25-lecie

Leszek Szaruga

W czasach dla wielu moich studentów stanowiących już historię, a zatem czas poprzedzający ich pojawienie się na świecie, w kraju naszym niewiele było prywatnych pojazdów mechanicznych, zaś samochody osobowe przydzielane były „na talony”, ruch uliczny był relatywnie nieznaczny, ale skomplikowany przez brak modernizacji dróg, które w trakcie ich użytkowania rozsypywały się, kruszyły, przez co poruszanie się po nich stanowiło nieustanne ryzyko. Istniały co prawda znaki drogowe i przepisy określające sposób przemieszczania się po ulicach, nikt jednak na dobrą sprawę się tym specjalnie nie przejmował, tym samym owe ulice, szczególnie w Warszawie, opanowane były przez zmotoryzowanych barbarzyńców, zaś zasadą nadrzędną było prawo silniejszego. Tak też 25 lat temu wkraczaliśmy w świat cywilizacji – ludzie przesiedli się z „maluchów” i trabantów w pojazdy technicznie o wiele doskonalsze, odbywało się to stosunkowo szybko, co oczywiście nie przeszkadzało nikomu mówić o powszechnie panującej w kraju nędzy, liczba zaś owych pojazdów mnożyła się w tempie piorunującym. Drogi i przepisy ulepszano, choć pierwsze z tych zjawisk przez wielu do dziś nie jest dostrzegane i słyszę nieustannie, że w tej materii nic nie zrobiono, ale być może nie do końca jestem w tych kwestiach zorientowany, jako że dla przyczyn ode mnie niezależnych nie mogę być posiadaczem prawa jazdy. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: jako pieszy uczestnik szlaków komunikacyjnych dostrzegam, że po ćwierćwieczu zmian na drogach naszych mamy do czynienia z mieszanką dawnego barbarzyństwa i cywilizacyjnego postępu. Część kierowców odpowiednio wcześniej sygnalizuje, że ma zamiar zmienić pas lub kierunek jazdy, druga część atoli, jeśli już używa kierunkowskazu, czyni to w ostatniej chwili. Część kierowców, wiedząc wszak, że za chwilę będą w tej samej sytuacji, pozwala się włączyć do ruchu pojazdom z bocznych ulic, część druga z zaciśniętymi zębami blokuje taką możliwość – w okolicach bardziej cywilizowanych stosuje się w takich wypadkach zasadę suwaka. Część, gdy nie ma świateł, przepuszcza pieszych na pasach, część jednak skutecznie im to uniemożliwia.

Z mojego punktu widzenia ten ostatni przypadek jest szczególnie istotny. Gdy nadjeżdżający samochód zwalnia, by mnie przepuścić, nie jestem taki głupi, by w poczuciu bezpieczeństwa wchodzić na jezdnię z pewnością, iż mogę ją spokojnie przekroczyć, o nie! Przechodząc przed maską uprzejmego kierowcy zwalniam i, wychylając się, zapuszczam żurawia na kolejny pas, wiedząc, że po nim niemal na pewno będzie mknąć kolejny automobilista, któremu ani w głowie hamowanie i który stanowi poważne zagrożenie dla mego życia i zdrowia. Jest to doskonała ilustracja naszego życia publicznego, w którym stare miesza się z nowym.

Ale, rzecz jasna, ta kwestia nie dotyczy jedynie ruchu samochodowego. Barbaria i oświecenie mieszają się w Polsce w wielu dziedzinach, choćby w tych wszystkich kombinacjach, z jakimi mamy do czynienia w próbach, często udanych, wykorzystywania instytucji publicznych do załatwiania spraw prywatnych – to, co w peerelii było cnotą, teraz stało się dla wielu nawykiem funkcjonującym automatycznie: małe przekręty w liczeniu kosztów podróży, lewe rachunki i kwity to przecież codzienność. Wciąż nie są to wyjątki, lecz reguła. Należy przypuszczać, że uzyskanie w tej i innych dziedzinach wysokich standardów zajmie – jeśli po drodze nie wydarzy się kolejne historyczne pandemonium, skądinąd bardzo prawdopodobne – kolejne ćwierćwiecze. I nie jest to, wbrew pozorom, okres specjalnie długi. Rzecz w tym bowiem, że przemiany mentalnościowe są z zasady powolniejsze niż technologiczne, są też trudniej dostrzegalne, zwłaszcza dla tych wszystkich, którzy w tych przemianach uczestniczą, gdyż żyjąc z dnia na dzień w tej samej przestrzeni, na ogół nie widzimy zmian, jakim ona ulega.

Wiem o tym doskonale. Przez kilka przełomowych lat mieszkałem poza krajem i gdy co mniej więcej pół roku wpadałem do Warszawy, widziałem jakim metamorfozom ulega przestrzeń, w której się wówczas żyło i nie mogłem się nadziwić temu, że moi znajomi tych procesów w ogóle nie zauważają. Dziś to miasto trudno porównywać z tym, jakim było przed dwudziestu pięciu laty, ale mieszkając tu sam rzadko zauważam, co i jak się zmienia i dopiero, jak mi się to ostatnio przydarzyło, spojrzenie kogoś z zewnątrz uświadamia mi rozległość zmian. Wiem jedno – gdy przed laty, tak jak dziś, jeździłem z Warszawy w okolice Puław, mijałem po drodze miasteczka i wioski, jakie dziś mogę zobaczyć gdzieś w głębokiej Białorusi lub Ukrainie: z połatanymi czymkolwiek dachami i płotami skleconymi z patyków, z piaszczystymi lub błotnymi drogami i swojskim, ciepłym nieładem. To wszystko poznikało. Nawet mały fiat jest już tutaj dziwolągiem zwracającym uwagę. Ale nadal w nowych samochodach jeździ cała masa ludzi, którzy, choć się do nich przesiedli, zachowują się jak ich poprzednicy sprzed dziesięcioleci.