą przez duże T.

Niedawno głośny był u nas przypadek plagiatu popełnionego przez Katarzynę Pakosińską (Georgialiki , 2012). O ile mi wiadomo, sprawa utknęła w niepamięci. Plagiatów na poziomie kradzieży idei, fabuły, konstrukcji postaci, a nawet całych gotowych fragmentów się nie tępi. Chyba że jest się kimś na miarę Jerzego Kosińskiego, który zerżnął od Tadeusza Dołęgi-Mostowicza motyw Nikodema Dyzmy i nie tylko napisał prozę pod tytułem Being There (Wystarczy być ), ale jeszcze scenariusz i zgarnął niezłą pulę za film z Peterem Sellersem. Sądził, że w Ameryce nikt się na tym nie pozna. Przeliczył się, krytycy z „Washington Post” plagiat „wielkiego pisarza” wyłowili i odpowiednio nazwali.

Być może zdarzenia te wstrząsnęły kimś prywatnie, ale sądy wciąż się głowią, kiedy kradzież osiągnięć umysłowych jest jeszcze na poziomie algorytmu, a kiedy już programu, czyli ściśle kiedy następuje materialny (ekonomiczny) zabór dorobku naukowego lub artystycznego. Wszystko dlatego, że kryteria własności intelektualnej faktyczne, moralne i prawne są w dzisiejszym świecie coraz bardziej mgliste i nielogiczne. Obecnie zamiast wolności słowa mamy dowolność korzystania z dóbr wszelakich chronioną przez poprawność polityczną. Wolno o kimś powiedzieć „złodziej”, ale tylko swojej żonie na ucho, żeby go nie urazić.

Przyzwolenie na kradzież owocuje bezkarnym podbieraniem pomysłów. Walka z plagiatem to zasłona dymna, w rzeczywistości jej nie ma. Rozszerzono pojęcie „intertekstualny” (międzytekstowy) na wszystko, co jest jakimś rodzajem tekstu – literackiego, plastycznego, muzycznego, tanecznego, każdego. Bezczelne „nawiązanie intertekstualne” do innych utworów może polegać na skopiowaniu ich algorytmów i zadbaniu o odpowiednią nadbudowę, powierzchowne nakomplikowanie własnym językiem.

Jeśli ktoś ukradnie innemu pomysł na fabułę filmu czy powieści, to w myśl powyższej tezy nic złego mu się nie stanie. Sąd uzna, że wszystko jest w porządku, ponieważ zaborca (w języku poprawności politycznej: korzystający) nie ukradł utworu, lecz sam zamysł, a to jest prawnie dopuszczalne. Utwór artystyczny w tym rozumieniu musi zawierać coś więcej niż tylko schemat dziania się i opis bohaterów, a naukowy więcej niż metodę i przebieg badań. Konia z rzędem jednak temu, kto sprecyzuje, czym jest owo „coś więcej”.

Warto też zauważyć, że w polskim systemie prawnym nie istnieje słowo „plagiat” ani żaden jego synonim. Myślę, że w wielu interpretacjach uczelnianych, tam gdzie stwierdzono plagiat w pracach dyplomowych, właśnie tak się traktuje to gorszące zjawisko. Owszem, jest to poważne naruszenie norm społecznych i naukowych, ale nie przestępstwo. Naruszenie to może być karane przez uczelnie, stowarzyszenia twórcze, Centralną Komisję do spraw Stopni i Tytułów i tak dalej, nie słyszałem jednak, aby mieściło się w praktyce karnej sądownictwa. Chyba że „autor” zabrał komuś utwór, opatrzył go swoim nazwiskiem, a następnie przyjął z tego tytułu korzyści finansowe, na przykład ze sprzedaży. Rozprawa licencjacka już się w tej kategorii nie mieści. Jak powiada mój sąsiad hydraulik: dzisiaj w ryja już nikomu nie możesz dać, ale okraść go wolno jak najbardziej.

e-mail: www.lpj.pl
Wynagrodzenie autorskie sfinansowane zostało przez Stowarzyszenie Zbiorowego Zarządzania Prawami Autorskimi Twórców Dzieł Naukowych i Technicznych KOPIPOL z siedzibą w Kielcach, z opłat uzyskanych na podstawie art. 20 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.