Język ezopowy
Czy naprawdę, jak głoszą coraz liczniejsi autorzy, wychowujemy już nie „wykształciuchów” czy „wykształceńców” (ten pogardliwy termin sołżenicynowski ma co najmniej dwa tłumaczenia), lecz nawet troglodytów? Czy nasza cywilizacja znajduje się w sytuacji opisanej w wierszu Konstandinosa Kawafisa, w którym mowa o tym, że trwa oczekiwanie na barbarzyńców, którzy mają stać się ostatecznym rozwiązaniem gnębiących społeczeństwo problemów? Jeżeli tak, to przecież warto sobie uświadomić, że niekoniecznie muszą owi barbarzyńcy przybywać z zewnątrz – czasami zjawiają się ze strony zgoła nieoczekiwanej: wyłaniają się spośród nas.
Takie oto myśli zaczęły mi się formować na marginesie trwającej u nas dyskusji dotyczącej lektur szkolnych. Oto z ekranu telewizyjnego przekonuje nas sympatyczna skądinąd pani nauczycielka, że nie należy dzieci nękać ramotą sienkiewiczowską zatytułowaną W pustyni i w puszczy , gdyż, po pierwsze, nudne to, akcja się rozwija powoli, postaci bohaterów opisywane są aż na pięciu stronach i dziecko z trudem brnie przez te zwały liter, po drugie zaś, ponieważ książka naszego noblisty utrwala rasistowskie stereotypy i w dodatku nie wpuszcza na swe strony dżendera, a tym samym nie pozwala na kształtowanie zdolności wyboru kulturowej płci, wysyłając Stasia do puszczy, Nel zaś skazując na wzywanie owego Stasia na pomoc. I przyznam, że w pewnej mierze krytyka ta nawet mnie przekonuje, w szczególności wówczas, gdy skierowana jest przeciw promocji mentalności kolonialnej – skądinąd bliskiej autorowi Quo vadis? , który zapewne bolał nad tym, iż Polacy nie posiadają zamorskich posiadłości; nie on jeden zresztą, dość przypomnieć działającą w II Rzeczpospolitej organizację o nazwie Liga Morska i Kolonialna (jej to staraniem pobudowano okręt „Orzeł”, ona też zabiegała o przejęcie Madagaskaru od Francuzów i zdążała do skolonizowania Liberii) – a także wtedy, gdy traktuje się tam Afrykanów jako z natury podległe Europejczykom ludy, wśród których, pochylając się z troską i wyrozumiałością nad ich niedorozwojem, należy szerzyć oświatę, religię i kulturę. Z drugiej jednak strony, myślę sobie, jest to lektura niesłychanie pożyteczna: pozwala bowiem, poprzez analizę opisywanych wydarzeń i sytuacji, pokazać niestosowność owego kolonialnego sposobu myślenia. Obawiać się jednak należy, że brak nam nauczycieli zdolnych w sposób przystępny „przerobić” z dziećmi taką właśnie lekcję czytania.
Dla mnie jednak lektura W pustyni i w puszczy ma wymiar dodatkowy. Do niedawna jeszcze, a zdarza się to i obecnie, w publicystyce pojawiało się pojęcie „moralność Kalego”. Być może, co się językowi zdarza, pojęcie to zostanie w sposób naturalny wyeliminowane i wyjdzie z obiegu całkowicie. Trochę by było żal, ale nie czas żałować róż, gdy – jak mawiał klasyk – lasy płoną. Niemniej byłby to kolejny sygnał zubożenia czegoś, co nazwać by można naszym kodem kulturowym – to znaczy kodem, który dla każdego uczestnika polskiej kultury jest sygnałem swojskości i jednocześnie jednym z elementów tworzących naszą tożsamość. Sienkiewicz takich rozpoznawalnych idiomów dostarczył sporo – czy będzie to pytanie Kiemliczów „Ociec, prać?” (wykorzystane w reklamie jednego ze środków do prania – ponad 50% respondentów nie było w stanie odpowiedzieć, z czym się to kojarzy), czy zwrot Zagłoby mówiący o tym, że w zamian za oszukańcze obietnice gotów jest królowi szwedzkiemu „darować Niderlandy” (co zresztą pojawia się ostatnio w publicystyce a propos działań premiera Orbana dotyczących przewalutowania kredytów). Może warto sprawić, by kończący szkoły uczniowie rozumieli, o co chodzi, gdy natkną się na podobne zwroty?
Rzecz dotyczy, oczywiście, nie tylko idiomów kulturowych mających swe źródło w literaturze polskiej. Niewielu dziś absolwentów szkół naszych potrafi zlokalizować kwestię „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” i tym samym zrozumieć jej odniesienie do kontekstu, w jakim bywa przywoływana. Kiedyś już pisałem o tym, że dla studentów dziennikarstwa, z którymi miałem zajęcia, niezrozumiałe były takie określenia jak „donkiszoteria” czy „hamletyzowanie”. Ostatnio znów się z czymś takim zetknąłem. Oto, prowadząc zajęcia z dziejów literatury rosyjskiej, mówiłem o tym, że Iwan Kryłow, wybitny bajkopisarz, wzorował się m.in. na utworach Ezopa. Pomijając fakt, iż sama postać tego antycznego twórcy z VI wieku p.n.e. nie była publiczności znana (bo skąd niby?), zdumiało mnie milczenie, jakie było odpowiedzią na moje pytanie o znaczenie terminu „język ezopowy”. Termin ten wciąż jeszcze pojawia się dosyć często i wydawało mi się, że nie powinien być dla studentów nauk humanistycznych specjalną tajemnicą. Okazało się, że jest, w dodatku nieodgadnioną. Sumiennie zatem wyjaśniłem o co chodzi, dodając, że to niekoniecznie wybieg przeciw cenzurze, ale również dość wyrafinowany chwyt artystyczny. Nie zmienia to faktu, że podobne doświadczenia coraz bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że język tworzący naszą kulturową tożsamość ulega erozji. Być może tak już być musi. Znaczy się: postęp.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.