Profesorowie są lepsi i gorsi
25 lat temu, po zmianie systemowej w kraju, chcieliśmy także zmieniać naukę i szkolnictwo wyższe. Panował co najmniej entuzjazm. A czy nam się to udało? Trzeba trochę czasu, „nim się przedmiot świeży jak figa ucukruje, jak tytuń uleży” – że przywołam wieszcza, nieco zmieniając jego intencje. Trzeba się zastanowić, czy rozszerzenie możliwości kształcenia miało dobry, czy zły skutek. Uważam, że dobry. Choć nie istnieje coś takiego, jak przeciętny poziom, to jednak ów przeciętny poziom wiedzy społeczeństwa, poziom wykształcenia wzrósł. W 1960 roku, w koszmarnych czasach Władysława Gomułki, nie mogliśmy się niemal w żaden sposób kontaktować ze światem. Otwarcie nauki i szkolnictwa wyższego na kontakty międzynarodowe to ogromna wartość dodana ostatnich lat.
Biurokratyczne zagrożenie
W latach 80. dwudziestego wieku zmiany w zakresie tworzenia nowej edukacji przygotowywało bardzo liczne grono w Krakowie, Łodzi, Wrocławiu, Warszawie. Były to próby niemieszczące się w oficjalnej doktrynie nauczania i funkcjonujące niejako w podziemiu, choć nikt się z nimi nie krył. Po pierwsze, o jakości ciała nauczycielskiego nie mogły decydować względy polityczne, które wiązały się z przynależnością do jedynie słusznej partii bądź deklaracją takiej czy innej ideologii. Staraliśmy się z tym zerwać. Najważniejszą jednak rzeczą, którą wówczas udało się zrobić, było wprowadzenie wielokierunkowości w rozmaitych programach szkolnych. Dążyliśmy do tego, żeby nie było jedynie słusznego programu nauczania, jedynego programu wychowawczego, ale żeby poszczególne środowiska, które miały swoje pomysły, idee, plany, mogły je realizować – wprowadzać swoje własne plany dydaktyczne i programy nauczania. To zaważyło na późniejszych działaniach dotyczących zmian w szkolnictwie wyższym. Pozwoliliśmy na tworzenie prywatnych szkół wyższych. Startowaliśmy z liczbą ok. 120 uczelni. Teraz jest ich ponad 400. Są wśród nich bardzo dobre, ale są i takie, które zmuszone są pożyczać wykładowców, a nawet togi w sąsiadujących z nimi szkołach wyższych. Powstały niektóre bardzo dobre uczelnie, jak Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu czy inne, które odegrały istotną rolę przy tworzeniu nowego modelu kształcenia wyższego i modelu studenta w Polsce. Niestety, także sporo bardzo słabych. Generalnie jednak oceniam to zjawisko pozytywie, ponieważ otworzyło możliwości kształcenia bardzo szerokich rzesz niekoniecznie wywodzących się z dużych miast oraz z grup, które dotychczas były odcięte od kształcenia wyższego.
W rządzie Tadeusza Mazowieckiego były większe możliwości finansowe dla pracowników szkolnictwa średniego i wyższego. Nawiązaliśmy kontakty z uczelniami działającymi za granicą, na terenie państw, które dzisiaj są w Unii Europejskiej, ale także na terenie Stanów Zjednoczonych. Mogliśmy wreszcie posyłać na staże nie tylko wykładowców, ale także studentów.
Trzeba zauważyć, że liczba studentów wzrosła kilkakrotnie, a wykładowców nie. Wtedy wyraźnie stawialiśmy na to, że szkolnictwo wyższe zajmuje się badaniami, pracami poznawczymi w rozmaitych dziedzinach wiedzy. Oczywiście nie wszędzie było to możliwe z racji braku środków. Liczba osób uzyskujących wykształcenie wyższe wzrosła znacząco, z drugiej strony, czy rzeczywiście na wszystkich kierunkach i uczelniach poprawiła się jakość badań? Mam wątpliwości. W sumie jednak zmiany te oceniam pozytywnie. Kluczem do dydaktyki w szkolnictwie średnim jest nauczyciel, kluczem do dydaktyki w szkolnictwie wyższym jest profesor. Profesorowie są różni, lepsi i gorsi. Stąd i rezultaty bywają lepsze i gorsze.
Na początku lat 90. działalność szkół podstawowych i średnich oraz wyższych była nadzorowana przez jeden resort. Jako minister edukacji narodowej miałem w tych wszystkich kierunkach działalności administracyjnej mniej więcej jedną trzecią urzędników, którzy obecnie są zatrudnieni w dwóch resortach: edukacji oraz nauki i szkolnictwa wyższego. Czy rzeczywiście teraz jest o 2/3 lepiej niż było? Mam pewne wątpliwości. Działanie jest dziś utrudnione w związku z narastaniem biurokracji. Wiemy dlaczego upadło Cesarstwo Rzymskie – z nadmiaru biurokracji. Czy ta biurokracja nie stanowi dziś zagrożenia dla szkolnictwa wyższego i nauki?
Sztywne ramy formalne
Początki zmian w nauce należy wiązać z Komitetem Badań Naukowych. To były bardzo dobre czasy. Zespoły starały się działać skutecznie. Wprowadziły właśnie system grantowy, czyli coś, czego wcześniej nie mieliśmy w ogóle w finansowaniu badań. Niestety, z biegiem czasu, zmieniło się to trochę w pogoń za uzyskaniem środków, a nie za próbami odpowiedzi na ważne, interesujące pytania. Dla mnie pewnym wzorcem w nauce jest zdanie filozofa z XII wieku, Abelarda, który napisał w dziele Sic et non , że kluczem do wszelkiej mądrości są częste i pilne pytania. Sformułowanie pytań bywa znacznie ważniejsze niż udzielanie niekoniecznie pełnych, właściwych, trwałych, czyli potwierdzanych w następnych badaniach odpowiedzi.
Nie można całej nauki podciągać pod jeden model prowadzenia badań. Zajęcia z historii literatury polskiej nie mogą być przecież prowadzone w języku angielskim. Podobnie publikacje powinny się jednak ukazywać po polsku. Nie ma kultury i nauki w danym kraju bez uwzględniania na pierwszym miejscu potrzeb społeczności, narodu, który ją uprawia. Jestem wielkim zwolennikiem badań nie tylko interdyscyplinarnych, ale także międzynarodowych, przekraczających granice. To jednak nie powinno oznaczać rezygnacji z języka narodowego, czego często się dziś od naukowców wymaga. Wydaje mi się, że przy okazji badań humanistycznych niektóre działania zanadto trącą zbędną biurokracją, która uniemożliwia właściwą ocenę wyników. Stosowanie grantów jest czymś właściwym, pożytecznym i dobrym, ale nie można oceniać pracowników naukowych jedynie na podstawie uzyskanych przez nich grantów, szczególnie w zakresie humanistyki. Tam są zadania, które muszą być prowadzone w systemie ciągłym. Jeżeli ktoś zajmuje się historią języka polskiego, to nie może zgłosić się po grant i zapewnić, że na jego podstawie w ciągu trzech lat napisze syntezę tego języka. Tego się zapewne nie uda zrobić; takie badania wymagają ciągłości w dłuższym okresie. Powinny być też inne metody finansowania badań, jak to jest w najlepszych uczelniach amerykańskich.
Trudno do wszystkich kierunków i dyscyplin przywiązywać takie same kryteria. Gdy słucham moich kolegów, co mówią o swoich planach badawczych, trudno ocenić, który zostanie zrealizowany z sukcesem. Podobnie jak informacje zawarte w źródłach archeologicznych: trudno ocenić, co się znajdzie i jakie mogą być tego efekty. Poszukiwanie złota w Dreźnie w XVII wieku skutkowało wynalezieniem technologii produkcji porcelany, co nie było celem prac i nie było spodziewane. A przecież przyniosło miastu sławę i bogactwo.
Ważna była próba stworzenia powiązań między poszczególnymi kierunkami badawczymi i kształcenia. To się do końca nie udało i nadal się nie udaje, aczkolwiek studia międzywydziałowe są prowadzone coraz częściej i z coraz lepszym skutkiem.
Mały postęp w otwarciu kształcenia międzywydziałowego to wina biurokracji i zaskorupiałej struktury instytucjonalnej. Nie wydaje mi się, by obecnie wydziały odgrywały fundamentalną rolę w kształceniu studentów. Za czasów studenckich chodziłem na uniwersytet, na którym nie było tak sztywnych ram formalnych. W tej chwili niesłychanie trudno zrealizować takie swobodne studia. Mogłem chodzić na zajęcia z filozofii do prof. Kotarbińskiego, na zajęcia z hetytologii do prof. Ranoszka. W tej chwili niesłychanie trudno zrealizować takie swobodne studia. Stworzony przez prof. Jerzego Axera wydział Artes Liberales jest chlubnym wyjątkiem. To jest przyszłość nauki i szkolnictwa wyższego – korzystanie z wyników różnych nauk i różnych osób. Zasklepianie się w dotychczasowych metodach badawczych i dydaktycznych jest groźne nie tylko dla nauk humanistycznych, ale i dla innych dyscyplin.
Nie za bardzo podoba mi się obecny system awansowy, który jest bardzo sztywnym zapisem dotyczącym czasu, w którym należy robić karierę. Jeżeli słyszę, że aby dostać profesurę, trzeba mieć trzech doktorów, to nie rozumiem o co chodzi! Przecież niektóre dyscypliny nigdy nie będą miały profesora! Badania nad językiem starobabilońskim czy Sumerów naprawdę nie znajdują wielu chętnych. Takie zasady można stosować w niektórych dziedzinach masowych. To jest zabijające, podobnie jak obowiązki posiadania pewnych liczby monografii. Jaka jest definicja monografii? Czy o tym, że praca jest monografią, decyduje liczba stron? Czy ma to być tylko 6 arkuszy, czy może więcej? Czasami artykuł przynosi więcej korzyści w nauce niż wielka księga.
No i na koniec moje życzenie na przyszłość: Niech pomysły nadmiernej administracji i biurokracji pójdą do lamusa. Poradzimy sobie bez nich.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.