Toast za pomyślność
Niż atakuje. Coraz mniej kandydatów ubiega się o indeksy wyższych uczelni. Liczba studentów na przestrzeni ostatnich lat zmalała z rekordowego 2,5 mln w 2005 do 1,6 mln w roku akademickim 2013/14. Prognozy, zwłaszcza te dziennikarskie, są bardzo pesymistyczne; wystarczy przytoczyć chociażby dwie wypowiedzi wybrane spośród wielu podobnych opinii zamieszczonych na tzw. opiniotwórczych portalach prasowych: „W ciągu 10 lat nawet 1/3 publicznych uczelni wyższych może grozić likwidacja”; „Prywatne uczelnie dwoją się i troją, by utrzymać się na powierzchni. Przetrwa tylko 50 najlepszych”.
Warto może zrobić pewną specyfikację, aby się przyjrzeć, jak wygląda aktualna sytuacja w szkolnictwie wyższym.
Na przełomie roku akademickiego 2013/14 i 2014/15 spośród wyższych szkół publicznych podlegających MNiSW funkcjonowało: 18 uniwersytetów, 18 uczelni technicznych, 5 ekonomicznych, 5 pedagogicznych, 6 rolniczych lub/i przyrodniczych, 6 akademii wychowania fizycznego, 1 chrześcijańska akademia teologiczna oraz 36 państwowych wyższych szkół zawodowych. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego sprawowało pieczę nad ośmioma akademiami muzycznymi, siedmioma akademiami sztuk pięknych, jednym uniwersytetem artystycznym, jedną szkołą teatralno-filmową, dwiema teatralnymi i jedną uczelnią interdyscyplinarną. Istniało także 9 uczelni medycznych, 5 wojskowych, 2 morskie, 2 uczelnie służb państwowych oraz pozostałe uczelnie teologiczne.
W przypadku uczelni niepublicznych można już mówić o widocznych konsekwencjach niżu demograficznego. Spośród 376 takich uczelni 43 zostały zlikwidowane, a w kolejnych 28 rozpoczęły się procedury likwidacyjne. Tak więc prawie 20% uczelni niepublicznych już zniknęło albo właśnie znika z edukacyjnego pejzażu Polski.
Zawężając perspektywę, można zadać pytanie, jakie typy szkół niepublicznych najgorzej radzą sobie w rzeczywistości „urynkowienia usług edukacyjnych”. Pierwsze skojarzenia wiążą się z modnym niegdyś kierunkiem „zarządzanie i marketing”, który często pojawiał się w nowo otwartych uczelniach, determinując dalsze wątki ich rozwoju. Jeśli weźmiemy jednak pod uwagę skalę procentową, okaże się, że w trudniejszej sytuacji niż biznesowe są szkoły o profilu artystycznym. Jak dotąd w stanie likwidacji jest 6 takich szkół, funkcjonują jeszcze 4. Rachunek jest więc prosty – aż 60% artystycznych uczelni niepublicznych nie przetrwało narastającej konkurencji, głównie ze strony szkół publicznych o podobnym profilu. Wśród likwidowanych uczelni znajduje się m.in. Wyższa Szkoła Sztuki Stosowanej Schola Posnaniensis, Wyższa Szkoła Rzemiosł Artystycznych w Warszawie czy Bałtycka Wyższa Szkoła Bursztynu – uczelnia o dosyć egzotycznej nazwie, utworzona przez 32 właścicieli zakładów specjalizujących się w złotnictwie i obróbce bursztynu.
Udostępniony na stronie internetowej MNiSW system POL-on porządkuje informacje o szkołach wyższych. Każdej z nich przyznano odpowiedni status: „działająca”, „przekształcona” „w likwidacji” lub „wykreślona”. Te krótkie hasła zdają się sugerować rzeczywistość uporządkowaną, poddaną kontroli, w której działają niezawodne procedury. Tymczasem likwidacja uczelni jest w każdym przypadku historią bardzo złożoną, gdyż symptomy upadku pojawiają się przeważnie na długo przed rozpoczęciem jakichkolwiek oficjalnych procedur. Zdarza się, że wcześniej docierają do szkoły dziennikarze zaalarmowani przez studentów lub wykładowców o łamaniu standardów kształcenia czy braku płynności finansowej. Swojego czasu w prasie szeroko komentowana była sprawa warszawskiej Szkoły Wyższej Rzemiosł Artystycznych, która pobierała od studentów niesłusznie naliczane opłaty, nie zapewniając jednocześnie odpowiedniej bazy lokalowej, a nawet minimum kadrowego koniecznego do prowadzenia studiów. Pomimo negatywnych wyników kontroli ministerialnej uczelnia funkcjonowała jeszcze przez długi czas, prowadząc nabór na kolejny rok akademicki. Takie doniesienia stanowią przeważnie „wierzchołek góry lodowej” – faktyczne doświadczenia studentów i pracowników likwidowanych szkół wyższych pozostają na ogół ich doświadczeniami osobistymi, o których wie tylko grono najbliższych osób. Ponieważ zdarzyło mi się przeżyć upadek uczelni artystycznej, w której byłam zatrudniona, podjęłam się próby przełożenia zdawkowego termin „likwidacja” na konkretne obrazy i sytuacje.
Polityka finansowa jednostki – wypłata pensji (scena przed kasą uczelni)
Siedzimy i czekamy: prof. Wojciech Sadley, pani Krysia – dawna sprzątaczka (przyszła przed godziną – wyznaczono jej kolejny termin wypłaty; ostatnio, przedostatnio i jeszcze wcześniej wróciła do domu z niczym), Grażyna Walter – asystentka z pracowni witrażu… Pan Stasio, stolarz, snuje jakieś opowieści, chodząc z kąta w kąt. Klnie przy tym szpetnie, do czego zresztą wszyscy są przyzwyczajeni. Co chwilę zagląda któryś z profesorów czy asystentów.
– I co? Przyjechał pan Andrzej i przywiózł coś?
– Jeszcze nie, ale podobno coś ma, jest w drodze powrotnej…
– No dobrze, ale o której konkretnie może być? – niecierpliwi się wykładowca z Warszawy – za chwile muszę wyjeżdżać, mam pociąg…
Dołączyła pani Bronia, aktualna sprzątaczka. Jej komentarze są tak soczyste, że słucha się ich z przyjemnością.
Dołączyła kotka. Kici, kici. Odwraca przez chwilę uwagę od zasadniczego celu spotkania.
– Panie profesorze, czy ciągle są z nią kłopoty? Załatwia się jeszcze na prace studentów? Ostatnio nie? To dobrze, chyba przyzwyczaiła się już do kuwety.
Zaraz, zaraz, ktoś podjechał… O, jest pan Andrzej! Pan Andrzej idzie korytarzem, uśmiecha się tajemniczo. Coś przywiózł. Znika w pomieszczeniu kasy. Wychodzi z równie tajemniczym uśmiechem…
– I co?
Pan Andrzej lubi ten znak zapytania. Uśmiecha się po raz kolejny i spokojnie, w milczeniu zaczyna się wspinać po schodach w kierunku gabinetu pani rektor. W kasie dzwoni telefon. Ciekawe, jaka kwota wchodzi w grę i dla kogo wystarczy.
Schodzą tkaczki – raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć osób razem z panią Janką, kierownikiem pracowni. Tkaczki zawsze podchodzą do kasy w zwartym szyku. Każda odejdzie z identyczną kwotą. Dziś 50 złotych. Słychać westchnienia.
Pani Małgosia wychyla się z kasy.
– O, panie profesorze, jest pan, proszę bardzo…
Wykładowca z Warszawy jest zadowolony, że uda mu się zdążyć na pociąg, ale…
– Chwileczkę… Nie o takiej wypłacie rozmawiałem!
Niestety, trzeba wziąć to, co jest, pociąg nie zaczeka.
I tak dalej. Każdy po kolei w milczeniu odbiera wyznaczoną mu kwotę. Dzisiaj raty są bardzo niewielkie. Najwyraźniej panu Andrzejowi nie udało się złowić zbyt wielu studentów. Ci, którzy zgłoszą się później, już niczego nie dostaną.
Okolice kasy pustoszeją…
Scena poprzedzająca rozpoczęcie procedury likwidacji
Sytuacja w szkole staje się coraz bardziej dramatyczna. Już na początku roku akademickiego wyłączono telefony. Kontakt ze studentami i wykładowcami utrzymywany jest za pomocą komórki, gdy jednak zaczyna brakować gotówki nawet na kartę, szkoła zostaje praktycznie odcięta od świata. Pan Andrzej przemierza Polskę od morza do Tatr – odwiedza studentów. Niektórzy z nich wpłacają czesne z dużym rabatem za kilka miesięcy z góry, co pozwala chociaż na chwilę wstrzymać najbardziej dolegliwe egzekucje komornicze. Na chwilę, gdyż rabaty i wydatki na benzynę czynią całą akcję groteskowo nieopłacalną. Światło gaśnie, po interwencjach zapala się na krótko i znowu gaśnie. Pomimo wszystkich niedogodności większość wykładowców prowadzi jeszcze zajęcia.
Komornik podejmuje jednak energiczne działania. Studenci z przerażeniem pokazują listy, z których wynika, że teraz oni są dłużnikami i zajęciu podlega ich czesne za naukę – bieżące oraz przyszłe. Następuje reakcja łańcuchowa – pracownicy tracą szansę na otrzymanie jakiegokolwiek wynagrodzenia. Piszą rozpaczliwe monity: „…pragniemy poinformować, że powyższa decyzja godzi w finansowe podstawy naszego bytu. Wypłaty wynagrodzeń odbieramy w ratach z ogromnym opóźnieniem (w niektórych przypadkach sięgającym ponad dwóch lat). Wstrzymanie tych wypłat tuż przed Świętami Bożego Narodzenia spowodowało poważne konsekwencje…”
Prorektor próbuje interweniować we wszystkich możliwych instytucjach. Następuje chwilowe wstrzymanie egzekucji, jednak dalsze wydarzenia nabierają zawrotnego tempa.
Uczelnię opanowała grupa policjantów. Akcja przeprowadzona wzorcowo. Grupa rozdzieliła się na podgrupy, które zaanektowały gabinet pani rektor, pokój kierownika, kadry, księgowość. Policjanci zabezpieczyli komputery i zaczęli wynosić sprzęt. Sprawdzą wszystkie przychody i rozchody, niewypłacone wypłaty, stypendia, rozliczenie czesnego… Po pewnym czasie zdezorientowani początkowo pracownicy zaczynają przyzwyczajać się do widoku policjantów. Ci z kolei, odprężeni po pomyślnie zakończonym ataku, z ciekawością rozglądają się dookoła.
– Klucz do archiwum? Nie ma. W archiwum śpią tkaczki i pewnie zamknęły się od środka. Trzeba zapukać.
– Jakie tkaczki?!
– Przyjezdne, nie wiadomo, czy zdążyły się już ubrać.
– A… aha…
– A jakie pani ma zaległości w wypłatach?
– Niedługo będą dwa lata.
– Aha… Ludzie, co wy tu jeszcze robicie?!
– No tak… ale przyzna pan, miejsce jest piękne. Idzie pan do pracy, a po drodze bażanty, zupełnie się nie płoszą.
– A, bażanty…
Scena z policją jest jedną z końcowych scen ostatniego aktu. Wyłączone światła już się nie zapalą. W lutym przychodzi fala mrozów, zimno wciska się we wszystkie zakamarki…
Szkołę odwiedzają dziennikarze. Prasa drukuje artykuły utrzymane w jakże innym tonie niż dotychczasowe entuzjastyczne relacje z wystaw, imprez i spektakli przygotowanych przez uczelnię. Tytuły prasowe alarmują. „Gazeta Wyborcza”: Szkoła artystyczna w opałach , „Głos Wielkopolski”: Kłopoty Wyższej Szkoły Sztuki Stosowanej . Relacje prasowe nie są w stanie oddać emocji towarzyszących opisywanym wydarzeniom. Ubrani w zimowe płaszcze i rękawiczki uspokajamy zdezorientowanych, płaczących studentów cisnących się w holu. Czekają w kolejce, aby złożyć ostatnie dokumenty przed obroną czy zasięgnąć informacji. Prorektor podjął już odpowiednie kroki. Prowadzi rozmowy z ministerstwem i uczelnią, która jest zainteresowana otwarciem nowego wydziału artystycznego. Jednak dla dobra sprawy nie można jeszcze zdradzić jej nazwy. Prorektor tłumaczy więc cierpliwie kolejnemu studentowi całą sytuację, potem kolejnemu i jeszcze następnemu… a przez hol przetaczają się informacje i domysły tych „zawsze lepiej poinformowanych”. Dementujemy plotki i rozważamy ze studentami najrozmaitsze warianty „a co będzie, jeżeli”: jeżeli nowa szkoła się wycofa, jeżeli ministerstwo nie przyzna uprawnień, jeżeli zbyt długo trzeba będzie czekać, jeżeli, jeżeli, jeżeli… Chwilami trzeba walczyć, aby nie ulec do końca nastrojowi niepewności i lęku o przyszłość.
Toast za ranking szkół wyższych
I w tym miejscu trzeba by właściwie zakończyć opowieść o pośmiertnej egzystencji Wyższej Szkoły Sztuki Stosowanej Schola Posnaniensis. Jednak przychodzi nam z pomocą znane ogólnopolskie czasopismo, drukując coroczny ranking szkół wyższych. W rankingu z 2007 roku Schola widnieje na 15. miejscu wśród 70 niepublicznych uczelni niebiznesowych. No cóż, w przeszłości zajmowaliśmy miejsce czwarte. Lecz mimo wszystko jesteśmy wdzięczni i wzruszeni. To całkiem niezłe notowanie jak na szkołę, która opuszczona przez wykładowców i studentów powoli zarasta zielskiem, w której budynku spokojne schronienie znaleźli bezdomni znad Malty. Jak podaje czasopismo, ocena jest wynikiem analizy warunków studiowania i potencjału intelektualnego uczelni. Pięknie, panie i panowie redaktorzy! Zapraszamy do budynku Scholi na toast za dalszą pomyślność, wzniesiony pośród aktualnych spadkobierców jej potencjału intelektualnego. Aktualni spadkobiercy bywają zaopatrzeni w stosowne trunki. Zadowoleni z oceny chętnie udostępnią miejsce na przywleczonym skądś i rozłożonym w kącie dawnego archiwum szkoły materacu. Na zdrowie! Za pomyślność!
(Zacytowałam fragmenty swoich wspomnień pt. Schola Posnaniensis. Teatr życia. Teatr śmierci )
Od czasu rozpoczęcia (niezakończonego do dzisiaj) procesu likwidacji Scholi Posnaniensis minęło już kilka lat. Wszyscy studenci uzyskali możliwość kontynuacji nauki w nowo otwartym wydziale artystycznym innej uczelni niepublicznej, znalazła w niej też zatrudnienie naukowo-dydaktyczna kadra Scholi. Zaległych pensji nie udało się odzyskać. Pracownicy, którzy zwrócili się do Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych nie otrzymali żadnych świadczeń. Poinformowano ich, że w przypadku szkół wyższych nie wchodzi w grę ogłoszenie upadłości, która mogłaby uruchomić wypłatę rekompensat. Prawie wszyscy wykładowcy wystąpili do Sądu Pracy – niektórzy motywowani przez… samą panią rektor, deklarującą chęć zwrotu zadłużenia, w czym miały pomóc oficjalne procedury. Poza wyrokiem sądowym, potwierdzającym zasadność i wysokość roszczeń finansowych, nic więcej nie udało się uzyskać. Na procesy cywilne zdecydowali się nieliczni, a ich wysiłki zakończyły się fiaskiem wobec niemożności wyegzekwowania długów nawet przez komornika.
Cóż więc pozostało? Na pewno satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, z wysokiego poziomu dydaktyki. W Scholi Posnaniensis zatrudnieni byli wybitni artyści związani z akademiami sztuk pięknych w Poznaniu, Warszawie i Łodzi, którzy tworzyli interesujące środowisko artystyczno-naukowe. Pracownie uczelniane dostępne były dla studentów nawet do późnych godzin nocnych; także profesorowie spędzali w nich często o wiele więcej czasu niż wynikałoby to z przydzielonego pensum. Integracji kadry i studentów sprzyjała wspólna praca nad widowiskami plastyczno-plenerowymi prezentowanymi w ramach Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego MALTA. Jak wspomina były prorektor uczelni: „Co by nie powiedzieć o całej sytuacji Scholi – pokazała dobitnie, że artyści są ideowcami. Ważne było, że wszystko robiło się dla jakiegoś wyższego celu. To nie jest patos – po prostu artyści tacy są”.
Teraz, po latach, wspomnienia swoistego genius loci, wspomnienia przedsięwzięć artystycznych, różnych barwnych osobowości wydają się o wiele ważniejsze niż doznane straty finansowe. Nasuwa się tylko pytanie, co pozostanie w pamięci studentów i pracowników likwidowanych uczelni, w których dochodziło do systematycznego łamania standardów kształcenia. Zdaje się, że w dobie niżu demograficznego takich uczelni może być coraz więcej…
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Tak więc uciekajcie doktoranci z dugofalowych bbadań, a zamknijcie się w probówce, ale w laboratorium.Piszcie po 2-3 osoby 1 pracę.Ograniczcie tzw prace 2-3 pkt.( " pożeracze funduszy ), wykonywania tzw habilitacji.poszukajcie kooperanta, opiekuna. Nie wierzę qw Einsteinów. Zacznijcie od wyboru miejsca habilitacji. Czasy 6_+6 lat mijają sie z sensem badań np. nad przyrostami drzew.