Paradygmat musi odejść?

Ludwik Komorowski

Kongres Kultury Akademickiej w Krakowie (20-22 marca 2014), zaplanowany jako wydarzenie, minął bez echa. Tylko relacji „Forum Akademickiego” zawdzięczamy wiadomość, że takie wydarzenie miało miejsce. Krajowe media przegapiły, że niekonwencjonalny tytuł nie skrywa festiwalu zespołów studenckich, lecz poważny zjazd profesorów debatujących w Uniwersytecie Jagiellońskim nad przyszłością uniwersytetów polskich. Na podstawie dostępnych dziś na stronie kongresowej tekstów, docenić można, jak wiele intrygujących zdań wypowiadali tam luminarze. Czyżby daremnie?

Utajony spór

Programowa prelekcja organizatora kongresu, socjologa, profesora Piotra Sztompki, zdominowała obrady. W wyważonych słowach wyłożył on dekalog zjawisk odróżniających krajowe środowisko akademickie (bo nie tylko uczelnie) od tradycyjnych wzorców Europy. Choć nie odkrywcza, jego lista zasługuje na uwagę jako niezaprzeczalna, chłodna obserwacja pozbawiona emocjonalnego kontekstu, typowego dla publicystyki akademickiej, której zaangażowani autorzy niezdolni bywają do zachowania dystansu względem własnego otoczenia lub interesów. Pod rozwagę uczestników kongresu poddano z troską zestaw codziennych symptomów: gra interesów panuje tam, gdzie potrzeba wspólnoty, a gdzie niezbędne jest zaufanie, pojawia się audyt. Wolnych twórców zastąpili najemnicy, mistrzów – administracyjni kierownicy, uczniów – klienci poszukujący zawodu, nie kształcenia umysłu. Uczelniana tytulatura stała się pożyteczną dźwignią sukcesu extra muros, a wymagania kariery oparte na wskaźnikach ilościowych premiują w badaniach bezpieczną pewność ponad ryzykowną dociekliwość. Profesor wzywał do reaktywacji zagrożonej uniwersyteckiej idei.

Obecna na obradach minister nauki i szkolnictwa wyższego, także profesor socjologii, nie podzielała poglądów rady programowej kongresu. Jej zdaniem pytanie o przyszłość uniwersytetu to pytania o przyszłość społeczeństwa, tu można dyskutować o zmianach, nie rewolucji. Spór socjologów byłby mało znaczącą sprzeczką w rodzinie, gdyby nie dotyczył materialnych podstaw rozwoju 40-milionowego kraju. Zdaniem byłego wicepremiera i profesora ekonomii Jerzego Hausnera, przyszłe sukcesy krajowej gospodarki wymagają „zmiany systemu szkolnictwa i sposobu finansowania badań w uczelniach. Szkolnictwo wyższe musi się stawać badawcze i uniwersyteckie, a ono stało się szkolno-zawodowe, przy czym w praktyce mało przydatne w rozwoju zawodowym” („Polityka” 22/2014).

Kongresowe zderzenie poglądów było rzadkim przejawem utajonego sporu wewnętrznego w środowisku akademickim i wokół niego. Od dekady uczelnie są na przemian poddawane druzgocącej krytyce jako fabryki bezrobotnych lub wielbione peanami za błyskotliwe sukcesy uczonych i absolwentów. Z ust ministrów słyszymy zapewnienia o nieograniczonych możliwościach nowych laboratoriów, a od rektorów, że należy zwiększać tłok w salach wykładowych. Zastanawiające, że ani napastliwa krytyka, ani medialne przechwałki nie wywołują zbiorowych reakcji zainteresowanych. Ludzie myślący najwyraźniej nie widzą celu debaty, wyczuwając, że brak do niej partnera. Doceniamy natomiast i umiemy wykorzystywać opiniotwórczą rolę mediów w budowaniu pozytywnego wizerunku środowiska akademickiego niezależnie od jego faktycznej roli w edukacji wyższej lub nauce. Krakowski kongres próbował obudzić dyskusję nad problemami o znaczeniu fundamentalnym, a milczenie wokół kongresu zdaje się potwierdzać intuicję ministra, że nie czas na rewolucje. Po kongresie nie sposób jednak ukrywać, że problem istnieje. W roku bilansów 25-lecia boleśnie krytyczne kongresowe wystąpienia stwarzają okazje do podsumowań efektów zmiany systemu także na terenie akademickim.

Marzeniem pomysłodawcy kongresu jest odrodzenie roli uniwersytetu jako ośrodka obdarzonego szczególnym zaufaniem społecznym; w miejscu przedsiębiorstwa przerobu studentów chciałby on zobaczyć świątynię wiedzy. W swojej wysokiej inwokacji nie skłonił się wszakże ku niezbywalnej misji uniwersytetu, którą nigdy nie przestało być nauczanie. Czy tego chcemy, czy nie, w komforcie czy w znoju, z poparciem władzy lub jej na przekór to uczelnie nadają kształt kadrom zawodowym budującym na co dzień krajowe dziś i jutro: nauczycielom, prawnikom i lekarzom, inżynierom i urzędnikom. I politycy stąd właśnie wynoszą umysłową formację. Wobec skali tej historycznej odpowiedzialności bledną dylematy kadry uniwersyteckiej, błahe wydają się problemy nauki i rozterki akademickiej kultury.

W kongresowych głosach dominowała troska o kulturę i dostatek korporacji uniwersyteckiej, o ład we własnym domu. O misji środowiska mówił z wysoka tylko samotny rektor KUL. A mądrych słów padało tam wiele: o uniwersytetach badawczych (M. Żylicz), o finansowaniu nauki (A.Z. Nowak, A. Niewiadomski), o udziale uczelni w debacie publicznej (K. Musiał), o dostojeństwie nauki (J.M. Brzeziński), o jej wiarygodności (M.W. Grabski), o relacjach międzypokoleniowych (J. Woleński) i o ambicjach twórców (J. Woźnicki). Analizować relacji naszych edukacyjnych i naukowych efektów do ich materialnych i społecznych kosztów nie ważył się nikt.

Ciężar aureoli

Czego nie wypowiedział profesor socjologii, nie poruszyli obecni i dawni rektorzy, sformułował głośno profesor ekonomii, reformator 25-lecia Leszek Balcerowicz. Oszołomił kulturalnych akademików stwierdzeniem: „jeżeli chcemy, aby w Polsce nastąpił przełom w szkolnictwie wyższym, musimy głęboko przebudować jego system instytucjonalny, zrywając z socjalistycznym paradygmatem” (FA 4/2014). Osamotnionego w swoim zdaniu spotkała w Krakowie dobrze wyćwiczona reakcja: ożywiona rozmowa na wszelkie inne tematy. Mówca sam sobie winien, nikt z później urodzonych nie ścierpi, gdy mu epitetami wytykają błędy pokolenia ojców. A młodszą, skłonną do klaskania część audytorium wypłoszył nadęty i słabo zrozumiały paradygmat.

Co miał na myśli zasłużony reformator? Czy z rozmysłem poruszył strunę drażniącą, której przejmującego tonu warto by jednak wysłuchać? Wiosna 25-lecia obudziła rozliczeniowy nastrój u wielu myślących osobistości (Marcin Król, Głupi byliśmy, „Gazeta Wyborcza” 8-9.02.2014, Krzysztof Bielecki, Spowiedź liberała, GW 17-18.05.2014, Karol Modzelewski, Zajeździmy kobyłę historii, Iskry, 2013.). Może i niezrozumiany profesor ekonomii chce we właściwym sobie autorytarnym stylu przekazać przemyślenia o dziełach, które minęły się z zamierzeniami ery euforycznego początku? Warto pochylić się nad korzeniami, z których wyrasta krajowy ustrój akademicki.

Paradygmat to bazowy zespół przekonań, podstawa szczegółowych rozwiązań w działaniach i w myśleniu. Nie jest dogmatem – nowe czasy przynoszą nowy paradygmat. Szukając paradygmatu u narodzin obecnego systemu szkolnictwa wyższego w Polsce, musimy sięgnąć do roku 1951. Pojedyncze szkoły wyższe w Polsce mają historię dłuższą, lecz w roku 1951 wszystkie zostały poddane jednolitym rygorom ustaw PRL, bezceremonialnie narzucających nowy ustrój uczelniom organizującym się wśród powojennych zniszczeń.

Paradygmaty prawodawców tamtej epoki dają się przejrzyście odczytać z ducha ogłaszanych ustaw. Pierwszym jest prymat nauki (aktywności naukowo-badawczej) nad wszelką inną działalnością w obszarze akademickim. Symbolem urzędowa zmiana nazwy – profesorowie, a z nimi inny personel akademicki, nie będą odtąd nazywani, jak dawniej, nauczycielami szkoły wyższej, lecz pracownikami nauki; w opinii społecznej są nimi do dziś. Aureola pracownika nauki pasowała do realiów powojennego okresu, w którym postęp techniczny był koniecznością chwili, a symbolizowane przez atom możliwości nauki rozgrzewały wyobraźnię. Era kosmicznego wyścigu miała atmosferę fascynacji nauką jeszcze pogłębić, umacniając kadry uczelni od uniwersytetów po szkoły rolnicze, od politechnik po akademie sztuki w przekonaniu, że ich naczelnym powołaniem jest badawcza i odkrywcza aktywność. Pogląd ten przetrwał represje 1968, biedę lat 80. i rozkwitł pod rządami nowej ustawy akademickiej z roku 1990. Publicznie dostępne uczelniane misje odbijają naszą dumę z tego dziedzictwa w złudnym przekonaniu, że przynajmniej tutaj dzierżymy prym przed uczelniami Zachodu, konserwatywnie przykutymi do edukacyjnej roli uniwersytetów.

Równanie w dół

Drugi paradygmat zrodzony w roku 1951 to reżym centralnego sterowania środowiska akademickiego uformowany dwukanałowo. Władzę nad szkołami wyższymi dzierżył minister, przejmując prawną i faktyczną odpowiedzialność za działalność edukacyjną każdej polskiej uczelni. Inaczej niż w obszarze nauki, nie było tu miejsca na samodzielność kierunków i pomysłów, zatwierdzającym decyzjom państwowych organów podlegały zarówno programy studiów, jak limity rekrutacyjne. Do władzy należały i decyzje o finansach uczelni, kształtowanych stosownie do zlecanych zadań. Profesorowie musieli się uczyć, że najważniejszym ich zadaniem jest wykonywanie przepisów. Ta wiedza przekazywana przez pokolenia okazała się bezcenna: formalnie autonomiczne współczesne uczelnie, nawet najwyższej rangi, skrępowane są siecią jednolitych przepisów o nieznanej nigdy wcześniej drobiazgowości. Przyznaje prof. Sztompka w kongresowym podsumowaniu: „Wśród zarzutów krytycznych kierowanych pod adresem władzy znalazła się przede wszystkim sprawa nadmiernej zewnętrznej regulacji biurokratycznej życia akademickiego, co narusza fundamentalną dla uniwersytetu zasadę autonomii. (…) podporządkowywanie misji uniwersytetu kulturze biurokratycznej prowadzi do kryzysu tej instytucji”.

Wypada wspomnieć pro domo sua, że autorami trapiących nas dziś regulacji są profesorowie. Skąd mieli się dowiadywać, że uniwersytet drobiazgowo uregulowany nie jest nikomu potrzebny, niczego bowiem prócz rzeczy znanych wytworzyć nie potrafi?

Paradygmat centralnego sterowania miał i drugie oblicze: państwowy nadzór awansów akademickich powierzony Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej. Ustawowo zdefiniowano nieznany wcześniej w Polsce model kariery. Habilitację, dotąd akt dopuszczenia do uniwersyteckiego nauczania (w zdefiniowanym zakresie i w określonym miejscu), zastąpiono stopniem naukowym – nagrodą za naukową efektywność. Nauczanie uniwersyteckie stało się zawodem jak każdy, ograniczały go tylko gasnące tradycje lokalne. Awansowanie przez wszystkie szczeble drabiny akademickiej stawało się z wolna możliwe wyłącznie na mocy udokumentowanej twórczości: naukowej, racjonalizatorskiej lub artystycznej. Ostatnie pozory związku akademickiego awansu z wykonywaniem rzemiosła nauczycielskiego na właściwym poziomie kompetencji i jakości usunęła ustawa z 2011 r.

Ponieważ kariera akademicka utraciła związek z wykonywanym i opłacanym przez państwo zawodem (nauczycielskim), logiczne stało się utrzymywanie także po roku 1990 Centralnej Komisji jako sprawdzonego nadzorcy. Jej obecnym zadaniem jest czuwanie nad jakością awansowanej kadry, mierzoną (oczywiście!) szczegółowym instruktażem jednolitego owej jakości pomiaru. Zakorzeniona wiara w siłę centralnego nadzoru nie pozwala zauważyć, że król jest nagi – jednolitość wymagań oznacza równanie w dół. Kadra, wyspecjalizowana już w wykonywaniu przepisów, łatwo pokonuje progi, dbając, by nikt nie zapytał, po co ten awans, po co kolejny generał w kilkuosobowej drużynie? „Efektem są kariery pozorne, deprecjacja tytułów i stanowisk, obniżanie standardów w procedurach doktorskich, habilitacyjnych i profesorskich, a w efekcie uzasadnione załamanie się zaufania społecznego do profesury” (prof. Sztompka, podsumowanie).

Kongresowy spektakl pozostałby bezowocny, gdyby jego aktorzy, dziś nieskorzy do uznawania drażniącej racji „wielkiego reformatora”, nie potrafili się zdobyć na analizę praźródeł zjawisk negatywnych, dobitnie wypunktowanych przez animatora sympozjum. Pora zadać pytanie (odpowiedzi nie przesądzając), czy odziedziczony paradygmat może być jeszcze właściwą podstawą edukacji wyższej, zdolnej przygotowywać umysły do zmiennych wyzwań przyszłości. Nim doczekamy choćby cienia debaty na taki temat, prof. Balcerowiczowi wypadnie dołączyć do ministra spraw zagranicznych, który w corocznych wystąpieniach sejmowych, wskazując na iglicę Pałacu Kultury i Nauki (rok poczęcia: 1951), na próżno wołał: „Carthaginem delendam esse”. Obaj wykształceni panowie pamiętają, że dopiero młode pokolenie następców podjęło wezwanie Katona, lecz bez jego dręczących napominań Kartagina stałaby do dziś, zagradzając Rzymianom drogę rozwoju potęgi.

Prof. dr hab. Ludwik Komorowski, Wydział Chemiczny Politechniki Wrocławskiej; w przeszłości dyrektor instytutu, dziekan i prorektor uczelni.