W stronę e-humanistyki

Jacek Wojciechowski

Obiegowe oraz pozaobiegowe opinie, z prasowo-medialnymi włącznie, dla humanistycznych dyscyplin naukowych nie są życzliwe. Zresztą słabo powiedziane: mają smak cykuty pomieszanej z cyjankiem. Nie tylko ostatnio (to są nieraz dyscypliny tak stare, jak sama nauka) – chociaż teraz dokopywanie wydaje się ostrzejsze – i nie tylko u nas. No bo jak coś się nie układa idealnie, a uczelniom do ideału wszędzie daleko, to najlepiej wyhodować ofiarnego kozła i sekować tak, żeby każdego rozbolały zęby. Więc bolą.

Na cenzurowanym

Prawda jest taka, że wielu uczelniom (możliwe, że również naukom) rzeczywistość trochę odjechała, a ponadto niż demograficzny spadł na głowę jak meteoryt do szamba. Trudno więc z taką rzeczywistością oraz z jej finansowymi skutkami kopać się jak z koniem – bo skoro są pustki w kasie, to niewiele da się. Dlatego nastał czas pokazywania palcami tych, którym z tej kasy (podobno) należy się mniej albo nawet nic. Uzasadnienie: produktywność niska lub żadna.

Wiadomo wszak, że inżynier potrafi wkręcić żarówkę, a hodowca trzody zadba o szynkę, natomiast historyk z filozofem wejdą w spór o transcendencję, czym nie naje się nikt. Z takich doraźnych przesłanek wyrosło więc przeświadczenie, że świat szczęśliwy to świat ukonstytuowany z samych inżynierów albo wyłącznie z zootechników. Wobec tego kształcenie humanistów oraz uprawianie humanistyki powinno kosztować podatnika możliwie mało, a najlepiej nic. Kto chce pofilozofować albo pofilologować, niech sobie za to zapłaci sam.

Najwyraźniej nagła amnezja zatarła niedawny trend do przepoczwarzania politechnik i akademii w uniwersytety przymiotnikowe, spowodowany wszak chęcią uniwersalizacji, czyli przymileniem się do humanistyki właśnie. W końcu nawet matecznik dyscyplin inżynieryjno-technicznych, mianowicie AGH, utrzymuje wydział humanistyczny, i to na bardzo dobrym poziomie.

Nic to, bo kiedy w kasie powstają dziury, słuszne tendencje i dobre praktyki mogą trafić do kąta – z paraliżującym pytaniem: czy nas na to stać? Zamiast zaś odpowiedzi, pojawiają się doniesienia o barmanie (po filozofii) w nocnym klubie Go Go, bądź o motorniczym w tramwaju (mgr nauk historycznych), albo o urzędni(cz)kach – z byłą panią wicepremier w tle – którym wykształcenie orientalistyczne lub sinologiczne przydało się jak łysemu grzebień. Niby nic, po prostu impresje, drobne napomknienia, ale pozlepiane razem tworzą mozaikę darmojedztwa i wloką się za humanistyką jak smród za piechotą łanową.

Bywa, że ze skutkiem agonalnym. Tu i ówdzie poupadały różne kierunki filologiczne, zrobił się krzyk o chęć ekspulsji filozofii, nawet zasłużona archeologia na UJ nie otworzy się na nowych studentów, ponieważ ich nie ma. Sorry, taki mamy niż.

I oczywiście wcale tak nie jest, żeby wszystkie zawieszenia lub zmiany dokonywały się irracjonalnie – ależ skąd! – jakkolwiek są wyraźnie jednokierunkowe. Humaniści są w niewątpliwym odwrocie, być może za karę, bo kiedyś z matury wykopali matematykę oraz nigdy nie zaprzyjaźnili się z indeksem Hirscha ani ze wskaźnikiem Impact Factor.

Pora zatem na kontrofensywę, więc na taką performancję humanistyki – drobną, lecz istotną – żeby naszym przyjaciołom z dziedzin niehumanistycznych omsknęły się szczęki. Przesłanki i precedensy są.

Humanistyka cyfrowa

W uprawianiu szeroko pojętych nauk humanistycznych, po kilku odrębnych, ale drobnych wyrwach, dokonał się nieco większy przełom: poprzez powiązanie analitycznych metod cyfrowych z humanistycznymi nastąpiła fragmentaryczna cyfryzacja humanistyki. Nie tylko zresztą w samym postępowaniu badawczym, lecz także przez znowelizowany częściowo, bo algorytmiczny, sposób poznawania niektórych zjawisk i myślenia o nich – w powiązaniu z nieco inną ekspresją. Przesądziła o tym postępująca digitalizacja różnych procedur teoretycznych i rozrost praktyk cyfryzacyjnych.

Nie stało się tak od razu, ale stopniowo i w różnych sferach, czasem produktywnie, a znów nieraz zbyt radykalnie i wtedy wypadło – jak mówią piłkarscy sprawozdawcy – cofnąć się do tyłu. Podobnie stało się też z zagalopowanym flirtem psychologii z cybernetyką, przesadnie sugerującym tożsamość umysłu sztucznego i biologicznego. Ale uchowało się ogólne założenie zbliżenia badawczej refleksji nad przestrzeniami – wirtualną oraz rzeczywistą – w które jest wkomponowany człowiek.

Pojawienie się (tak potem nazwanej) humanistyki cyfrowej sprowokowała więc rzeczywistość życia i nauki. Źródłem nie były li tylko humanistyczne kompleksy wobec nauk ścisłych i technicznych, tak jak ser nie powstał ze względu na wstyd wobec masła, chociaż jakieś echo tych derbów było oraz jest. Jednak nie wygenerowało dostatecznie głośnej promocji; autoprezentacja wobec całej nauki naukowej i nienaukowej jest mizerniejsza niż mizerna. O cyfrowej humanistyce mało kto wie i mało kto słyszał oraz mało kto korzysta z. Zdecydowanie za mało.

Być może dlatego, że (jeszcze?) nie jest samodzielną ani pełnoprawną dyscypliną nauki – a nauka była i jest sfeudalizowana, więc ćwierćdyscypliny traktuje z ćwiartkową uwagą. Na razie to jest rodzaj interdyscyplinarnej nakładki, zainstalowanej na styku (mówiąc archaicznie) nauk humanistycznych, ścisłych i społecznych. Z ewentualnie odrębną fakturą badawczą – bo to wszak teksty, obrazy, liczby i dźwięki – ale nie do pomyślenia i nie do uprawiania bez całej materii humanistycznej.

Za akuszera tej intersubdyscypliny uchodzi włoski jezuita, prof. Roberto Buse z Politechniki w Mediolanie, ale początków można doszukać się wcześniej i w różnych, głównie (tak twierdzą Amerykanie) amerykańskich miejscach. Wskazując choćby na zmatematyzowaną analizę treści, opracowaną dawno temu przez Bernarda Berelsona z inspiracji Harolda Lasswella, lub na praktyki automatycznych translacji, bądź na próby zautomatyzowanej indeksacji treści przekazów – do czego musiały posłużyć przesłanki teoretyczne. No i w retrospektywie rozwojowej nie da się pominąć lingwistyki komputerowej, już wszak samodzielnej, chociaż interdyscyplinarnej specjalności naukowej.

Aplikacje

Lecz założenia poznawcze oraz propozycje metodologiczne to jedno, a wdrożenia badawcze i dydaktyczne to dwa różne światy lub nawet kosmosy. Z aplikacjami jak było pod górkę, tak jest pod górkę. Owszem, powstały – głównie w USA, w UK i w Kanadzie – programy edukacyjne dla studentów dowolnych kierunków humanistycznych, głęboko słusznie nazwane Introduction to Humanities Computing, w formie jednorocznych kursów uzupełniających, najczęściej 60-godzinnych. Wydawałoby się, że w tak śladowym wymiarze, z tak ostrożnym nastawieniem, łatwe do zainstalowania w dotychczasowych, ogólnych programach kształcenia. Ale to złudzenie. Nawet Anglicy i Amerykanie, którym takie wdrożenia udały się najliczniej – w innych krajach mniej lub śladowo – niecenzuralnymi inwektywami obrzucają zbiuralizowane administracje uczelniane. Aż miło poczytać, że pandemiczna biurokratyzacja nauki to nie tylko wschodnioeuropejska przypadłość.

Oczywiście każde uruchomienie nowego projektu, tak badań, jak i kształcenia, wymaga nadprogramowych środków, zaś administracja wszelkiej maści ma w kieszeni węża, a w uczelniach to nawet całe serpentarium. Litanii pytań nie ma więc końca. Co to za sfera nauki, czemu miałaby przystawać do uczelni humanistycznej/technicznej (niepotrzebne skreślić), zwłaszcza że do żadnego instytutu nie pasuje, co jest w niej nowego, jaki ewentualnie pożytek miałoby społeczeństwo… Żadnemu decydentowi taka pozadyscyplinarna nowość (nic to, że nie całkiem nowa) nie wyda się w pierwszej chwili jadalna, toteż chwil kolejnych może być sporo, zanim myśl zaświta, że to może jednak jest użyteczna symbioza, a nie produkt próżniaczej wyobraźni.

Tu i ówdzie rzeczywiście zaświtała – najliczniej w krajach anglojęzycznych. Od amerykańskich uniwersytetów Harvarda oraz Stanforda, po liczne uniwersytety londyńskie i kanadyjski University of Victoria, a nawet Yadavpur University w Indiach. Powstały stowarzyszenia Association for Computers and the Humanities lub Alliance of Digital Humanities Organizations. Są doroczne światowe konferencje „Digital Humanities Conference” i wydaje się przedmiotowe monografie oraz czasopisma – „Literacy and Linguistic Computing”, „Digital Humanities Quarterly”, „Southern Spaces”, a także inne. Zatem trochę tego jest.

A jednak w praktycznym rozpowszechnianiu występują kłopoty: humanistyka cyfrowa przebija się z trudem, jak mały pingwin przez strusie jajo. Brakuje przede wszystkim grantów, bo te przypisuje się najczęściej do klarownych uczelnianych struktur i do zweryfikowanych obszarów nauki. Tu tymczasem tańczą wątpliwości.

Nietrafne, bo to ma być przysposobienie do wykorzystania nowych technologii oraz metodologii poznawczych we wszystkich obszarach humanistyki. Lecz przecież nie zamiast, ale jako dopełnienie studiów podstawowych. Potrzebne w całej komunikacji publicznej, w rozrośniętym przemyśle multimedialnym oraz w rozmaitych obszarach artystycznej kreacji. Różnowymiarowość, multisemiotyczność, otwartość, interaktywność, wielosekwencyjność – to tylko niektóre nowe cechy świeżych form ekspresji, które skatalizowała elektronika. Trzeba je rozpoznać i wykorzystać.

Są wprawdzie opinie, że nowizna jakby nagle utknęła w miejscu: Liternetem ani Net Artem na razie nie fascynują się masy ani też badacze. Ale to przecież nie jest kres, tylko początek rozwoju, któremu potrzeba specjalistów z odpowiednio dualnymi kwalifikacjami, a takich jest mało lub jeszcze mniej.

Wobec tego na razie przeważają spontaniczne próby dialogu humanistów z technologami, często posiekane nieporozumieniem, jak w korespondencji dysortografów z dyslektykami. Kiedy jeden sądzi, że Szekspir to rodzaj motocykla, a drugi uważa software za miękki plusz, to wspólne aplikacje realizują się z trudem. A powinny bez i od tego nie ma odwrotu.

Własne podwórko

Angloamerykański tupet wywołuje wrażenie, że świat nauki jest niemal wyłącznie amerykańsko-angielski, a poza nim nie ma prawie nic. Ale wrażenie, jak to wrażenie, bywa fałszywe, iluzoryczne i złudne. Otóż humanistyka cyfrowa rozpowszechniła się jednak po szerszym świecie, chociaż z intensywnością nadmiernie skromną. Jest obecna również u nas i to nie od wczoraj, tyle że konstytuuje się w naszym języku nadwiślańskim, który dla rodzimej naukowej (?) punktozy uchodzi za drugorzędne narzecze. Być może więc trochę dlatego promuje się słabiej niż bikini w Arktyce.

Poza już tu wspomnianym Wydziałem Humanistycznym AGH, od dłuższego czasu funkcjonuje Centrum Humanistyki Cyfrowej IBL PAN oraz Zespół Inżynierii Lingwistycznej PAN, jak też polska odnoga europejskiej struktury poznawczej CLARIN PL – z ciekawymi programami badawczymi. Istnieją i specjalistycznie kształcą: Katedra Lingwistyki Komputerowej UJ, Zakład Lingwistyki Komputerowej USz, Zakład Lingwistyki Informacyjnej i Sztucznej Inteligencji UAM oraz – Instytut Kulturoznawstwa UMCS, który patronował ostatnio frapującym publikacjom Zwrot cyfrowy w humanistyce (red. A. Radomski, R. Bomba; Lublin, E-naukowiec, 2013) i A. Radomski, Humanistyka w świecie informacjonizmu (Lublin, E-naukowiec, 2014). Obok zaś specjalistów lubelskich – prof. Andrzeja Radomskiego i dr. Radosława Bomby – od dawna podobne ujęcia reprezentują też inni humaniści: prof. Ryszard Kluszczyński (UŁ), prof. Kazimierz Krzysztofek (SWPS), prof. Marek Adamiec (UGd), dr hab. Jan Sowa (UJ)… Zresztą lista nazwisk mogłaby być o wiele dłuższa.

A jeszcze – trochę poza nauką, lecz jednak na jej styku z praktyką – funkcjonuje krakowska korporacja Ha!art z obfitym, a wielozakresowym dorobkiem publikacyjnym. Widocznie jako tako zyskownym, skoro utrzymuje się przy życiu od ładnych paru lat i nadal uprawia handel na półpiętrze w Bunkrze Sztuki.

To znaczy że istnieje stosowny fundament dla szerszej proliferacji, bo dokonania są liczne oraz ciekawe, z całą pewnością nie gorsze niż zagraniczne, natomiast prawdopodobnie za mało krzykliwe. Nie kłują w oczy, nie szczypią w uszy i nie wdzierają się w rodzimy (choćby) świat nauk humanistycznych z pożądaną efektywnością. Szkoda, bo jest na to właściwy czas.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliolog i literaturoznawca, mieszka w Krakowie.