Rachmistrz zamiast profesora
Sytuacja szkolnictwa wyższego staje się coraz częściej przedmiotem różnych dyskusji. Zwraca się w nich uwagę na problemy z dopasowaniem polskiej nauki do wzorców zachodnich, na konieczność uatrakcyjnienia oferty dydaktycznej dla studentów czy też konieczność odpowiedzi na wyzwania związane z niżem demograficznym. Można jednak odnieść wrażenie, że zarówno na szczeblu ministerialnym, jak również na różnych szczeblach uczelnianych, umyka nam podstawowy obecnie problem. Szkolnictwo wyższe traci powoli swój charakter, a uczelnie swój wielowiekowy etos.
I nie bagatelizując w żaden sposób wskazanych powyżej wyzwań, można rzec, że to właśnie wskazany problem w długookresowej perspektywie będzie najważniejszy, związany z najgorszymi skutkami dla szkolnictwa wyższego. Na czym on konkretnie polega? Na stopniowym, coraz większym biurokratyzowaniu uczelni. Występuje to właściwie w każdej sferze. W sferze dydaktycznej mamy krajowe ramy kwalifikacji wprowadzające wymogi pieczołowitego, wielogodzinnego wypełniania mniej lub bardziej absurdalnych rubryczek. Na poziomie organizacyjnym – występujące na każdym kroku wymogi wielokrotnego dokumentowania, opisywania każdego praktycznie przejawu działalności. Co gorsze, biurokracja coraz mocniej wkracza w świat badań naukowych. Uzyskanie jakichkolwiek środków na badania wymaga znów szczegółowej charakterystyki i tłumaczenia każdego planowanego przez nas ruchu.
Nie chodzi oczywiście o to, żeby nie było w ogóle na uczelniach sprawozdań, sylabusów, czy innej niezbędnej dokumentacji. Chodzi o jej nadmiar. Naukowiec staje się powoli urzędnikiem, który bardzo dużą część swojego czasu (którą mógłby przeznaczyć na badania) poświęca na dziesiątki sprawozdań, druczków i oświadczeń. Można odnieść wrażenie, że osoby wprowadzające te reguły same nie mają dostatecznej wizji, jakie konkretnie mają one przynieść skutki. Musimy podejmować coraz więcej dodatkowych obciążeń, bo „gdzieś ktoś to nam nakazał”, bo „ktoś przyjdzie, sprawdzi, że tego nie mamy i co wtedy będzie”, bo „tak trzeba”… Brakuje – nawet na szczeblu wielu władz rektorskich czy dziekańskich – pogłębionej refleksji, czemu te zmiany – poza obciążeniem pracowników – mają służyć.
Przykłady można mnożyć, ale zwróćmy uwagę na krajowe ramy kwalifikacji – chyba największe uosobienie biurokratycznych absurdów. Osoba, która traktowałaby je w pełni na serio, musiałaby z matematyczną precyzją dopasowywać do różnych punktów właściwie każdą minutę wykładu lub ćwiczeń. Zajęcia przestają więc być inspirującym źródłem informacji dla studentów, poszukiwaniem wiedzy, pasjonującymi dyskusjami, ale – przynajmniej w zgodzie z KRK – usilnym odhaczaniem poszczególnych, założonych w nowych sylabusach, punktów. Sami zaś studenci powinni teoretycznie również śledzić to, czy wszystkie punkty są zrealizowane i czy w ciągu ostatniej godziny otrzymali niezbędną porcję wiedzy lub umiejętności… Nie chodzi oczywiście o to, żeby programy nie były realizowane. Ale czym innym jest troska o wysoki poziom merytoryczny zajęć, a czym innym szczegółowe ich opisywanie, dokumentowanie i rozliczanie. Takie zbiurokratyzowanie każdej minuty na uczelni to również bezcelowe działanie prawne – zbyt dużo reguł, przepisów, czyni każdy system prawny nieczytelnym, tworząc w najlepszym wariancie bałagan, a w najgorszym – państwo policyjne.
W takim „państwie policyjnym” rektorzy, prorektorzy, dziekani, prodziekani, a nawet kierownicy katedr stają się – bez własnej winy – nadzorcami oczekującymi tego, żeby każda rubryczka została w praktyce zrealizowana. Nie skupiają się więc na tym, co najważniejsze z punktu widzenia rozwoju uczelni – na nauce, studentach, nawet na rozwoju swoich pracowników – ale na papierkach, dokumentach, druczkach.
Obserwowane obecnie zjawiska prowadzą do zmiany relacji na uczelniach. Profesor traci swój autorytet. On też musi być wielokrotnie sprawdzony, czy wszystkie druczki dobrze wypełnił, czy każdą linijkę z sylabusu zrealizował… Obniża się rola profesorów, a rośnie rola… rachmistrzów.
Opisany, coraz większy dla uczelni problem jest zauważany z różnych perspektyw. Dotyczy on zarówno doświadczonych stażem profesorów, jak też młodych naukowców myślących o doktoracie lub habilitacji. Jest zauważalny zarówno z perspektywy osób mających doświadczenie w zarządzaniu uczelnią, jak też z perspektywy tych, którzy patrzą na pracę uczelni dopiero z perspektywy kilku, kilkunastu lat. Mówiąc inaczej – jest to problem dotykający nas wszystkich. Dlatego tak ważne wydaje się bardzo intensywne podnoszenie tego problemu i wyraźny sprzeciw ze strony środowiska akademickiego. Nie pozwólmy, żeby uczelnie były w ten sposób niszczone!
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.