Bordeaux w szkle Horbowego
Przesiedlony po wojnie wraz z rodziną spod Kołomyi, podjął pan studia we wrocławskiej PWSSP. Jak pan wspomina klimat uczelni w latach 50.? – takim otwartym pytaniem ma się rozpocząć wywiad z prof. Zbigniewem Horbowym, słynnym projektantem szkła użytkowego, byłym dziekanem i prodziekanem Wydziału Szkła i Ceramiki, a także prorektorem i w latach 1999-2006 rektorem ASP we Wrocławiu.
W pracowni profesora, położonej w kamienicy na wrocławskiej starówce, przyciągają wzrok różnokolorowe kieliszki, karafki, butelki, flakony i inne obiekty szklane o interesujących formach i bardziej lub mniej użytkowych walorach. „Szkło Horbowego”…
Kawa? Herbata? Czy coś do picia? – po tej anegdotycznej propozycji na stole pojawi się francuskie Bordeaux w towarzystwie kieliszków zaprojektowanych przez gospodarza. Rozpocznie się opowieść… Poddajmy się jej rytmowi. Zostawmy Wrocław i przenieśmy się na wschodnie kresy dawnej Rzeczpospolitej, do Łanczyna w województwie stanisławowskim.
Smród wojny
Mamy rok 1944. Rodzinny, nigdy nieukończony dom, zbudowany z grubych, drewnianych bali na kamiennej podmurówce, położony jest nad strumieniem. Wokół łąki, z których biją źródła zimne, ciepłe i słone – protoplaści profesora ważyli sól na Podolu. Ojciec także pracuje w fabryce soli, a energiczna i gospodarna matka zarządza domem. Relacje z sąsiadami układają się bardzo dobrze, lecz z dnia na dzień coś zaczyna się zmieniać. Pewnej nocy – Zbyszek ma wówczas 9 lat – rozlega się walenie do drzwi. – Otweraj, gdze twoj muż?! Matka, jak najlepsza aktorka, wychodzi na próg. – Muża ne ma, szto wy chcete?! A ty, Nikoła, priszoł mnie zabić?! – Ni… – zbici z tropu napastnicy wycofują się, ale wiadomo już, że trzeba uciekać. Na drugi brzeg Prutu przenosi Zbyszka jednonogi wuj Jura („Zawsze interesowała mnie jego proteza. – A ty choczesz zobaczyć? – zapytał kiedyś i pokazał mi sztywny słup na pasku”). U wujka Jury jest jak w niebie – pies, kot, dzieci, ale trzeba jechać dalej do Kołomyi, gdzie przyjmie rodzinę babcia Kalińska. Babcia wcale nie jest babcią, tylko bardzo daleką krewną, jednak na wschodzie gościnność to rzecz zwyczajna.
Cofnijmy się w czasie – w 1939 roku rozpoczyna się radziecka okupacja. Do domku Horbowych zostaje dokwaterowany radziecki prokurator – zwalisty blondyn w skórzanym płaszczu. Rodzina jest przerażona, lecz nowego lokatora trzeba przecież podjąć poczęstunkiem. Na stole ląduje zawartość spiżarni wraz z wiśniówką w karafce, a obok pojawiają się małe kieliszki (w tych okolicach nie pija się czystej wódki, nazywanej zresztą „likierem strażackim”). Prokurator zasiada za stołem. – A stakańczyk u was jest? – Na popitkę? – Nie, na wodku. Tak więc wiśniówka z małego kieliszka przelana zostaje do szklanki i zalana wódką. – O, haraszo! – Prokurator jest szczęśliwy i bardzo śmieszy go, że ojciec nie może dotrzymać mu kroku w tej biesiadzie. – Oczeń haroszaja kwartira!
Niebawem rozpoczynają się wywózki na Sybir. Część rodziny jest już deportowana. Horbowi, spodziewając się w każdej chwili nieproszonych gości, pakują suchary do worka. Rzeczywiście pewnej nocy do drzwi pukają enkawudziści. Zdesperowana matka zaczyna dobijać się do pokoju prokuratora. – Dziadzia Sasza! (tak nazwał go mały Zbyszek) Dziadzia Sasza – wstawaj! Prokurator wychodzi – wielki jak Mojżesz – w długiej, białej koszuli, z naganem w ręku. – A poszli won, swołocz!. I poszli…
Drastyczne, wojenne czasy nie pozostawiają po sobie zbyt traumatycznych wspomnień. Zbyszek nie straci rodziców, jego matka, dzielna kobieta, przekaże synowi ogromny kapitał – zaradność i poczucie, że każdej sytuacji da się sprostać. „Wojna jest ogromną atrakcją dla dzieci, o ile nie ma bezpośredniego zagrożenia. Ile armii widziałem! – do niedawna umiałem rysować żołnierzy niemieckich, rosyjskich, włoskich, rumuńskich – jakie hełmy mieli, jakie pagony – miałem to w jednym palcu! W dzieciństwie nie potrafiłem przedstawić tylko głowy, robiła to za mnie moja piękna ciocia, a ja dorysowywałem hełm”. Kołomyja w pewnym okresie leży na „ziemi niczyjej”. Po jednej stronie, 15 km od miasteczka, okopują się Rosjanie, a po drugiej – Niemcy. Ci ostatni rozpoczynają ostrzał budynków z iście niemiecką precyzją – pomiędzy 7.15 a 7.30, a następnie od 15.30 do 16.30. Wszystko można więc zaplanować: „Idziemy na targ – ostrzał już zakończony”. Kiedyś jednak rodzina przeliczy się. Pocisk uderzy nieopodal i urwie głowę koniowi ciągnącemu furmankę. Zbyszek zapamięta tę scenę jako najbardziej drastyczną z całego okresu wojny. Niedługo później Rosjanie będą wieszać na rynku faszystów, ale wtedy zagra harmoszka, a Rosjanki zatańczą „juhuhu… juhuhu…”. Wspomniane sceny wpiszą się jednak w wyobraźnię i pozostaną na całe życie. Podobnie jak zapach – smród armii, smród wojny, po którym już żadna woń nie będzie wydawała się wstrętna.
Kołomyję zajmują Rosjanie. W garnku od bielizny wraz ze „świńską tuszonką” gotują się na wpół zgniłe ziemniaki i kapusta zebrane przez żołnierzy na okolicznych polach. U babci na ganku sypia pięciu Rosjan – dobre kobiety starają się jakoś im podścielić. Zapasy kończą się, a ponieważ trzeba z czegoś żyć, mieszkańcy zaczynają pędzić bimber. Zbyszek jest już dorosły – ma 9 lat i zaczyna na siebie zarabiać: „Miałem taką koszulę, w której po każdej stronie mieściły się trzy ćwiartki – zakładałem na nią koszulę dziadka i szedłem do Rosjan. Czasami dostawałem konserwę, czasami kopniaka – był to okres niezwykłej ludzkiej życzliwości i totalnego draństwa”. Zaprowadza się nowe porządki. Nowe władze szybko dowiadują się o krewnych walczących w polskiej armii. Ojciec zostaje aresztowany: – No czto, towariszcz Horbowy? Mamy z wami kłopot, bo wy nie lubicie podróży. – Jakiej podróży? – Na wschód albo na zachód, ale zdaje się, że na wschodzie już macie krewnych.
Trzy kultury
Tak więc niewykończony dom nad strumieniem, do którego rodzina pragnie wrócić, przepada ostatecznie. „Ja z całego domu zachowałem ten jeden przedmiot. Czy pani wie co to jest? Bibularz, sztuka huculska, czy nie ładny?” – Tak, piękna rzecz.
Transport – 72 wagony. W wagonie Horbowych – 16 osób i krowa. Krowa od czasu do czasu chce się załatwić, powstają więc różne wynalazki. Pociąg jedzie na zachód i zatrzymuje się na stacjach w Trzciance, w Krzyżu, w Zielonej Górze, ale ojcu nigdzie się nie podoba „Ja nie potrzebuję szwabskiego barachła, my zaraz wracamy”. Jeśli już trzeba się osiedlić (tak tylko chwilowo), to jak najbliżej dawnych polskich ziem. W końcu wybór pada na Wolsztyn, nieopodal którego, po drugiej stronie Odry, leży trzytysięczna Kargowa. Zbyszek szybko znajduje w miasteczku odpowiedni domek, o czym informuje matkę, gdyż ojciec nie wyraża specjalnego zainteresowania poniemieckimi gospodarstwami. „Opodal – piękne wsie, przyjeżdżają fachowcy z Podola i są przerażeni, że w stodołach stoją jakieś młockarnie, jakieś piekielne maszyny, a oni z maszyn znają tylko pług i bronę. Za to ziemia… Co wy tu macie! To jest piasek, plaże możecie sobie robić, a u nas żadne nawozy nie były potrzebne, tylko zasiać i wszystko wyrośnie”.
W Kargowej zderzają się trzy kultury: autochtoni – Niemcy, Polacy z dawnego województwa poznańskiego i przybysze ze Wschodu. Nie dochodzi do poważniejszych spięć, ludzie zdają się być szczęśliwi, że przeżyli wojnę. Co sobotę odbywa się zabawa w Domu Społecznym. W wywoływaniu awantur celuje sąsiad – pan Frycz, który na ogół wraca z zabawy z podbitym okiem. Pragmatyczne Niemki mają wzięcie – tworzą się pierwsze „ekumeniczne” małżeństwa. Pokojowe relacje co jakiś przerywane są jednak przez przybyszów z centralnej Polski, którzy napadają na niemieckie gospodarstwa. W Kargowej Zbyszek zostaje szefem ministrantów („zawsze byłem szefem”). Niemiecki ksiądz proboszcz nie zna języka polskiego. Przed każdą mszą św. któryś z chłopców jeździ na rowerze do pobliskiej Kopaniny, gdzie polski ksiądz dużymi literami pisze kazanie, aby proboszcz mógł po polsku przeczytać je swoim parafianom. Pewnego razu chłopców poniesie fantazja i dostarczą własną wersję: „Drodzy Parafianie – przybysze ze wschodu” – zaczyna recytować proboszcz – „po cholerę żeście tu przyjechali, sp… stąd!”. – „Wyobraża sobie pani, co się potem działo?”. Chyba sobie wyobrażam…
Coś się otworzyło
Zbyszek rozpoczyna naukę w sławnym wolsztyńskim ogólniaku. Grono pedagogiczne stanowią znakomici przedwojenni wykładowcy z Poznania Wilna i Lwowa. Zwłaszcza przedmioty ścisłe wykładane są na wysokim poziomie, któremu nie wszyscy uczniowie potrafią sprostać. Prof. Trzeciakiewicz od fizyki, zdesperowany poziomem wiedzy niektórych uczennic, zaciąga z wileńska: „Hałubka, ty cjele bezmyślne…”. Zbyszek szybko się nauczy rysować jego głowę na tablicy przy użyciu jednej kreski. Kiedyś nie zdąży jej zmazać. „No, który to narysował? Wstać zaraz! …A to ty jesteś… Okulary tyś źle narysował…”.
Zbyszek siedzi w ławce z Jurkiem Antkowiakiem (tak: tym od mody). Obaj uzdolnieni plastycznie zostają powołani do komitetu dekoracji szkoły (Zbyszek jest przewodniczącym, Jurek – wiceprzewodniczącym. – „Mieliśmy robić różne plakaty, napisy – że socjalizm zwycięży”). Jesienią 1952 plakaty zostają wysmarowane gównem. Ich autorzy trafią na UB jako główni podejrzani, jednak uda im się jakoś wywinąć z opresji. Całe szczęście, gdyż po wojnie ród Horbowych prawie przestaje istnieć – krewni wywiezieni na Syberię już się nie odnaleźli, dwóch wujów zginęło w Katyniu. Galeria wyrazistych, pełnych fantazji postaci, o których długo by opowiadać, zostaje wyraźnie uszczuplona.
Kończąc ogólniak Zbyszek postanawia zostać inżynierem samochodowym, a Jurek dziennikarzem, dowiadują się jednak o uczelni artystycznej, w której można przystąpić do egzaminów wstępnych o dwa tygodnie wcześniej niż w innych szkołach. Postanawiają na próbę albo dla hecy pojechać do Wrocławia i złożyć dokumenty do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. Wrocław jest kompletnie zniszczony – nikt nie wie jak znaleźć uczelnię, w końcu spotkany, zaciągający po wschodniemu krajan poinformuje: „Od tamtego szaber placu w prawo jest taka durna szkoła…”. Uczelnia mieści się w zniszczonym, odrapanym budynku, do którego wchodzi się drewnianymi, zbitymi z desek schodami – prawie jak po drabinie. Po egzaminie wstępnym Zbyszek i Jurek z niedowierzaniem odnajdują swoje nazwiska na liście przyjętych. „Pomyślałem – dziwna jest ta szkoła, ale skoro już się dostałem, to może przeniosę się na politechnikę – na architekturę. Jako matematyk widziałem w tym jakiś konkret. A tutaj co? – Czym ty będziesz – pyta mama. – Będę artystą. – A pamiętasz, chodził u nas jakiś artysta i grał na skrzypcach? Chcesz być taki jak on?”. Rodzice zostawiają jednak synowi wolną rękę, niczego nie sugerują, do niczego nie zmuszają, za co po latach będzie im wdzięczny.
Poczucie dezorientacji towarzyszy Zbyszkowi przez pierwsze lata studiów. Koledzy są w podobnej sytuacji – co robić po studiach? Malarzy w Polsce jest dużo… Tymczasem przez pierwsze dwa lata kształcenie ma charakter ogólny – malarstwo, rysunek, rzeźba, kompozycja, wątki zawodowe pojawiają się później. Na trzecim roku można już wybrać na przykład pracownię architektury wnętrz Władysława Winczego, jednak o dalszych losach Zbigniewa Horbowego decyduje fakt, że to on zostaje wybrany przez samego rektora – prof. Stanisława Dawskiego. „Na pierwszym i drugim roku miałem duże trudności z rysunkiem. Olśnienia doznałem na trzecim roku. Zajęcia z rysunku prowadził wtedy Dawski. Pewnego razu wszedł do pracowni, spojrzał na mój rysunek i powiedział: – O, widzicie – tak trzeba rysować! Coś się we mnie otworzyło…”. Odtąd Zbigniew bierze udział także w zajęciach pracowni szkła prowadzonej przez rektora Dawskiego. Perspektywy zawodowe nadal jednak wydają się mgliste. Zajęcia dotyczą głównie monotypu.
Opętani szkłem
Zbigniew Horbowy wspomina wrocławską uczelnię jako instytucję utworzoną przez postacie o genialnej intuicji. „Eugeniusz Geppert – urocza postać. Gdyby tu wszedł, usiadł – to nie musiałby nic robić ani mówić, a bylibyśmy szczęśliwi. Na plenerze w Kłodzku, kiedy przyjechał do nas z wizytacją, posadziliśmy go na wypożyczonym osiołku i tak uroczyście wjechał do miasta. Prof. Geppert miał dar przyciągania do siebie ludzi. Ściągnął do uczelni Dawskiego, Winczego, Pękalskiego, Michałowskiego i innych”. Podobnie o losach przyszłego prof. Horbowego zdaje się decydować intuicja. Prawie do końca studiów towarzyszy mu poczucie niepewności. Moment przełomowy można dokładnie umiejscowić w czasie: zima – 15 stycznia, rok 1959. „Pojechałem do Szczytnej i po prostu oszalałem!”. W podobnym tonie utrzymane będą cytowane w prasie wypowiedzi prof. Zbigniewa Horbowego: „Szkło kocha się tak, że można się za nie rzucić do pieca”, „Byliśmy opętani szkłem, żyliśmy nim”. Dziś stwierdzi: „Ja nigdy nie uważałem się za artystę – jestem zawodowcem w zakresie szkła i za mą stoi imperium szkła. To imperium upadło – nie ma go, nie istnieje. Straszny dramat dla środowiska”.
Wracając do Szczytnej. „Wszystko wokół pokryte śniegiem, a z daleka błyszczy huta – drzwi otwarte na oścież, w środku gorąco…”. W hucie trzeba stawić się o godzinie 6.00. Światła nie ma – świecą bańki szklane na piszczelach. Pracują trzy dwunastodonicowe piece (czwarty jest w remoncie), a przy nich zespoły hutników głównie pochodzenia rumuńskiego. Zbigniew Horbowy rozpoczyna pracę i jednocześnie przygotowuje pierwszy w Polsce dyplom ze szkła kolorowego. Praca nie spełnia jednak jego oczekiwań – nie odpowiada mu projektowanie przy biurku, nie lubi niemieckiego wzornictwa. Szybko popada w konflikt z dyrektorem technicznym – panem Breyną. „Breyna miał tylko cztery klasy szkoły podstawowej, ale daj Boże absolwentom AGH taką praktyczną wiedzę, jaką on posiadał. Nie miałem łatwego charakteru, więc doszło między nami do awantury. Powiedziałem: – Nie wiem, jak pan, ale ja jak zechcę, to będę w tej hucie dyrektorem. On się tak roześmiał, jak pani teraz”. „Roześmiał się? – a nie wyrzucił pana?”. „Nie, był mądrzejszy ode mnie. Wezwał mnie później – szedłem jak na skazanie: – Panie kolego, pan się zachował wobec mnie jak Napoleon. – Panie dyrektorze, ja bardzo przepraszam, jeśli mnie pan zwolni, przyjmę to z pokorą. – A kto mówi o zwalnianiu? Będziesz pan robił to, co pan robisz i musisz się jeszcze dużo nauczyć, jeśli pan zechce, to panu pomogę. Ja mam inną wizję szkła i pan ma inną. Nie wiem… przyszłość pokaże. Dyrektor Breyna bardzo mi pomógł. Dział technologii niewiele wiedział o szkle, a on już zrobił kilka kolorów, co było dużym osiągnięciem”.
Znak firmowy
Niebawem pojawia się w Szczytnej żydowski przedsiębiorca z Ameryki o nazwisku Katz. Zbigniew Horbowy zostaje zaproszony do rozmów. Pada propozycja: – Czy pan byś nie zechciał, patrząc na ten kieliszek, dorobić mi inny jeszcze? – A jaki? – Jakie tam pan wymyśli. „A więc zrobiłem cały zestaw – likier, claret, szampan, porto, cherry brandy. – Pan to umiesz? – zbaraniał i zamówił wszystkie wzory. Mam jeszcze jeden taki kieliszek. O, to jest klasyczny kieliszek do koktajlu na cztery uncje. Jedna uncja ma 28,35 grama, co można przeliczyć na pinty – musiałem się tego wszystkiego nauczyć. Zrobiliśmy 100 tysięcy kieliszków – wychodziło parę centów, a sprzedawało się po parę dolarów. Zarobiliśmy straszne pieniądze i dowiedzieliśmy się przy okazji, że istnieje kapitalizm”.
Odtąd huta pracuje na projektach Horbowego, a on sam, ciągle eksperymentując, tworzy charakterystyczne szkło „antico”, ze spienionymi pęcherzykami powietrza, które wkrótce stanie się jego znakiem firmowym. Zdjęcia z czasów młodości wykonane w hucie posiadają dynamikę scen z koncertu rockowego. „Przecież to jest teatr – wiedziałem o tym od początku i zawsze najlepiej czułem się, pracując razem z hutnikami”. Zbigniew Horbowy zaczyna w pewnym momencie myśleć o wybudowaniu małego pieca szklarskiego, który funkcjonowałby niezależnie od państwowej huty. „Znałem rodzinę, w której ojciec i dwóch synów byli hutnikami, ja byłbym czwarty. Sprawa oparła się o pierwszego sekretarza KW w Wałbrzychu. – Tak długo, jak ja będę sekretarzem, nie będzie tu żadnej prywatnej huty szkła. – Ależ są takie – koło Tarnowa. – To jedźcie do Tarnowa, ale tu nie będzie. „Znalazłem jednak życzliwych ludzi i zbudowaliśmy hutę Barbara w Polanicy, która miała służyć realizacjom designerskim. Założyłem też na wzór Rosenthala eksperymentalne studio projektowe”. Szkło Horbowego staje się słynne. Znajduje nabywców w kraju i za granicą. Prezentowane jest w Muzeum Narodowym we Wrocławiu i w różnych prominentnych galeriach.
Człowiek spełniony
Wróćmy jednak do Szczytnej. W 1961 roku do huty zaczynają przyjeżdżać studenci wrocławskiej PWSSP, którym Zbigniew Horbowy umożliwia realizację projektów. Hutnicy za pomoc w praktykach otrzymują gratyfikacje finansowe: „Gdy pojawia się student – noszą go na rękach”. Wizja Dawskiego uzyskuje realny kształt, profesor zaproponuje więc niebawem swojemu byłemu studentowi pracę w charakterze wykładowcy. I tak Zbigniew Horbowy, związany przez cały czas z przemysłem szklarskim, rozpocznie dynamiczną karierę akademicką, uzyskując w 1989 r. tytuł profesora zwyczajnego. Jego dyplomanci kształcić będą kolejne pokolenia studentów Wydziału Szkła i Ceramiki. On sam zostanie mianowany prodziekanem i dziekanem wydziału, a także… „Były jakieś wybory i wybrali mnie na prorektora. Pewnie dlatego, że przepracowałem wiele lat w hucie i nauczyłem się praktycznych rzeczy – na przykład że jak się zbliża jesień, to trzeba zacerować dach. Dyrektor administracyjny wkurzał się, bo chodziłem z kredą po dachach i rysowałem mu, gdzie są dziury. Mówię potem na kolegium: Co roku płaczecie że cieknie woda, a trzeba działać”. Podobnych działań na znacznie już większą skalę niż cerowanie dziury w dachu, jest wiele, zwłaszcza w okresie, gdy prof. Zbigniew Horbowy pełni funkcję rektora wrocławskiej uczelni.
Profesor Horbowy czuje się człowiekiem spełnionym: „Czy umrę za pół roku, czy za rok, to mnie w ogóle nie interesuje”. Trudno jednak nie myśleć o przyszłości absolwentów wydziału. „Niech pani spojrzy na te kieliszki – wielu chciałoby takie mieć, ale muszą zaistnieć trzy czynniki: koncepcja, technologia i wykonawstwo. Koncepcja jest moja. Potrzebni są hutnicy, ale ich już nie ma, podobnie zresztą jak i hut. Huta Hortensja nie istnieje – zrównana z ziemią, podobnie Szklarska Poręba, podobnie Szczytna. Zaświtała nam jutrzenka swobody, a przemysł upadł. Zresztą nie tylko szklarski, tak jest w każdej dziedzinie, aż dotrzemy do momentu, gdy nosem dotkniemy ściany. Jaka to będzie ściana? Czy wyjdziemy z kosami i na kogo? Komu potrzebni są szklarze i ceramicy, gdy nie ma warsztatu? Musieliśmy przyjąć koncepcję, aby nasi absolwenci mogli we własnym zakresie realizować to, co jest możliwe. Niech pani spojrzy na tego szklanego ptaszka – jego przydatność dla przemysłu jest problematyczna”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.