Odrębny punkt widzenia
W czerwcowym numerze „Forum Akademickiego” (6/2014) ukazały się dwa artykuły dotyczące PWSZ-etów, jeden autorstwa prof. A. Pawłowskiego i dr. M. Graszewicza z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz wywiad z prof. J. Garbarczykiem, przewodniczącym KRePSZ, rektorem PWSZ w Gnieźnie.
Artykuł nauczycieli akademickich Uniwersytetu Wrocławskiego jest w zasadzie głosem tych, którzy nie zamierzają tworzyć złudzeń co do losów PWSZ-etów: albo je zlikwidować, albo też „duże” uczelnie powinny PWSZ-ety wchłonąć. Trudno podjąć polemikę z poszczególnymi tezami stawianymi przez obu autorów także ze względu na absurdalność głoszonych przez nich sądów, dlatego przedstawiam raczej odrębny punkt widzenia na temat PWSZ-etów, choć w wielu miejscach opinie tu głoszone odnoszą się do uwag w/w autorów. Jeśli chodzi o wywiad z prof. Garbarczykiem, to przyjąłem tę samą zasadę: niepolemizowania z poszczególnymi wypowiedziami profesora, a przedstawienia poglądów niżej podpisanego na sprawy poruszane w wywiadzie.
W roku 1997 głosami ogromnej większości posłów została uchwalona ustawa o podstawach funkcjonowania wyższych szkół zawodowych. Dwa zapisy wydają się być najważniejsze w tej ustawie: pierwszy to art. 2, mówiący o tym, że „państwowe i niepaństwowe wyższe szkoły zawodowe (…) stanowią część systemu szkolnictwa wyższego”, a drugi to zapis art. 3: „1. Do podstawowych zadań (wyższej) uczelni zawodowej należy: 1) kształcenie studentów w zakresie kierunków i (lub) specjalności zawodowych oraz przygotowanie ich do wykonywania zawodu”. W misji państwowych wyższych szkół zawodowych zapisano, że: „głównym zadaniem tych uczelni jest prowadzenie studiów wyższych w regionie ich działania, zapewniając wysoki poziom nauczania na kierunkach i specjalnościach dających absolwentom dużą szansę zatrudnienia na lokalnych rynkach pracy. Do nie mniej ważnych zadań PWSZ należy ich wkład w przeciwdziałanie wykluczeniu społecznemu poprzez zwiększanie dostępności do studiów wyższych młodzieży rodzin o niższym statusie materialnym uniemożliwiającym podjęcie studiów w uczelniach dużych ośrodków akademickich”.
Poprzez zapis art. 3 ustawy o podstawach… ustawodawca chciał podkreślić potrzebę „uzawodowienia” nowej struktury edukacyjnej w obrębie szkolnictwa wyższego, powstającej na peryferiach istniejącego systemu.
Uczelnie typu wyższych szkół zawodowych od dawna dobrze funkcjonują w obrębie systemów szkolnictwa wyższego różnych krajów, nosząc odmienne nazwy. Założycielami takich szkół są często struktury samorządowe, np. we Francji, odpowiedniki naszych powiatów (conseil general) lub województw (conseil regional), podobnie jest w poszczególnych landach w Niemczech. Jak wynika z analiz, uczelnie te cieszą się sporym zainteresowaniem studiujących i nikomu nie przychodzi do głowy by podważać sens ich istnienia.
Wprowadzenie zatem do polskiego systemu szkolnictwa wyższego nowej struktury „odkrywaniem Ameryki” nie było, ale wydawało się istotnym uzupełnieniem oferty edukacyjnej dla maturzystów oraz szansą na posiadanie własnego ośrodka akademickiego dla mniejszych miast, szczególnie tych, które traciły status wojewódzki. Trudno zatem się dziwić parlamentarzystom, że przyklasnęli pomysłowi utworzenia wyższych szkół zawodowych – mogła na tym skorzystać młodzież, średniej wielkości ośrodki miejskie o lokalnym znaczeniu regionalnym, a także (i to bardzo ważne) polski system szkolnictwa wyższego, bo dzięki wyższym szkołom zawodowym poprawić się miał stan przygotowania zawodowego, głównie na poziomie licencjatu, absolwentów nowo powstałej struktury edukacyjnej. Na tym etapie „duże” uczelnie nie dostrzegły zagrożenia, tym bardziej że współtwórcami PWSZ byli pracownicy „dużych” uczelni, a dodatkowo ustawodawca wprowadził europejskie curiosum: minimum kadrowe.
„Własne” kadry
Nowo powstałe PWSZ opierały zatem swoją kadrę, co naturalne, na kadrze istniejących uczelni akademickich. Nietrudno zatem o konstatację, że losy PWSZ-ety musiały (i muszą) być ściśle powiązane z dużymi ośrodkami akademickimi, a ułożenie relacji między nimi wydaje się kluczowe dla istnienia PWSZ-etów, szczególnie w pierwszym okresie funkcjonowania nowo powstałych struktur.
Ustawodawca ustalił, że do prowadzenia danego kierunku kształcenia w szkole zawodowej musi ona zapewnić tzw. minimum kadrowe w postaci (najczęściej) trzech samodzielnych pracowników naukowych (przynajmniej doktorów habilitowanych) oraz sześciu doktorów; oczywiście profil dyplomów członków minimum kadrowego powinien odpowiadać wprowadzanemu kierunkowi studiów. I tutaj pojawia się pierwsze pytanie. Pojęcie minimum kadrowego nie jest znane w akademickiej Europie, wydaje się, że jest to twór typowo polski; rozumieć trzeba, że istnieje ono w trosce o poziom kształcenia w polskich uczelniach. Czy aby jednak tylko dla tej przyczyny?
Dzisiaj sprawa kadry akademickiej w PWSZ-etach budzi emocje, a powodów jest kilka. Pierwszy to kłopoty w zapewnieniu minimum kadrowego wobec braków „własnej” kadry nauczycieli akademickich ze stopniami naukowymi uzyskanymi w okresie pracy w PWSZ-etach oraz niechęci nauczycieli akademickich z dużych ośrodków do przechodzenia na tzw. podstawowe zatrudnienie w PWSZ-etach.
Jeśli chodzi o „własne” kadry, to przedstawiciele dużych uczelni, a za nimi MNiSW, głoszą, że PWSZ-ety miały dość czasu (od 1998 r.) na jej przygotowanie, przynajmniej na potrzeby własnego minimum kadrowego. Jednakże ani przedstawiciele dużych uczelni, ani MNiSW nie chcą odpowiedzieć na pytanie: jak można było bez pieniędzy przygotować kadry do prowadzenia badań w PWSZ-etach bez stworzenia mechanizmów pozwalających na skuteczne wypromowanie tych kadr? Same procedury egzaminacyjne czy habilitacyjne to koszty w granicach kilkunastu tysięcy złotych, na potrzeby habilitacji mogą przekroczyć nawet 20 tys. A skąd pieniądze na prowadzenie niezbędnych badań? Może to jest ten najważniejszy czynnik, który nie tylko zniechęca nauczycieli akademickich do uzyskiwania stopni naukowych w PWSZ-etach, ale im to wręcz uniemożliwia?
Wprowadzona właśnie nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym tego problemu nie zauważa, a przecież trzeba rozmawiać o sposobie najmniej kosztownego przygotowywania kadr „własnych” dla PWSZ-etów – np. poprzez przyznanie, w ramach dotacji podstawowej udzielanej przez MNiSW, specjalnej puli pieniędzy dla doktorantów i habilitantów, tak by (chociaż) procedury administracyjne były dla nich bezkosztowe, bo opłaty za nie mogłyby wpływać na konto dużych ośrodków akademickich poprzez PWSZ-ety. Wystarczyłoby zawierać stosowne umowy między PWSZ-etami a dużymi uczelniami i opłacać zrealizowane dyplomy z zastrzeżeniem, że ich beneficjenci przez pewien okres (np. 5 lat) pozostawaliby w PWSZ-etach jako podstawowym miejscu pracy. Wymagałoby to oczywiście opracowania szczegółowych procedur, ale nie wydaje się to zbyt skomplikowanym zadaniem. Tymczasem poszczególne ośrodki akademickie mnożą trudności w udostępnianiu swojej kadry dla PWSZ-etów, motywując to różnie, ale najczęściej konkurencyjnością (w domyśle – nielojalną). I tak nauczyciel akademicki pragnący wykładać w innej uczelni (chodzi głównie jednak o PWSZ-etach) musi uzyskać pisemną zgodę rektora swojej macierzystej placówki. Mało tego, Prezydium KRASP zaleciło swoim członkom, żeby nauczyciel akademicki nie tylko uzyskiwał pisemną zgodę rektora, ale także pisemnie uzasadniał, jakie korzyści macierzysta uczelnia odniesienie z jego pracy w innej uczelni (uchwała Prezydium KRASP). Nie precyzuje się przy tym, o jakie korzyści chodzi, kto oceniałby je i na jakiej podstawie.
Elastyczne minimum?
MNiSW wprowadziło od roku 2013 przepis ustalający, że tylko nauczyciele akademiccy, dla których PWSZ-ety są podstawowym miejscem pracy, mogą wchodzić w skład ciał wybieralnych uczelni, w tym senatu. Intencje MNiSW są jasne i zrozumiałe – nauczyciele akademiccy muszą dokonywać wyborów: albo uczelnia akademicka, albo PWSZ, dla dobra tych ostatnich. To rozwiązanie rozsądne i potrzebne, ale komplikacje wynikają z powodów, o których powyżej. Jest oczywiste, że młoda (i nie tylko) kadra akademicka musiałaby w PWSZ-etach pracować na etatach dydaktycznych, ale kompletny brak perspektyw pracy naukowej, choćby w formie uzyskiwanych grantów badawczych poprzez modyfikacje zasad ich przyznawania, a co za tym idzie uzyskiwania kolejnych stopni akademickich, jest skuteczną przeszkodą w przechodzeniu tejże kadry do PWSZ-etów.
Dlaczego MNiSW nie forsuje formalnych możliwości tworzenia przez PWSZ-ety „własnej” kadry akademickiej, a woli przymykać oko na mnożone przez „duże” ośrodki przeszkody formalne? W ostatnich latach ministerstwo wprowadziło zmiany w zakresie minimum kadrowego dla PWSZ-etów. Obecnie jednego doktora habilitowanego z trzech obowiązujących można zastąpić dwoma doktorami, a trzech doktorów z minimum kadrowego można zastąpić 6 magistrami z odpowiednim doświadczeniem zawodowym. To dobry krok, ale diabeł tkwi w szczegółach. PWSZ-ety to najczęściej nieduże uczelnie, a zastępowanie nauczycieli w ramach minimum kadrowego ma to do siebie, że trzeba im zapewnić zatrudnienie na tzw. cały etat, a zatem gdyby dana uczelnia postąpiła zgodnie z obowiązującym prawem, to minimum kadrowe kierunku wzrosłoby z 9 do 13 etatów. Dla znakomitej części PWSZ-etów to wielki wysiłek, jeśli na danym kierunku studiuje powiedzmy 120-150 osób. Widać wyraźnie, że istnienie minimum kadrowego, które nie uwzględniałoby liczebności kierunku kształcenia (liczba studentów „przypadająca” na jednego doktora hab. i jednego doktora) to narzędzie utrudniające funkcjonowanie PWSZ-etów. W wielu tych uczelniach często poza danym kierunkiem nie istnieją możliwości zatrudniania członków minimum kadrowego, inaczej niż w dużych uczelniach. Dobrym rozwiązaniem wydaje się być wprowadzenie elastycznego minimum kadrowego (jeśli musi już ono istnieć), ściśle związanego z liczebnością danego kierunku kształcenia i jeszcze ściślejsze powiązanie go ze specjalistami danego zawodu. Minimum kadrowe powinno zapewniać właściwe przygotowanie teoretyczne i praktyczne, a dzisiaj (wydaje się) ta proporcja jest zachwiana na niekorzyść przygotowania praktycznego. Dlaczego uporczywie unikamy dyskusji na temat sztywności zasad tzw. minimum kadrowego?
Praktyki i współpraca regionalna
Inną chwalebną inicjatywą MNiSW jest zwiększenie zakresu kształcenia zawodowego (praktycznego) poprzez zapis mówiący, że uczelnia prowadząca kierunek kształcenia w tzw. profilu praktycznym „obowiązana jest uwzględnić w programie kształcenia co najmniej trzymiesięczne praktyki zawodowe”. Skąd zatem problem? Odpowiedź nie jest trudna: są nim pieniądze i inne rozwiązania systemowe. Po pierwsze, PWSZ-ety (bo głównie do nich skierowana jest zmiana wprowadzona przez MNiSW) nie mają dostatecznych środków finansowych na prowadzenie tak długich praktyk (opłaty dla instytucji przyjmujących, opiekunów praktyk itp.). A po drugie, instytucje (fabryki, szkoły, szpitale…) nie mają żadnych bodźców do tego, aby studentów na praktyki przyjmować. Dotyczy to zwłaszcza firm produkcyjnych, czy to państwowych, czy prywatnych, które w warunkach gospodarki wolnorynkowej nie mogą sobie pozwolić na komplikacje własnych procesów funkcjonowania poprzez obecność praktykantów. Problemy te powinny regulować decyzje rządowe wprowadzające ulgi podatkowe, odpisy czy inne ułatwienia. Lepiej to zrobić późno niż wcale.
Innym rozwiązaniem, które mogłoby ułatwić funkcjonowanie PWSZ-etów, jest większe powiązanie tych uczelni z samorządami, zwłaszcza wojewódzkimi. To pomysł, który odrzucają z kolei PWSZ-ety. W wyobrażeniu wielu mogłoby chodzić o rozwiązanie polegające na podporządkowaniu uczelni samorządowi i zatraceniu autonomii akademickiej. A przecież tak być nie musi. Wystarczyłyby zmiany w zakresie funkcjonowania konwentów PWSZ-etów, swego rodzaju rad nadzorczych uczelni, gdzie zapadałyby decyzje poprzez głosowania, a samorządy miałyby istotny wpływ na funkcjonowanie uczelni jedynie w zakresie swojego udziału finansowego. Ustalenie składu konwentu i jego kompetencji, przy zachowaniu autonomii uczelni, wymagałoby szerszej dyskusji, ale ten instrument mógłby skuteczniej powiązać PWSZ-ety z polityką regionalną, a samorządom uświadomić ich obowiązki wobec uczelni stanowiących część krajobrazu regionalnego. Może warto pójść w tym kierunku?
Dynamika algorytmu
I jeszcze „nerw wojny”, pieniądze. Obowiązujący formalnie od 1 stycznia 2008 r. (jako rozporządzenie ministra) algorytm finansowania szkół wyższych poprzez swoją strukturę zamroził (w pewnym sensie) stan finansowania uczelni w formie dotacji podstawowej sprzed 2008 roku. Zamroził, bowiem fundamentem obecnej dotacji podstawowej jest tzw. kwota przeniesienia z roku poprzedniego w wysokości 65%. Pozostałe 35% to czynniki (wagi) zmienne, pozwalające w praktyce na zwiększenie lub zmniejszenie dotacji podstawowej dla danej uczelni. Jednakże kilka tzw. wag dla owych 35% (mniej wag dla PWSZ-etów, więcej dla uczelni akademickich) w istocie rzeczy w niewielkim stopniu wpływa na wysokość dotacji podstawowej. Jedna z ważnych wag w tych wyliczeniach, liczba studentów studiów stacjonarnych, w znikomym stopniu wpływa na wysokość w/w dotacji. Przy bliższej analizie okazuje się bowiem, że uczelniom „opłaca się” zmniejszać liczbę studentów. Dr Henryk Miłosz wyliczył (FA 7-8/2013), że wzrost liczby studentów o 10% powoduje zwiększenie dotacji podstawowej w stopniu dalece niewystarczającym do sfinansowania tego wzrostu, zmniejszenie zaś liczby studentów o 10% powoduje zmniejszenie dotacji o równie niewielki procent, co per saldo „opłaci się” danej uczelni.
W ramach poprawienia proporcji liczby studiujących na tzw. priorytetowych kierunkach (m.in. nauki techniczne, przyrodnicze) i innych kierunkach MNiSW ogranicza uczelniom zwiększenie liczby studentów stacjonarnych (w stosunku do liczby z roku poprzedniego) do 2%. Można uzyskać zgodę na przekroczenie tej wielkości, ale nie idą za tym żadne dodatkowe fundusze, nawet jeśli są to kierunki priorytetowe. Może warto zastanowić się nad zmianami w algorytmie finansowania szkół wyższych i zacząć promować dynamizm oraz wspierać rozwijające się uczelnie, kształcące na kierunkach ocenianych jako potrzebne nam wszystkim. W algorytmie trzeba na pewno uwzględnić problem finansowania zajęć praktycznych i praktyk w uczelniach o profilu zawodowym. MNiSW mogłoby wystąpić z inicjatywą zmian systemowych w odniesieniu do firm i instytucji mogących przyjmować praktykantów.
Zauważyć przy tym trzeba, że ustawodawca w opisywanym algorytmie nie przewidział w ogóle finansowania nowo powstających uczelni.
I na koniec pytania podstawowe: czy istniejące rozwiązania, choćby w obszarach wyżej opisanych, dobrze służą PWSZ-etom? Czy główni aktorzy i decydenci polskiego systemu szkolnictwa wyższego są zainteresowani rozwojem wyższego szkolnictwa zawodowego?
Konferencja Rektorów Państwowych Wyższych Szkół Zawodowych mogłaby być znakomitym miejscem debat na w/w tematy. Niestety, brak ustawowego umocowania Konferencji znacząco obniża rangę prowadzonych w jej ramach dyskusji o kształcie wyższego szkolnictwa zawodowego. Wydaje się też, że dzisiaj nie istnieje żadne znaczące lobby na rzecz PWSZ-etów. Może taką rolę mogłyby pełnić, wbrew obawom wielu, samorządy wojewódzkie, zainteresowane rozwojem szkolnictwa zawodowego na swoim obszarze dzięki bardziej sformalizowanej współpracy z autonomicznymi uczelniami zawodowymi?
Warto też postawić pytanie, czy polskie szkolnictwo wyższe jest gotowe na istotne zmiany wynikające ze zmieniających się potrzeb otaczającego nas świata, czy też chodzi o utrwalenie wzorców i struktur już istniejących? Rozumiem, że opinie autorów z Uniwersytetu Wrocławskiego są ich prywatnymi opiniami, ale stwierdzenie, że działania państwowych wyższych szkół zawodowych „zagrażają etycznym (sic!) podstawom mozolnie odbudowywanego etosu akademickiego”, świadczy o kompletnym braku zrozumienia, o co chodzi w debacie o kształcie wyższego szkolnictwa zawodowego w Polsce. Nie ulega jednak wątpliwości, że o przyszłości PWSZ-etów, jako ważnym ogniwie kształcenia zawodowego, trzeba szczerze i otwarcie dyskutować.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.