Stemplowscy, Białeccy
Cz. 1 Pamięć
Prof. Ryszard Stemplowski, który jest w historii swojej rodziny postacią „graniczną” (zorientowałam się, słuchając jego opowieści, że potrzeba terminu do określania tych spośród moich bohaterów, którzy, zamykając wątki tradycji inteligenckiej, zapoczątkowują dzieje „uczonego rodu”). Taka kontynuacja nie zdarza się w rodzinach dzisiaj czynnych uczonych tak często jak dawniej, jako że młodzi ludzie, dorastający w wolnym kraju, mają do wyboru więcej dróg życiowych, które mogą przebywać swobodnie. Tym bardziej interesujący wydaje się wybór nauki – z perspektywą szczególnych satysfakcji, ale i dotkliwych porażek.
* * *
Mój rozmówca dokładnie datuje początki, jakich sięga rodzinna pamięć. Po mieczu są to ostatnie lata przed pierwszym rozbiorem (1769-1770), po kądzieli – bitwa pod Płowcami (1331). Trudno się dziwić, że tak długa pamięć jest nieciągła; że zawiera parusetletnie luki. Pan profesor zwraca uwagę na towarzyszącą przekazywaniu potomkom zamierzchłych zdarzeń skłonność do mitologizowania. Zamierza swoim córkom pozostawić relację możliwie od niej wolną, jakkolwiek nie wiadomo, czy to się uda w odniesieniu do czasów, po których nie pozostały dokumenty.
Possesionati – ucieczka
Stemplowscy przenieśli się z Wielkopolski na ziemie nazwane później Kresami. Carska biurokracja sprawiła, że odnaleziono w archiwach akt sprzedaży ziemi z majątku Topolno koło Łucka (w 1780 r.), co posłużyło w r. 1848 poświadczeniu – wpisem w oficjalnym rejestrze – przynależności przodków do stanu szlacheckiego.
Właściciel Topolna, Jan Stemplowski, gościł w swoim majątku ks. Kazimierza Franciszka Stemplowskiego (Stęplowskiego), który w roku elekcji ostatniego króla Polski (1764) został wybrany na rektora Akademii Krakowskiej, poprzedniczki Uniwersytetu Jagiellońskiego, stając się pierwszą postacią w akademickiej tradycji rodziny.
Ojciec przyszłego profesora prawa urodził się (ponad stulecie później) pod Humaniem, gdzie kresowa historia rodziny zakończyła się tragicznie zamordowaniem w r. 1919 dziadka mego rozmówcy i niektórych jego krewnych przez grasujące na terenach zajmowanych przez Armię Czerwoną chłopskie bandy atamana Machno. Przetrwały dramatyczne o tym wspomnienia niedawno zmarłej seniorki rodu, Zofii, ciotki pana profesora. Wedle relacji jednego z krewnych, który odwiedził rodzinny majątek w latach siedemdziesiątych, z rybnych stawów, grobli, budynków zostały z trudem rozpoznawalne ślady oraz dwie XIX-wieczne tablice nagrobne – pradziadka Ludwika i jego brata Stanisława, pochowanych na terenie dworskiego parku Stemplowskich.
Troje rodzeństwa przyjechało do Polski transportem po pokoju ryskim, przedstawiając delegatowi rządu polskiego w Kujbyszewie dokument potwierdzający ich polskość, którym było świadectwo zwolnienia ich przodka z zesłania, gdzie znalazł się za udział w powstaniu. W Rosji i na Ukrainie żyją potomkowie najstarszego stryja, których pan profesor poznał, gdy po Październiku przyjechali w odwiedziny, niewiele wiedząc o bliskich, gdyż rodzice nie opowiadali o „rzeczach niebezpiecznych”. Wiadomo także o innych krewnych, których historia rozproszyła, którzy zachowali blaknącą z czasem świadomość polskich korzeni, jaka, stanowiąc element tożsamości, zdaniem pana profesora, nie zapewnia już ciągłości pokoleniowej polegającej na przekazywaniu, zatem trwaniu, treści wzajemnych stosunków – wspólnych wartości, wzorów osobowych, dążeń i celów życiowych. Zerwanie tej ciągłości dotknęło większość społeczeństwa rosyjskiego, także żyjących w nim Polaków, szczególnie drastycznie w latach trzydziestych XX wieku.
W Polsce ojciec mojego gościa studiował leśnictwo w Dublanach należących do Uniwersytetu Jana Kazimierza, co było zgodne z jego zainteresowaniami, ale i z obyczajem rodzin ziemiańskich, nierzadko także po utracie majątków, kiedy były już rodzinami inteligenckimi. Studiów nie skończył dyplomem, wyspecjalizował się jednak w prowadzeniu produkcji tartacznej, co stało się później jego zajęciem.
Po drugiej wojnie światowej przyszło mu, razem z żoną, Eugenią Białecką, poznaną we Lwowie studentką prawa, raz jeszcze wędrować „z Polski do Polski”, w nowych granicach, by osiąść pośród lasów między Toruniem i Bydgoszczą. Pan profesor pamięta, że rodzice unikali miasta, uważając życie tam za trudne i niebezpieczne. Gdy synowie rośli, przeważyło przekonanie, że trzeba im zapewnić dobre szkoły i państwo Stemplowscy przenieśli się do Bydgoszczy.
Białeccy z Białocina
Na najstarsze źródła linii macierzystej pan profesor natknął się przypadkowo – w tekstach heraldyków, głównie czeskich. Od matki wiedział, że przodkowie wywodzili się z Białocina na zachodniej granicy Małopolski. Miał też jej przedwojenny bilet wizytowy z herbem Jelita, który to herb od Władysława Łokietka otrzymał Florian, właściciel Białocina, ranny w bitwie pod Płowcami (1331). Tę część rodzinnych dziejów opisali historycy, zanim mój rozmówca sięgnął do własnej odległej tradycji.
Dalszy ich bieg nie ma ciągłej dokumentacji, wiadomo że Białeccy rozrodzili się obficie, ale w większości już poza sprzedanym przez Samuela Białeckiego w 1677 r. Białocinem, na Kresach. Od kilku lat trwa proces beatyfikacyjny Róży (imię zakonne: Kolumba) Białeckiej, założycielki galicyjskich dominikanek, fundatorki ich domu zakonnego w Wielowsi. W czasach Królestwa Polskiego Władysław Białecki przeniósł się na zachód, dając początek warszawskiej linii rodziny.
Podziałom rodzinnych włości, sprzedawaniu ich na opłacenie edukacji dzieci, bardziej niż zaborczym represjom przypisuje pan profesor deklasację XIX-wiecznych przodków, przechodzenie ze stanu szlacheckiego w szeregi inteligentów – urzędników, wojskowych, księży, ale także administratorów dużych majątków ziemskich albo dzierżawców z prawem pierwokupu, z którego czasem korzystali. Taki los dzierżawcy wybrał dziadek, Leonard Feliks Białecki, po zakończeniu swej niezbyt długiej kariery urzędnika skarbowego.
Rodzinna historia notuje sporo ciekawych kobiet. Jedna z nich, Oldyna (siostra dziadka mojego rozmówcy), wyszła za Jana Montalbettiego, włoskiego inżyniera, który budował mosty kolejowe w Galicji przed I wojną światową i odwiedzał okoliczne dwory. Ich wnuk, również Jan, urodzony we Lwowie, wybrał stan kapłański, a studiując w rzymskim Gregorianum, był młodszym kolegą późniejszego papieża Pawła VI. Poliglota o fenomenalnej pamięci, doktor teologii, wróciwszy do Polski (na co zgodził się papież Ratti, znajomy rodziny Montalbettich z czasów, kiedy był nuncjuszem w Warszawie) kierował lwowskim seminarium. Po wojnie osiadł w Poznaniu, gdzie go poznał mój gość w okresie, kiedy sam przeżywał „rozstanie z praktykami wiary”, zaszczepionymi i przestrzeganymi w rodzinnym domu. Zapamiętał wrażenie wybitnej inteligencji, błyskotliwej bystrości, poczucia humoru.
Dzięki Zofii Starzyńskiej, żonie Edwarda Montalbettiego, brata uczonego kapłana, prawnik i historyk Ryszard Stemplowski ma nieodległego antenata pokrewnej specjalności – konstytucjonalistę, profesora UJK Stanisława Starzyńskiego, osobę cenioną przez dziadka Białeckiego, który na początku lat trzydziestych ubiegłego stulecia polecił swoim dzieciom, by przedstawiły się sędziwemu uczonemu.
Dom z babcią
Przyszłego profesora i jego trzech braci wychowywała przede wszystkim babcia, Ida Białecka, jako że rodzice pracowali – sama wychowana na wiedeńskiej pensji, dwujęzyczna, oczytana. Mój rozmówca nie przypomina sobie z dziecinnego domu jakichś „wielkich nauk” ze słowem patriotyzm, ale szereg zdarzeń w jego biografii pokazuje, że nie miał kłopotu z interpretacją tego pojęcia. Dziwi się słysząc, że należy je dzieciom powtarzać. Od niego oczekiwano przyzwoitego zachowania, unikania tego, co „nie wypada”. Każdy z braci wiedział czego będzie się wstydził, z czego tłumaczył. Bardzo często słyszę w inteligenckich domach słowo: przyzwoitość, które zdaje się wyczerpywać treść wszystkich cnót nieodzownych w życiu, jeśli nie ma być zmarnowane.
Należy do nich otwartość na innych, na wielość ludzkich tożsamości i rozmaitość perspektyw, z jakich ogląda się świat. W rodzinie pana profesora było o to łatwiej, gdyż należały do niej osoby różnych narodowości. Prababka, Ida Hildegarda, uważała się za Austriaczkę francusko-niemieckiego pochodzenia. Jej przodkowie przyszli do Wiednia z Alzacji po rewolucji francuskiej. Przodkowie jej męża, Lardemera, trafili do Wiednia z Niderlandów w tym samym czasie, stając się rodziną mieszczańską, w której przeważali oficerowie oraz lekarze. Pierwszy z „historycznych” Lardemerów był osobistym lekarzem-balwierzem cesarza Józefa I. Inny, dr Adam Lardemer, został adwokatem w Krakowie, gdzie dziś żyją potomkowie jego i jego wnuka, Andrzeja Skąpskiego, prezesa Federacji Rodzin Katyńskich, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.
Dzieciństwo w Dąbrowie Chełmińskiej, na prawym brzegu Wisły, niedaleko Bydgoszczy, mój rozmówca wspomina jako bardzo szczęśliwe, bo „na łonie przyrody”, włączając w to także szkołę, z której pozostało mu paru kolegów. Zapamiętał jako wyraźną cechę domowej atmosfery, że rodzice nigdy nie uskarżali się na swój wojenny i powojenny los, nie narzekali na kłopoty materialne, choć nie najłatwiej było przeżyć do pierwszego. Wiązało się to pewnie z przeświadczeniem, które „zawsze było jasne”, że obecne życie jest tymczasowe, że „będziemy wracać, bo taki nonsens nie może trwać wiecznie”. Ale to „powrotowe” nastawienie skończyło się wraz z sowiecką interwencją na Węgrzech i polskim Październikiem 1956 r. Ten „nonsens” nabrał cech trwałości. Rodzicom trudno się było z tym pogodzić.
Oczywiste było, że dzieci skończą szkołę średnią i pójdą na studia. Najstarszy, Ryszard, sam wybrał technikum budowlane, trochę pod wpływem przyjaciela, trochę, żeby mieć zawód, gdyby się na studia nie dostał, co w przypadku potomka kresowych ziemian było prawdopodobne, a czego chyba przesadnie – jego zdaniem – obawiali się rodzice. Naturalną koleją rzeczy poszedł potem na politechnikę, szybko jednak orientując się, że „ciekawsze jest zajmowanie się człowiekiem niż maszynami”.
Pomocne zmianie kierunku okazały się przerwy w edukacji, wywołane chorobą, pobytami w sanatoriach, podczas których przyszły profesor dużo czytał. Do nad wiek poważnych lektur przyzwyczajony był od wczesnego dzieciństwa – w 1947 r. rodzice, ludzie bardzo religijni, wybrali się do Częstochowy podziękować Bogu za ocalenie i znalezienie nowego miejsca na ziemi po wojennym wygnaniu i rewolucyjnych zmianach. Podróż wiodła przez Warszawę skąd przywieźli pocztówki (już kolorowe), ale także sporo książek z klasycznego polskiego repertuaru, jakie wówczas wydawano w dużych i tanich nakładach. Najstarszy syn czytał więc w pierwszych klasach podstawówki Trylogię zamiast bajek i innych przeznaczanych dla jego wieku lektur.
Wyobrażenia o dalekich krajach młodzi Stemplowscy czerpali z jedynych tekstów uratowanych podczas exodusu w 1939 r., tj. V wydania (1924 r.) Atlasu geograficznego oraz numerów francuskiego tygodnika bogato ilustrowanego, którymi dopełniano podróżne pakunki. Piękne fotografie przenosiły w okolice piramid, do perskich zamków, na egzotyczne wyspy.
Rozmów o polityce pan profesor z lat dzieciństwa i nastoletniej młodości nie pamięta – rodzice unikali ich przy dzieciach, choć, jak usłyszałam wcześniej, powojenną rzeczywistość odbierali jak historyczny absurd, którego końca pragną doczekać. Jednocześnie starali się przygotować synów do życia w warunkach, których nie mogą zmienić, a którym nie wolno dać się zdeprawować.
W Bydgoszczy, dokąd rodzina przeniosła się na początku lat pięćdziesiątych, było ciężko, dopóki matka nie znalazła lepiej płatnej pracy w przetwórni chemicznej, ale i wtedy nie skarżono się, zwłaszcza nie porównywano aktualnej sytuacji do tego, co minione – może dlatego właśnie, że zdawała się przystankiem w życiowej drodze, przez obcych wytyczonej.
Ponad pół roku 1960 Ryszard Stemplowski, student politechniki, spędził w zakopiańskim sanatorium przeciwgruźliczym. Czytał i coraz bardziej utwierdzał się w postanowieniu zmiany kierunku studiów – na „coś społecznego”. Myślał o prawie, choć ani przez chwilę nie pragnął go praktykować, zdając sobie sprawę z ówczesnych ograniczeń. Program studiów, z którym się zapoznał, był „niesamowicie ciekawy”. Dziś pan profesor konstatuje, że niewiele z niego zostało po licznych reformach i „ulepszeniach”. Zmniejszył się zakres historii i ekonomii, które choć w latach sześćdziesiątych z przymiotnikiem „socjalistyczne”, skłaniały do czytania różnych, także pozaobowiązkowych tekstów.
* * *
Przyszły profesor, szef Kancelarii Sejmu i dyplomata (w czasach, gdy mógł już uprawiać tę pokrewną prawu działalność) studiował we Wrocławiu, na tym uniwersytecie, gdzie wcześniej skończyłam polonistykę, gdzie wykładali – także prawo – profesorowie ze Lwowa i Wilna, koledzy moich rodziców, przedstawiciele niejednego uczonego rodu.
O drodze naukowej prof. Stemplowskiego, znaczących ją osiągnięciach i o kontynuacji zapoczątkowanej przezeń tradycji w następnym pokoleniu – za miesiąc.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.