Nieznany lud na krańcach świata

Karolina Krajewska

W beztroskim dzieciństwie jest to coś, co pozwala nam walczyć ze smokami, przemierzać oceany, latać ponad chmurami, być piratem albo księżniczką mieszkającą w pięknym zamku. To coś to doskonale prosperująca wyobraźnia, która przez całe dzieciństwo przywołuje najróżniejsze wizje i determinuje nasze marzenia. Jak wszyscy doskonale wiemy, marzenia czasem się spełniają i wbrew pozorom wcale nie tak rzadko, wystarczy im trochę pomóc. Są jednak nieliczni szczęściarze, którym spełnia się więcej niż jedno marzenie.

Gdy byłam dzieckiem, fascynowałam się wszystkim, co stare i owiane tajemnicą, biegałam po ruinach i trudno mnie było wyciągnąć z muzeum archeologicznego. Drugim ulubionym zajęciem było siedzenie pod kołdrą z latarką i atlasem geograficznym i planowanie wyprawy do Ameryki Południowej. Trzecie marzenie to zostać wielkim odkrywcą w bliżej niesprecyzowanej dziedzinie. Gdy zaczęłam studia, wszystko to wspominałam z sentymentem jako niemożliwe do ziszczenia twory dziecięcej wyobraźni. Studia, które wybrałam, nużyły mnie i coraz bardziej rozczarowywały. Tak było do czasu podjęcia najbardziej szalonej decyzji w życiu. Z dnia na dzień rzuciłam znienawidzony kierunek i poszłam za głosem serca. Tym razem wybrałam archeologię w ukochanym Wrocławiu i nagle wszystko zaczęło się układać jak z nut. Już na trzecim roku studiów dostałam szansę, której nie byłaby w stanie wymyślić moja wybujała dziecięca fantazja. Otrzymałam powołanie do Misji Archeologicznej Uniwersytetu Wrocławskiego w Peru i od tego czasu odwiedzam to państwo regularnie. Jakby tego szczęścia było mało – praca moja, moich koleżanek i kolegów przyczyniła się do dokonania jednego z najważniejszych odkryć archeologicznych ostatnich lat. Ale wszystko po kolei.

Jak się okazuje, niekiedy czas, który wydaje nam się stracony, wcale takim nie jest. Gdyby nie kilka lat „poślizgu”, być może nigdy nie robiłabym tego, co robię. Tak się złożyło, że w tym samym roku akademickim, w którym podjęłam studia archeologiczne, Instytut Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego zainicjował międzynarodowy, interdyscyplinarny projekt badawczy zwany Projektem Tambo. Finansowany był ze środków 7. Programu Ramowego Unii Europejskiej przy współudziale Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Uniwersytetu Wrocławskiego. Kierownikiem naukowym projektu został prof. Józef Szykulski. Zadanie to zaplanowano na cztery lata (2008-2012) i było ono realizowane w kilku etapach. Obecnie badania są kontynuowane dzięki wsparciu Banku Zachodniego w ramach programu Santander Universidades.

Celem projektu są badania nad społeczeństwami prekolumbijskimi południowych krańców Peru ze szczególnym uwzględnieniem przemian wywołanych zmianami środowiskowymi i klimatycznymi. Obszar naszych działań obejmuje dorzecze rzeki Tambo, leżącej na pograniczu departamentów Arequipa i Moquegua. Warto wspomnieć, że cała ta strefa jest dla archeologów „dziewicza”, ponieważ do tej pory nie była objęta żadnymi systematycznym badaniami.

Jak już wspomniałam, prace archeologiczne można podzielić na kilka etapów, z których każdy ma swoją własną specyfikę, jest na swój sposób fascynujący, ale też wymagający odpowiedniej wiedzy i predyspozycji. Pierwszym etapem pracy archeologa są zawsze tzw. badania powierzchniowe, czyli rozpoznanie terenu. Ma ono na celu ustalenie lokalizacji stanowisk archeologicznych, czyli miejsc, w których dawne społeczności pozostawiły ślady swojej egzystencji. Drugim etapem, najbardziej kojarzonym z pracą archeologa, jest przeprowadzenie na wyselekcjonowanych stanowiskach badań wykopaliskowych, podczas których wykonujemy też różnego rodzaju pomiary i dokumentację polową. Ostatnim etapem są prace gabinetowe, obejmujące wstępną konserwację zabytków, dokumentację rysunkową i fotograficzną oraz analizy specjalistyczne wykonywane przy współpracy z naukowcami z innych dziedzin, takich jak fizyka, chemia, botanika, palinologia, antropologia, geologia.

Dopiero po przejściu tych wszystkich etapów archeolodzy są gotowi do ostatecznego podsumowania swoich badań.

Mięśniak w bibliotece

Nie bez powodu wspomniałam o tym, że każdy etap pracy archeologa wymaga odpowiednich predyspozycji. Czasami nie wystarczy być „molem książkowym”, mającym imponującą wiedzę, ale nic poza nią. Wyobraźmy sobie owego „mola” w wysokich Andach, dziesiątki, a niekiedy i setki kilometrów od najbliższej cywilizacji. Musiałby się wykazać niezwykłą determinacją, aby przemierzać piechotą, tydzień lub dwa, andyjskie bezdroża. Nawet jeśli wyjdziemy z założenia, że nasz bohater nie zmaga się z lękiem przestrzeni, nie wybrzydza przy posiłkach, nie przeraża go brak łazienki, nie ma wrażliwej skóry skłonnej do poparzeń słonecznych i nie dopadła go choroba wysokościowa, to ostatecznie niezbędna jest mu również odpowiednia wytrzymałość i tężyzna fizyczna. Tego nie wypracuje w bibliotece, chyba że codziennie pomaga wnosić nową dostawę książek na trzecie piętro.

Praca w terenie nie należy do najłatwiejszych i wymaga wielu wyrzeczeń, szczególnie w ekstremalnych warunkach klimatycznych panujących w Peru, ale daje też ogromną dawkę satysfakcji z każdego nowo zarejestrowanego stanowiska. Warunki pogodowe, w których pracujemy, są zależne od wysokości nad poziomem morza. Niekiedy trzeba przemierzyć odcinek górski na wysokości 3–4 tysięcy metrów, gdzie silne promieniowanie słoneczne nagrzewa powietrze w ciągu dnia, w nocy natomiast można się spodziewać mrozu. W niżej położonych partiach osłonięte od wiatru wąwozy przywodzą na myśl rozgrzany piekarnik. Perspektywa wędrówki wyschniętym korytem okresowej rzeki w temperaturze 35 stopni w cieniu nie wydaje się zachęcająca, szczególnie że owego cienia brak (fot. 1). Z kolei nie można narzekać na deficyt kąsających muszek, tych jest pod dostatkiem. Problemy sprawiają również przeszkody naturalne, strome urwiska, wezbrane w porze deszczowej rzeki, oberwane przez trzęsienia ziemi ścieżki. Jednakże w takich sytuacjach okazuje się, że pomysłowość ludzka nie zna granic i mamy na przykład okazję skorzystać ze skonstruowanej przez tubylców przeprawy linowej rozpiętej pomiędzy brzegami rzeki (fot. 2). Cóż, nie da się ukryć, że archeolog jest skłonny do wielu poświęceń, jeśli tylko ma w perspektywie odkrycie nowego stanowiska. Miałam okazję kilkakrotnie w takich wyprawach uczestniczyć i muszę przyznać, że odpowiednie nastawienie psychiczne na etapie przygotowań i podczas wędrówki jest elementem kluczowym dla powodzenia całego przedsięwzięcia.

Efekt ośmiornicy

Kiedy już przemierzymy setki kilometrów i zarejestrujemy wszystkie odkryte przez nas stanowiska, wybieramy te, które mogą dostarczyć nam nowych ważnych dla nauki informacji. Selekcja ta jest konieczna, ponieważ wykopaliska archeologiczne są żmudne i czasochłonne; nie starczyłoby nam prawdopodobnie życia, aby dokładnie przebadać wszystkie pozostałości egzystencji dawnych ludów, które udało się odnaleźć.

Podczas prac wykopaliskowych ogromne znaczenie ma dobra organizacja pracy. Zawsze trzeba pamiętać, że są to badania niszczące, każde przeoczenie, pomyłka, nieudane zdjęcia to stracone dane. Często się zdarza, że podczas eksploracji musimy jednocześnie wykonać pomiary tachimetrem, dokumentację fotograficzną i rysunkową, pobrać próbki do badań, zabezpieczyć i odpowiednio opisać artefakty (fot. 3). W takim momencie chciałoby się mieć osiem rąk. Dodajmy do tego nie zawsze idealne warunki pogodowe, na przykład silny wiatr, a bez trudu zauważymy, ile cierpliwości, zmysłu organizacyjnego, zaufania do współpracowników i odporności na stres wymagają niekiedy wykopaliska.

Od momentu rozpoczęcia prac Projektu Tambo archeolodzy z Wrocławia przeprowadzili badania wykopaliskowe wzdłuż całej doliny rzeki, od jej źródeł położonych w okolicy jeziora Jucumarini, na wysokości 4-5 tys. m. n.p.m., aż do jej ujścia do Pacyfiku. W tym czasie przeprowadzono prace wykopaliskowe na kilku spośród kilkudziesięciu stanowisk z przełomu plejstocenu i holocenu, leżących w najwyższych partiach obszaru badań. W środkowej części dorzecza Tambo badano pozostałości związane z kulturą inkaską i cywilizacją Tiwanaku. Jednak jedną z większych sensacji było odkrycie tej ostatniej u ujścia rzeki, szczególnie, że do tej pory uważano Tiwanaku za cywilizację górską. W dolnym biegu rzeki przez wiele sezonów badano cmentarzyska dość słabo rozpoznanej kultury Chiribaya. O wszystkich tych badaniach mogłabym się rozpisywać w nieskończoność, ale chciałabym się skupić na jednym cmentarzysku, szczególnie dla mnie ważnym z kilku względów.

Zapomniany lud z północnej Atakamy

Sektor 7 stanowiska El Pino przyprawił mnie o szybsze bicie serca już w 2011 roku. Wtedy, jeszcze jako studentka, uczestniczyłam w wykopaliskach na tym cmentarzysku i od początku wiedziałam, że jest ono wyjątkowe. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z podobnym rodzajem pochówków i chciałam się o nich dowiedzieć jak najwięcej. Marzyłam o tym, żeby móc opracować pozyskane przez nas dane. Szczęśliwie się złożyło, że mój promotor dostrzegł to zainteresowanie i w chwili podjęcia przeze mnie studiów doktoranckich powierzył mi zgromadzone materiały. Od tego momentu stanowią one trzon przygotowywanej przeze mnie pracy doktorskiej. W tym roku, podczas kolejnego etapu badań na cmentarzysku w sektorze 7 El Pino, spotkał mnie zaszczyt kierowania pracami wykopaliskowymi (fot. 4).

Pomijając całe moje zaangażowanie emocjonalne (którego nie da się ukryć), cmentarzysko u ujścia rzeki Tambo jest wyjątkowe głównie dlatego, że blisko 150 grobów odkrytych przez naszą misję pozostało po nieznanej dotąd kulturze. Dzięki zleconym przez nas badaniom radiowęglowym C14 wiemy, że ludzie ci zasiedlali północne krańce pustyni Atakama około 1500 lat temu. Stosunkowo niewiele wiadomo o społecznościach zamieszkujących południowe krańce Peru w tym okresie, dostępnych jest zaledwie kilka publikacji na temat podobnych kultur z sąsiednich dolin. Dotyczą one wybranych aspektów, bądź są krótkimi sprawozdaniami z badań sondażowych. Zatem w kontekście odkrycia tak dużego jednolitego kulturowo stanowiska po raz pierwszy stoimy przed szansą zdefiniowania tego społeczeństwa jako nowej kultury i wypełnienia białej plamy na mapie peruwiańskiej archeologii.

Zmarli chowani byli bezpośrednio w piaszczystym podłożu w płytkich jamach, ułożeni byli w pozycji embrionalnej, a następnie owinięci w całuny grobowe, niekiedy w maty z trzciny. Na drogę w zaświaty wyposażono ich w przedmioty towarzyszące im na co dzień, narzędzia tkackie, broń taką jak łuki i buzdygany, naczynia ceramiczne i ozdoby stroju. Jeden z wojowników pochowany został z psem, a dość często spotyka się w grobach pożywienie w postaci świnek morskich. Ciekawym zwyczajem było umieszczanie kawałków trzciny po dwóch stronach głowy zmarłego, na wysokości uszu. Świadczyć one mogą o ciekawym życiu duchowym tej społeczności (fot. 5).

Mrówcza robota

Jeśli ktoś myśli, że praca archeologa to tylko wykopaliska, jest w błędzie. W tym miejscu zaczyna się etap prac gabinetowych, przygotowujących naszych zmarłych i artefakty do dalszych analiz. Każdy zabytek jest poddawany konserwacji, fotografowany, rysowany, inwentaryzowany i odpowiednio zabezpieczany (fot. 6). Cały ten proces wymaga najwięcej czasu i cierpliwości, często są to miesiące pracy w laboratorium, ale na tym również polega trud archeologa, bo nie wystarczy tylko „wykopać”.

Ogromna liczba odkrytego podczas wykopalisk wyposażenia grobowego pozwoli na wyciągnięcie wniosków co do podziału zajęć pomiędzy poszczególnymi członkami społeczeństwa. Możliwe będzie doprecyzowanie obrazu prowadzonego przez nich modelu gospodarki, a nawet odtworzenie niektórych aspektów życia religijnego. Będzie możliwe określenie technologii wyrobu narzędzi, broni czy ozdób stroju. Podjęta przez nas współpraca z antropologami i specjalistami od badań mitochondrialnych odpowie na pytania dotyczące pochodzenia tego ludu, jego diety czy zależności rodzinnych występujących pomiędzy poszczególnymi zmarłymi. Na wiele innych pytań pomogą nam odpowiedzieć specjaliści z innych dziedzin, ponieważ dziś archeologia jest dziedziną interdyscyplinarną. Ta współpraca i otwartość jest konieczna do uzyskania jak najpełniejszego obrazu życia dawnych społeczeństw.

Bez względu na to, czy mozolnie wdrapuję się andyjską ścieżką coraz wyżej, czy muszę znosić piekące słońce na pustyni, czy spędzać godziny na czyszczeniu i rysowaniu zabytków, nie protestuję. Przecież jako małej dziewczynce nigdy nie przyszło by mi do głowy, że moje marzenia spełnią się w pakiecie trzy w jednym, zatem żadnych reklamacji zgłaszać nie zamierzam.

Mgr Karolina Krajewska, archeolog, doktorantka w Instytucie Archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego.